Start arrow Nasza nauka arrow Czy nie powinienem...
 
 
Czy nie powinienem... Drukuj
19.01.2007.

coś zrobić z moim życiem?

Spytajmy przeciętnego człowieka, co jest dla niego ważniejsze: zarabianie pieniędzy czy rodzina - niemal każdy odpowie bez wahania, że rodzina. Spójrzmy jed­nak, jak jest naprawdę, na co człowiek poświęca czas i ener­gię, a zobaczymy, że jego postępowanie jest sprzeczne z tym, co głosi. Dał się zwieść przeświadczeniu, że skoro wcześnie wychodzi do pracy i wraca późno, zmęczony, dowodzi, jak oddany jest rodzinie, bo zapewnia jej kupno wszystkiego, co oferują reklamy.
Kiedy zapytasz kogoś, czy ważniejszy jest dla niego podziw obcych ludzi, czy miłość najbliższych, zapewne zdziwi go samo pytanie. Oczywiście, że rodzina i przyjaciele są na pierwszym miejscu. Tymczasem, w życiu codziennym karci­my spontaniczne zachowania własnych dzieci ze strachu przed sąsiadami czy zupełnie obcymi ludźmi. Jak często zda­rzało nam się wyładowywać złość na najbliższych, bo mieliśmy trudny dzień w pracy albo ktoś obcy nas zdenerwo­wał? Ilu z nas pozwoliło sobie na irytację wobec własnej rodzi­ny, spowodowaną, być może, rygorem odchudzającej diety, narzuconej sobie z myślą o otoczeniu, które nie znając nas bliżej, reaguje głównie na naszą powierzchowność?

Spytajmy przeciętnego człowieka, czego oczekuje od życia, a prawdopodobnie odpowie: „Jedyne, czego pragnę, to szczęście”. Wierzę w to. Wierzę, że większość ludzi pragnie być szczęśliwa. Ludzie ciężkim mozołem dążą do szczęścia. Kupują książki, chodzą na kursy, zmieniają styl życia w nieustannym wysiłku, żeby odnaleźć wymykające się ciąg­le szczęście. Podejrzewam jednak, że mimo całego tego wysiłku większość ludzi na ogół nie jest szczęśliwa.
Dlaczego to szczęście ciągle wymyka się zarówno tym, którzy realizują swoje pragnienia, jak i tym, którzy tego nie osiągają? Czemu ludzie, którzy mają wiele powodów do szczęścia, odczuwają dotkliwie, że czegoś w ich życiu brakuje? Czy oczekujemy zbyt dużo mówiąc: „Jedyne, czego pragnę, to szczęście?” Czy szczęście jest czymś w rodzaju wiecznej młodości albo perpetuum mobile - celem nieosiągalnym i to niezależnie, ile w to włożymy wysiłku? A może ludzie mogą być szczęśliwi, ale zabieramy się do szukania szczęścia w niewłaściwy sposób?

Jak pisał Oskar Wilde: „Są tylko dwie tragedie na tym świecie. Pierwsza to nie osiągnąć tego, czego się pragnie, a druga to osiągnąć”. Wilde próbuje nas ostrzec, że nieza­leżnie od wysiłku, jaki włożymy w osiągnięcie sukcesu, ten sukces nas nie zadowoli. Kiedy już osiągniemy cel, poświęcając tak wiele na ołtarzu sukcesu, zrozumiemy nagle, że nie o to nam chodziło.
Ludzie, którzy zdobyli bogactwo i władzę, mówią czasem coś, w co trudno nam uwierzyć. Pieniądze i władza nie są w stanie zaspokoić trudnego do opi­sania głodu duszy. Okazuje się, że nawet bogaci i potężni tęsknią za czymś więcej. Czytamy o problemach ludzi boga­tych i sławnych, oglądamy w telewizji filmy o ich konfliktach, ale to do nas nie dociera. Sądzimy, że gdybyśmy mieli to, co oni mają, bylibyśmy szczęśliwi. Niezależnie od tego, jak ciężko pracujemy na naszą popularność, niezależnie od tego, jak dalece nam się to udaje, nigdy nie docieramy do punktu,
w którym możemy się odprężyć i uznać, że dotar­liśmy do celu. Jeśli nasze poczucie własnej wartości zależy od tego, czy jesteśmy lubiani przez innych, jeśli zależy od cudzych opinii o nas - zawsze od innych będziemy zależni. Oni też w każdej chwili mogą usunąć spod nas stołek, na któ­rym siedzimy.
Czytałem kiedyś o młodym człowieku, który pojechał do Hollywood w poszukiwaniu sławy i fortuny. Marzył o trzech rzeczach: Chciał zobaczyć swoje nazwisko na afiszach, kupić rolls-royce i ożenić się z miss piękności. Wszystkie swoje cele osiągnął przed trzydzistką i wpadł w głęboką depresję, niezdolny do dalszego działania, pomimo (a może dlatego), że spełniły się jego marzenia. Przed trzydziestką zabrakło mu celów. Nie wiedział, co ma zrobić z resztą życia.


Wielu współczesnych autorów pisało o „kompleksie hoch­sztaplera”, o uczuciach ludzi sukcesu, obawiających się, że ich sukces jest niezasłużony i że pewnego dnia zostaną zdema­skowani jako oszuści. Mimo wszystkich zewnętrznych atrybu­tów sukcesu, odczuwają wewnętrzną pustkę. Nie są w stanie odpocząć, odprężyć się ani cieszyć się swoimi dokonaniami. Potrzebny im jest kolejny sukces i jeszcze następny - ciągłe zapewnienia innych, które mogą uciszyć wewnętrzny głos obawy, że „gdyby inni znali cię tak dobrze, jak ty znasz siebie, zrozumieliby wówczas, że diament jest fałszywy”.

Kobieta, która marzyła o wyjściu za mąż za wziętego leka­rza czy przemysłowca, która marzyła o wytwornym domu w luksusowej dzielnicy, po spełnieniu tych marzeń chodzi po swoim wytwornym domu i zastanawia się: „Czy o to mi w życiu chodziło? Czy na tym polega życie?” Umawia się na obiad z przyjaciółmi, zanurza się w działalność dobroczynną, otwiera butik w nadziei, że coś wypełni jej dni i drążącą pustkę w duszy. Niezależnie jednak, jak bardzo jest zajęta, głód, który odczuwa, nie zostaje zaspokojony.

Tak naprawdę nie tęsknimy do sławy, wygody, bogactwa i władzy. Sukcesy na tym polu przysparzają tylu problemów, ile rozwiązują. Nasze dusze tęsknią do poczucia sensu, do przekonania, że wiemy, jak żyć, aby się to nasze życie naprawdę liczyło, by nasze istnienie choć trochę zmieniło świat.
Czytałem kiedyś książkę Carla Junga: „Współczesny człowiek w poszukiwaniu duszy”. Natknąłem się w niej na kilka zdań, których trafność mnie zdumiała. Miałem wrażenie, że autor, który żył przed moimi narodzinami, znał mnie lepiej, niż ja znam samego sie­bie. Carl Jung pisał: „Mniej więcej trzecia część moich pacjen­tów nie ma dających się klinicznie określić neuroz, ale cier­pią z powodu poczucia bezsensu i pustki w życiu. Można to nazwać powszechną neurozą naszych czasów”.
To jego stwierdzenie jest równie prawdziwe w dwudziestym pierwszym wieku, jak było w latach dwudziestych i trzydzie­stych, dwudziestego wieku kiedy pisał te słowa. Brak wyraźnego sensu frustruje nas i ograbia nasze życie z radości. Życie toczy się z dnia na dzień, może być pasmem sukcesów lub niepowodzeń, mogą w nim dominować przyjemności lub zmartwienia. Czy ma ono jednak sens?
Czy życie oznacza coś więcej niż to, że jesteśmy żywi, że jemy, śpimy, pracujemy i rodzimy dzieci? Czy tak naprawdę różnimy się od owadów i innych stworzeń tylko przeklętą zdolnością zadawania pytania: „Czym jest życie?” O ile wiemy, żadne inne stworzenia nie mają takich problemów. Borykamy się z pytaniem, na które trudno odpowiedzieć, a jeszcze trudniej unikać szukania odpowiedzi. Latami możemy to pytanie odsuwać od siebie, wypełniając czas nauką, karierą, małżeństwem, pozwalając innym kierować naszym życiem, ale prędzej czy później stajemy przed pyta­niami: „Co zrobić z życiem? Jak żyć, żeby to istnienie znaczyło coś więcej niż krótki rozbłysk biologicznej egzystencji, która wkrótce zgaśnie na zawsze?”

Kiedyś w muzeum przyrodniczym oglądałem owady przewodnik pokazywał mi osobliwą ćmę –
ta ćma nie ma żadnego otworu gębowego ani systemu trawiennego. Przepoczwarza się z gąsienicy, składa jaja i po kilku godzinach umiera z głodu. Bóg zaprogramował tego owada do jednej funkcji - ma złożyć jaja i zapewnić przedłużenie gatunku. Kiedy ta funkcja jest spełniona, nie ma powodu do dalszego życia. Czy my też tacy jesteśmy? Czy żyjemy tylko po to, by wyprodukować potomstwo, by przedłużyć istnienie gatunku, a po dokonaniu tej funkcji naszym przeznaczeniem jest znik­nąć i ustąpić miejsca następnemu pokoleniu? Czy też jest jakiś inny cel naszego istnienia, poza samym istnieniem? Czy to, że żyjemy, ma jakieś znaczenie? Czy nasze zniknięcie zubożyłoby świat, czy tylko zmniejszyło zatłoczenie? Carl Jung słusznie podkreśla, że nie są to abstrakcyjne pytania, przydatne podczas rozmów przy kawiarnianym stoliku. Są to pytania zasadnicze i kiedy nie znajdujemy na nie odpowiedzi, czujemy się samotni, chorzy i przerażeni.


Odwiedził mnie kiedyś członek naszego zboru. Zadzwonił dzień wcześniej i powiedział zdenerwowanym głosem, że musi przedyskutować religijny problem. W moim fachu religijny problem może oznaczać wszystko - od pytania, dlaczego Bóg dopuszcza istnienie zła, do pytania, gdzie mają stać rodzice pana młodego podczas ceremonii ślubnej. Mój rozmówca po kilku ogólnych informacjach o swoim dzie­ciństwie i religijnym wychowaniu, przeszedł do rzeczy.
„Dwa tygodnie temu - powiedział - pierwszy raz w życiu byłem na pogrzebie mojego rówieśnika. Nie znałem go zbyt dobrze,” był kolegą z pracy, z którym czasem zamienialiśmy kilka słów - mamy dzieci w tym samym wieku. Umarł nagle, podczas wee­kendu. Poszliśmy z kolegami na pogrzeb i każdy pewnie myślał: «Przecież to równie dobrze mógłbym być ja!» To było dwa tygodnie temu. Przy jego biurku pracuje już ktoś inny, słyszałem, że jego żona przeprowadza się do innego miasta, do swoich rodziców. Jeszcze dwa tygodnie temu pracował o dziesięć metrów ode mnie. Teraz jest tak, jakby nigdy nie istniał. Kamień w wodę. Głuchy plusk, fale rozchodzą się przez kilka sekund, a potem woda jest taka jak przedtem i tylko kamienia nie ma.
Rebe, od tamtego czasu nie zmrużyłem oka, nie mogę przestać myśleć, że to mogłem być ja, że któregoś dnia to będę ja i po kilku dniach ludzie zapomną, że będzie tak, jakby mnie nigdy nie było. Czy życie ludzkie nie powinno być czymś więcej?”

Kiedy upada drzewo w lesie, a nie ma w pobliżu nikogo, czy słychać dźwięk? Kiedy człowiek żyje i umiera i nikt tego nie zauważa, a świat toczy się dokładnie tak samo jak przed­tem, to czy ten człowiek rzeczywiście istniał? Jestem głęboko przekonany, że to, co prześladuje nas po nocach, to nie strach przed śmiercią, strach przed końcem życia, tylko strach, że to nasze życie nic nie znaczyło, że świat mógłby równie dobrze obyć się bez nas. Niezależnie od wszystkiego, co posiadamy, nieustannie brakuje nam poczucia sensu i wartości naszego życia.

Możemy zrealizować całą naszą listę marzeń i nadal odczuwać pustkę. Możemy osiągnąć szczyty kariery i mieć poczucie, że ciągle nam czegoś brakuje. Możemy wiedzieć, że przyjaciele i znajomi nam zazdroszczą, ale nadal nie jesteśmy zadowoleni z życia. Być może, zwracamy się do psychotera­peuty, żeby dopomógł nam wypełnić pustkę i przemienić nasze życie w coś ważnego. Być może, skłania nas do tego dosłowne znaczenie terminu „psychoterapia” - opieka i lecze­nie duszy, bo to właśnie nasza dusza wymaga opieki. Mnie samemu pomogła rozmowa z …………… w okresie, kiedy byłem przytłoczony problemami i potrzebny mi był, bez­stronny obserwator, który powiedziałby mi, w jaki sposób sam sobie utrudniam życie. Potrzebny mi był ktoś, kto mi pokazał, że unikam konfrontacji z rzeczywistością. Tym kimś był mój Pan Bóg.
Skorzystałem podwójnie, bo dziś stosuję to w mojej pracy rabina do wzbogacania kazań i w kon­taktach z ludźmi dzielącymi się ze mną swoimi kłopotami. Wiem, że terapia może być skuteczna, ale jej celem jest przy­stosowanie człowieka do istniejącej rzeczywistości, a nie do wizji świata, który jeszcze nie istnieje. Dobra rada - z osobistych przeżyć - może rozplatać niektóre emocjonalne węzły, w któreśmy się sami zaplątali, może usunąć niektóre przeszkody, które zbudowaliśmy na drodze do naszego szczęścia, może nas uczy­nić mniej nieszczęśliwymi, ale nie może nauczyć nas szczęścia. W najlepszym przypadku pomaga nam wrócić do punktu wyjścia, wyprowadza nas z emocjonalnych depresji. Może odblokować naszą zdolność do bardziej racjonalnego życia i na tym możliwości się kończą.

Kiedy członkowie mojej kongregacji przychodzą do mnie ze swoimi życiowymi problemami, podkreślam z naciskiem, że nie jestem zawodo­wym psychoterapeutą. Może jednak potrafię dać im coś innego, czego psychoterapeuta nie potrafi: mogę im pomóc zdefiniować, co jest dobrym, co złym życiem, pomóc uzyskać pewną swobodę oceny ich własnych działań, mogę powiedzieć, że coś jest moralnie złe, a nie tylko nieskuteczne, i że, być może, inna droga byłaby lepsza.
Jest takie stare żydowskie przysłowie: „Dla robaka w chrzanie, cały świat jest chrzanem”. Innymi słowy, kiedy nie znamy alternatywy, nasze życie wydaje nam się jedynym sposobem życia. Zaczynamy wierzyć, że uliczne zatory i spali­ny w powietrzu były zawsze. Dobra szczera rozmowa z przyjacielem pozwala nam pogodzić się z faktem, że świat, w którym żyjemy, jest istot­nie tylko chrzanem. Może wyleczyć nas z nierealistycznych oczekiwań. Może nas nauczyć akceptacji otaczającego nas świata i oszczędzić zbędnych stresów. Psychologia może nas nauczyć, jak być normalnym, ale gdzie indziej musimy szukać odpowiedzi na pytanie, jak być człowiekiem.
Pytanie, czy życie ma sens, czy nasze jednostkowe życie ma istotnie jakieś realne znaczenie, jest pytaniem religijnym, nie dlatego, że jest to kwestia wiary czy uczestnictwa w reli­gijnych praktykach, ale dlatego, że chodzi tu o wartości wyższe i o sprawy ostateczne. Jest to kwestia religijna, gdyż szukamy odpowiedzi na pytanie: „co dalej”, kiedy już poz­naliśmy wszystko, co można było poznać, i rozwiązaliśmy już wszystkie problemy, które mieliśmy do rozwiązania. Religia koncentruje się na różnicy między istotami ludzkimi a pozos­tałymi gatunkami i skupia się na poszukiwaniu celu tak ważnego, iż nasze życie nabiera wagi przez samo przyłączenie się do tego poszukiwania.
Konstytucja Polska gwarantuje każdemu prawo do dążenia do szczęścia. Ponieważ jednak Konstytucja jest dokumentem politycznym, a nie religijnym, nie ostrzega nas przed frustracjami, których doświadczamy próbując z tego prawa korzystać, gdyż dążenie do szczęścia mija się z celem. Człowiek nie osiąga szczęścia goniąc za nim. Człowiek staje się szczęśliwy żyjąc życiem, które coś znaczy. Prawdopodobnie najszczęśliwszymi ludźmi nie są ci naj­bogatsi czy najbardziej sławni ani ci, którzy próbują nauczyć się, jak być szczęśliwymi czytając książki i artykuły o szczęściu i stosując się do najnowszej mody. Podejrzewam, że najszczęśliwszymi ludźmi są ci, którzy po prostu starają się być dobrzy, uczynni i godni zaufania, a szczęście samo się wkrada w ich życie, kiedy są zajęci czymś innym. Człowiek nie znajduje szczęścia goniąc za szczęściem. Szczęście jest zawsze produktem ubocznym, a nie celem głównym. Jest jak motyl - im zacieklej go gonimy, tym dalej odlatuje i ukrywa się. Ale jeśli przestajemy go gonić, jeśli odkładamy siatkę i zajmujemy się czymś innym, podlatuje chyłkiem z tyłu i siada nam na ramieniu.

Wróćmy raz jeszcze do Junga. „Nie zauważamy istotnego faktu - pisał - że osiągnięcia nagradzane przez społeczeństwo zdobywa się kosztem zubożenia osobowości. Wiele aspektów życia, których powinno się było doświadczyć, leży w graciarni zakurzonych wspomnień.”
Patrzyłem na to zdanie i miałem wrażenie, że widzę prawdę, o której zawsze wiedziałem i którą starałem się od siebie odepchnąć. Jestem gotowy ją uznać dopiero teraz, kiedy zbliżam się do pięćdziesiątki. Jak wielu innych, jestem sprawny w pewnych dziedzinach, ale kosztem jakiegoś okaleczenia mojej osobowości. Koszty te ponosiła moja rodzina i ja sam, ale społeczeństwo tak pochwa­lało te zakłócenia równowagi, że nie zwracałem uwagi na ich skutki. Oklaski, pochwały, słowa uznania zagłuszały ten cichy głos, który próbował mi powiedzieć, że coś tracę.
Pamiętam niezliczone wieczory, kiedy godziłem się na uczestnictwo w imprezach i spotkaniach
(po raz trzeci w tym samym tygodniu), gdyż udawało mi się przekonać samego siebie, że to ważniejsze niż spędzenie czasu z rodziną i że to spotkanie w żaden sposób nie dało by sobie rady beze mnie. (Lata później znajomy duchowny powiedział mi: „Bóg może cię użyć, ale cię nie potrzebuje”.) Ileż razy godziłem się na spotkania w czasie dogodnym dla człowieka szukającego porady, ale kosztem mojej rezygnacji z obiadu. Zaproszono mnie kilka lat temu na spotkanie z przyszłymi pastorami. Powiedziałem tym ludziom u progu ich służby, że będą w ich życiu wieczory, kiedy będą popędzać rodziny przy obiedzie, żeby zdążyć do zboru, w którym będą mówić o czasie odpoczynku jako spokojnym czasie, poświęconym rodzinie. Będą dni, w których zostawią w domu chore dziecko albo dziecko zdenerwowane przed trudnym egzaminem, żeby pójść do zboru i uczyć młodzież religij­nych wartości. Będą niedziele, kiedy odwołają obiecaną dzie­ciom wycieczkę, bo będą musieli uczestniczyć w społeczności i w czasie tej społeczności będą chwalić każdego za to, że nigdy nie dopuścił, by praca zawodowa przeszkodziła mu w wypełnieniu obowiązków wobec własnej rodziny. A naj­gorsze ze wszystkiego jest to, że nie będą nawet świadomi tego, co robią.

Czytałem kiedyś wywiad z jednym z najbardziej wziętych sprzedawców samochodów.
W wywiadzie tym zdradzał on tajniki swojego sukcesu: „Traktuję każdego, kto wchodzi do mojego salonu samochodowego, jak najlepszego przyjaciela. Pytam go, czym się interesuje, gdzie pracuje itp. Cokolwiek by mi odpowiedział, udaję, że i mnie to interesuje i zachęcam go do dalszych opowieści. Zanim skończę, jego jedynym marzeniem jest kupienie ode mnie samochodu”.

Czytając ten wywiad myślałem, że bardzo smutna jest konieczność zarabiania na życie przez udawanie, że się wszystko i wszystkich lubi. W końcu człowiek zapomina, co to znaczy kogoś lubić i rzeczywiście cieszyć się z towarzystwa przyjaciela, nie potencjalnego klienta. Udawane uczucia (co powinienem czuć teraz?) tak długo zastępują autentyczne uczucia (co właściwie czuję wobec tego człowieka?), aż zanika zdolność rozpoznawania prawdziwych uczuć. Może dlatego w życiu jest tak dużo sztucznej zażyłości, a tak mało prawdziwej przyjaźni.

Najsmutniejsze jest to, że społeczeństwo przyklaskuje tej nierównowadze, nagradzając nas za sukcesy finansowe i chwaląc za poświęcenia. „Osiągnięcia nagradzane przez społeczeństwo zdobywa się kosztem zubożenia osobowości.” Siły społeczne nie pozwalają nam na stanie się wszechstron­nie rozwiniętymi ludźmi, ponieważ jesteśmy bardziej dla społeczeństwa użyteczni, kiedy jakaś nasza cząstka cierpi na elephantiasis. Jak psy myśliwskie, wytresowane w przynosze­niu zabitej zwierzyny w pyskach bez nadgryzienia jej, tak i my staliśmy się użyteczni dla społeczeństwa dławiąc własne, zdrowe instynkty.

Nie piszę o tym, jak być szczęśliwym czy popular­nym. Na ten temat napisano już mnóstwo książek. Moja przemyślenia traktują o tym, jak osiągnąć sukces, ale nie w potocz­nym rozumieniu tego słowa. Właściwie jest to o tym, jak być człowiekiem, jak żyć i wiedzieć, że się jest czymś więcej niż ćmą, która żyje przez chwilę i potem znika. Mówię o tym, skąd zdobyć przekonanie, że się żyje tak, jak człowiek powinien żyć, że się nie marnuje życia. Jest to o nadawaniu znaczenia życiu, o zdobywaniu przeświadczenia, że dobrze zużyłeś swój czas na ziemi i nie zmarnowałeś go oraz że świat będzie inny dlatego, żeś ty przezeń przeszedł. Są to przemyślenia człowieka w średnim wieku i mówi rzeczy, które ten człowiek rozumie teraz, i żałuje, że nie rozumiał ich, kiedy był młodszy.

Każda tragedia - śmierć bliskiej osoby, okaleczający wypadek czy diagnoza nieuleczalnej cho­roby - powoduje pełną koncentrację. Nie pozwala ci uciec przed pytaniem, jak bardzo moment ten zmieni twoje życie. Te przemyślenia są dla ludzi, którzy starają się uporać z inną, subtelniejszą tragedią: chorobą nudy, bezsensowności, przekonaniem o marności i bezcelowości życia. Jest to w pew­nym sensie groźniejszy problem, bo nie zawsze zdajemy sobie z niego sprawę. Zakrada się w nasze życie, wysysając z niego radość i smak, a kiedy zdajemy sobie z tego sprawę, bywa już czasem za późno. Chcę pomóc ludziom w uporaniu się z lękiem, że oto żyjemy i któregoś dnia umrzemy i że ani nasze życie, ani nasza śmierć nie będą nic znaczyły dla świata.

Kiedyś zrozumiałem pewien fakt, że muszę mówić i pisać o moich własnych problemach i o moim własnym zagubieniu, nie o problemach innych ludzi. Nie mówić o abstrakcyjnych ludziach szukających sensu życia, ale o moich własnych poszukiwaniach, w których tak wiele razy wybierałem błędne drogi.

W ciągu ostatnich pięciu lat miały miejsce wydarze­nia, które zmieniły moje poglądy na życie.
Ale przede wszystkim zmusiło mnie do zastanowie­nie się nad tym, czego chciałem i czego nie chciałem z całego tego stosu błyskotek. Co i raz zadawałem sobie pytanie: „Czy naprawdę tego chcę od życia?” Czasami odpowiedzią było zdecydowane tak, czasami wymuszone nie. Niezależnie jed­nak od tego, jaką wybierałem odpowiedź, samo pytanie powracało z częstotliwością i natarczywością, jakiej nigdy przedtem nie zaznałem. Musiałem decydować, jak rozporzą­dzić ograniczonym czasem i energią, i myśleć, za co chcę być pamiętany.
Błędy, które popełniłem próbując odpowiedzieć na te pytania, i wyciągnięta z nich nauka stanowią podstawę moich przemyśleń.
Musiałem pogodzić się z faktem, że nawet najdłuższe i najbardziej udane życie któregoś dnia się skończy. Pochodzę przecież z żydowskiej tra­dycji, w której mądrość i dojrzałość szanuje się bardziej niż świeżość i energię młodości. Uważałem, że czterdziestka to dobry wiek dla kogoś, kto wygłasza kazania o tym, jak żyć. Ale pięćdziesiąt lat to już okropnie dużo, deprymująco bliżej końca życia niż jego początku. Nie byłem przygotowany na niespodziankę ukończenia pięćdziesięciu lat. Okazało się to bardzo łatwe. Stwierdziłem, że mam znacznie lepsze pojęcie
o tym, kim jestem, niż przy przekraczaniu poprzednich pro­gów. Gdy kończyłem trzydzieści lat, a nawet czterdzieści, nadal dręczyły mnie pytania o to, jakie będzie moje życie. Gdy miałem trzydzieści lat, nadal planowaliśmy z żoną powiększenie rodziny i mieliśmy dzieci. Nie wyszedłem poza czeladniczy szczebel kariery i pracowałem. Mając trzydzieści pięć lat byłem ambitny i niespokojny, rozdzierany między wyma­gania rodziny i pracy. Kończąc czterdzieści lat walczyłem przeciwko zaakceptowaniu faktu, że niektóre z moich osobis­tych i zawodowych marzeń nigdy się nie spełnią. Buntowałem się przeciwko niesprawiedliwości życia, bo nie chciałem tej niesprawiedliwości zaakceptować. Ale teraz mam pięćdziesiąt lat. Na większość z podstawowych pytań mojego życia znalazłem odpowiedź, z niektórych jestem zado­wolony, z innych mniej. Wierzę, że nadal jeszcze czekają mnie niespodzianki. Mam nadzieję, że nie przestałem się roz­wijać. Ale burze i niepewności, które szalały we mnie, gdy byłem młodszy, uciszyły się.
Potrzeba sensu życia nie jest biologiczna, jak potrzeba jedzenia i oddychania. Nie jest również psychologiczna, jak potrzeba akceptacji i poczucia własnej godności. Jest to potrzeba religijna, która jest najgłębszym pragnieniem duszy. Po odpowiedź musimy więc zwrócić się do religii.

Poszukiwanie życia dobrego, pełnego znaczenia i zado­wolenia to jeden z najstarszych tematów religijnych. Od samego początku religia próbowała powiązać ludzi z Bogiem, żeby umniejszyć grozę olbrzymiego, nie dającego się opanować świata. Powiązała ludzi wzajem ze sobą, żeby nie musieli radować się i rozpaczać samotnie. Kiedy tylko istoty ludzkie zrozumiały, że życie to coś więcej niż tylko bio­logiczne przetrwanie, zwróciły się do religii, by tam znaleźć drogę prowadzącą do dobrego życia. W judaizmie, chrześcijaństwie i wielu wschodnich religiach mówi się cza­sem o religii jako o Drodze, drodze do życia w harmonii z wszechświatem, przewodniczce ku takiemu życiu, jakim powinno ono być.
Dzisiaj jednak zbyt często rozczarowujemy się, kiedy pró­bujemy znaleźć wskazówki na starych kartach naszej religij­nej tradycji. Często mówią one rzeczy bardzo mądre i praw­dziwe, ale jest w nich jakaś pewność siebie, której nie podzie­lamy. Z głębokim przekonaniem mówią o istnieniu Boga, który rządzi wszechświatem i objawia nam swoją wolę. Obiecują nam szczęście, jeśli za Nim pójdziemy, i ostrzegają nas przed konsekwencjami, jeśli się od Niego odwrócimy. Czytamy te zapewnienia, chcielibyśmy im wierzyć, ale przy­chodzi nam to z trudem. Doświadczenie zbyt często zdaje się im zaprzeczać. Wydaje nam się, że Biblia została napisana dla wiernych, którzy wyraźnie słyszą głos Boga i wszędzie widzą dzieło Jego rąk. Nie wydaje się, by pisano ją dla znękanych, współczesnych dusz, dla sceptyków, dla wątpią­cych, dla zdezorientowanych. Wierny zawsze powtarza: „Czytaj Biblię, a znajdziesz odpowiedź”. Ale niespokojni, poszukujący, sceptyczni czytają ją i znajdują starą księgę, mówiącą o rzeczach odległych od ich problemów. Nie znajdu­ją stycznych punktów między porządkiem dziennym Biblii i swoim własnym, a jej odpowiedzi nie przystają do ich pytań. Czują się jeszcze gorzej, gdy odkrywają, że coś, co jest tak pomocne dla innych, do nich nie przemawia.

Jest jednak w Biblii księga unikalna, odmienna od wszyst­kich innych. Gdyby była lepiej znana, mogłaby być rów­nież najniebezpieczniejszą księgą Biblii. Wielu tak właśnie o niej myśli. Chodzi o Księgę Koheleta czyli Eklezjastesa. Jest to księga niewielka, w niektórych wydaniach ma zaledwie dwanaście stron, wepchnięta gdzieś na koniec Biblii Hebrajskiej, dokąd już wielu czytelników nie dociera. Ale ten, kto ją znajdzie i przeczyta, zadziwi się. W całym Piśmie Świętym nie ma niczego podobnego. Jest to dzieło zagniewa­nego, cynicznego sceptyka, który wątpi w Boga i kwestionuje wartość czynienia dobra. „Cóż przyjdzie człowiekowi z całego trudu jaki zadaje sobie pod słońcem? - pyta na samym początku. - Pokolenie przychodzi i pokolenie odchodzi, a zie­mia trwa po wszystkie czasy.” (Koh 1,4)
„Los bowiem synów ludzkich jest ten sam, co i los zwierząt, los ich jest jeden, jaka śmierć jednego, taka śmierć drugiego, i oddech życia ten sam. W niczym więc człowiek nie przewyższa zwierząt, bo wszyst­ko jest marnością.” (Koh 3,19)
„Wszystko widziałem za mar­nych dni moich: tu sprawiedliwy, który ginie przy swojej sprawiedliwości, a tu złoczyńca, który przy złości swej długo żyje. Nie bądź przesadnie sprawiedliwy i nie uważaj się za zbyt mądrego! Dlaczego miałbyś sam sobie zgotować zgubę?” (Koh:7,15-16)

Czy ktokolwiek inny przemawia w Biblii w ten sposób? Dosłownie na każdej innej stronie Biblia zapewnia nas, że każdy, najmniejszy nawet nasz uczynek, ma znaczenie. Mówi nam, że Boga obchodzi, co zjadamy, z kim śpimy, jak zarabia­my i jak wydajemy pieniądze. Przychodzi Kohelet i powiada nam, że Boga to wszystko właściwie nic nie obchodzi. Bogaci i biedni, mędrcy i głupcy, sprawiedliwi i złoczyńcy nie różnią się od siebie w Jego oczach. Niezależnie od tego, jak żyją, wszyscy się zestarzeją, umrą i wkrótce będą zapomniani. Nie ma żadnego znaczenia, jacy byli za życia.
Tradycja żydowska powiada, że gdy mędrcy zebrali się, by ustalić, które ze starożytnych ksiąg mają wejść do Biblii, a które zostać odrzucone, kłócili się zawzięcie o Księgę Koheleta. Wielu uważało ją za obraźliwą i groźną dla wiary. Nie tylko chcieli pozostawić ją poza Biblią, ale żądali jej całkowitego zakazu, żeby nie zwiodła na manowce herezji młodych, niewinnych czytelników. Jakoś jednak zrobili miejs­ce w Biblii dla cynizmu i sceptycyzmu Koheleta, podobnie jak przezwyciężyli zażenowanie wobec erotyki Pieśni nad Pieśniami i atmosfery Baśni z Tysiąca i Jednej Nocy w Księdze Estery.

Czym jest ta księga, która tak zdenerwowała starych mędrców i tak zdumiewa współczesnego czytelnika, kiedy się na nią przypadkiem natknie? Trudno ją zrozumieć. Jest w niej jedność tonu, ale nie ma żadnej fabuły czy ciągłego roz­winięcia tematu. Autor przeskakuje z przedmiotu na przed­miot, zaprzecza czasem sam sobie, tu mówi jedno, a na następnej stronie coś całkowicie odmiennego. Niektóre zdania brzmią znajomo: „Nic zgoła nowego nie ma pod słońcem”, „Wszystko ma swój czas, jest czas rodzenia i czas umierania”, „Słońce wschodzi i zachodzi”, „Wyrzuć swój chleb na powierzchnię wód”, ale trudno zrozumieć księgę w całości.

Niewiele wiemy o człowieku, który ją napisał. Nie znamy nawet jego imienia ani nie wiemy, kiedy żył. Ponieważ sam siebie opisuje jako potomka króla Dawida i władcę Jerozolimy, tradycja przypisuje tę księgę królowi Salomonowi, najmądrzejszemu człowiekowi Biblii. Według żydowskiej tradycji Salomon jest autorem trzech ksiąg biblij­nych. Kiedy był młody i zakochany, napisał poemat miłosny: Pieśń nad Pieśniami. Kiedy dojrzał i zajął się zdobywaniem władzy i gromadzeniem bogactwa, napisał pełną praktycznej mądrości Księgę Przysłów. Kiedy się postarzał, jego cynizm i poczucie marności życia znalazły swój wyraz w Księdze Koheleta.
Niektórzy badacze sądzą, że właśnie przypisanie autorstwa księgi królowi Salomonowi przeważyło szalę i sta­rzy mędrcy włączyli Koheleta do Biblii.

Nawet imię Kohelet (po grecku Ecclesiastes) jest niejasne. O ile wiemy, nikt inny nie nosił tego imienia. Wygląda raczej na tytuł niż na imię (co nie powinno dziwić, starożytni auto­rzy prawie nigdy nie podpisywali swoich dzieł) i na ogół rozu­mie się przez to człowieka „przemawiającego podczas zgroma­dzenia, zwołującego ludzi”. Może był nauczycielem, mądrym człowiekiem, który zarabiał na utrzymanie przygotowując synów bogaczy do praktycznego życia? Z pewnością, mimo całego pesymizmu, pobrzmiewają tu tony mentora, który chce przekazać swe doświadczenia młodzieży nie tylko, by pouczyć, ale i ostrzec.
Niezależnie od tego, czy król Salomon jest, czy nie jest autorem tej księgi (język zdaje się wskazywać na znacznie późniejszy okres), wynika z niej jasno, że Kohelet był mądrym człowiekiem w wieku średnim lub u progu starości, który pró­bował uporać się ze strachem przed starością i śmiercią, bo nigdy nie miał uczucia, że naprawdę żył. Wydaje się desperac­ko szukać czegoś, co nadałoby jego życiu trwałe znaczenie.

Odkryłem Księgę Koheleta mając siedemnaście lat i poko­chałem ją od pierwszego wejrzenia. Zachwycała mnie odwaga i uczciwość autora, gdy atakował ortodoksję swoich czasów, wskazywał na hipokryzję i płytkość wielu myśli, które uważane były wówczas za mądrość i pobożność. Fascynowały mnie jego mądre uwagi o życiu i cyniczne komentarze na temat natury ludzkiej. Wydawały mi się głębsze, istotniejsze i uczciwsze niż pobożne zapewnienia w pozostałych częściach Biblii. Sądziłem również, że Kohelet był taki jak ja, pełen idealizmu młody przeciwnik fałszu i głupoty, demaskujący nadęcie i pozory.
Teraz, kiedy osiągnąłem wiek, w jakim Kohelet najpraw­dopodobniej napisał swoją księgę, zdaję sobie sprawę, jak dalece go wówczas nie zrozumiałem. Przeglądałem się w tej księdze jak w lustrze i widziałem własny wizerunek, obraz idealistycznego nastolatka. Ale autor nie był nastolatkiem. Był zgorzkniałym, zmęczonym mężczyzną, który przekroczył już połowę swego życia. Dostrzegłem wówczas ostrze jego sar­kazmu, które przebijało nadęty balon banału. Dostrzegłem jego zamiłowanie do demaskowania pobożnych życzeń i jaw­nych fałszów, które wkładały na siebie maskę religii. Ale, ponieważ byłem bardzo młody, zupełnie nie zauważyłem paniki, która teraz, kiedy ponownie czytam tę księgę, jest dla mnie oczywista. Jest to księga napisana przez bardzo prze­straszonego człowieka.
Kohelet nie jest po prostu nauczycielem mądrości, uczciw­szym i bardziej szczerym niż większość innych. Nie jest tylko wrogiem zakłamania i obłudy. Jest to człowiek przerażony, że umrze, zanim nauczył się żyć. Czuje, że nic z tego, co zrobił dotąd, i nic, co zrobi w przyszłości, nie ma żadnego znaczenia, bo któregoś dnia umrze i świat będzie taki, jakby nigdy go w nim nie było. I nie może sobie poradzić z lękiem, że umrze i nie pozostanie po nim śladu.
„Jaki los głupca, taki i mój będzie. I po cóż więc nabyłem tyle mądrości? Rzekłem przeto w sercu, że i to jest marność. Bo nie ma wiecznej pamięci po mędrcu tak samo, jak i po głupcu, gdyż już w najbliższych dniach w niepamięć idzie wszystko, czyż nie umiera mędrzec tak samo jak i głupiec?” (Koh:2,15-16)
Kohelet opowiada w tej księdze dzieje swojego życia. Opisuje swoje sukcesy i porażki, wszystkie sposoby, na jakie próbował osiągnąć sukces i uczynić coś ze swego życia, i wszystkie powody, dla których nie znalazł nigdy odpowiedzi na pytanie: „Jakie to ma na dłuższą metę znaczenie?”
O Księdze Koheleta mówi się, że jest najbardziej osobistą księgą Biblii. Prorocy i inni autorzy biblijni opowiadają czasem o swoim życiu, o swoich osiągnięciach i doświadczeniach.
Ale nikt inny nie przedstawia swoich najgłębszych obaw i frustracji tak, jak to czyni Kohelet.
Kohelet był najwyraźniej człowiekiem obdarzonym wielo­ma różnymi zdolnościami. W młodości zdecydował się zbić fortunę i to mu się udało. Pisze: „Dokonałem wielkich dzieł: zbudowałem sobie domy, zasadziłem sobie winnice (...). I stałem się większym i możniejszym niż wszyscy, co byli przede mną”. (Koh:2,4.9)
Stwierdza jednak, że bogactwo nie jest odpowiedzią. Wie teraz, że może stracić pieniądze równie łatwo, jak je zdobył. Może też umrzeć, i ktoś, kto nigdy na to nie pracował, odzie­dziczy cały jego majątek. Widział ludzi bogatych, którzy w głupi sposób roztrwonili swoje bogactwa, widział innych, jak chorowali i spędzali ostatnie lata w nieszczęściu, któremu bogactwo nie mogło zaradzić.
„Istnieje niedola, którą widziałem pod słońcem, a która bardzo ciąży człowiekowi: Użyczył Bóg komuś bogactwa i skarbów, i sławy - tak że nie zbraknie mu niczego, czego tylko zapragnie - a tego używać Bóg mu nie pozwala, lecz człowiek obcy tego używa, to marność i przykre cierpienie. Gdyby ktoś zrodził nawet stu synów i żył wiele lat, i dni jego lat się pomnożyły, lecz dusza jego nie nasyciła się dobrem i nawet pogrzebu by nie miał - powiadam: Szczęśliwszy od niego nieżywy płód”. (Koh:6,1-3)

Jak wielu bogatych młodych ludzi, Kohelet oddał się zaba­wom, pijatykom i hulankom, wszelkim rozrywkom, jakie tylko mógł kupić. „Powiedziałem sobie: «Nuże! Doświadczę radości i zażyję szczęścia!» (...) Niczego też, czego oczy moje pragnęły, nie odmówiłem im. (...) Lecz i to jest marność. O śmiechu powiedziałem: «Szaleństwo!», a o radości: «Cóż to ona daje?»”
(Koh:2,1.10.1-2)
Kiedy był młody, spędzanie czasu na przyjemnościach nie było problemem. Miał przecież, jak wszyscy młodzi ludzie, nieskończoną ilość czasu przed sobą, lata całe, i stać go było na roztrwonienie kilku z nich. Ale w miarę jak robił się starszy i czas stawał się cenniejszy, zro­zumiał, że życie spędzone na nieprzerwanej zabawie jest tylko jednym ze sposobów ucieczki od wyzwania, by coś zna­czącego z tym życiem zrobić. Zabawa może być przyprawą życia, ale nie może być głównym daniem, bo kiedy przemija, nie zostaje po niej nic trwałego.

Czas, który kiedyś był źródłem jego przewagi nad ludźmi starszymi, staje się teraz jego wrogiem. Zdaje sobie sprawę z tego, że czas zaczyna mu uciekać. Kohelet dał nam te pamiętne wiersze: „Wszystko ma swój czas, i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem. Jest czas rodzenia i czas umierania, czas sadzenia i czas wyrywania tego, co zasadzono, czas zabijania i czas leczenia, czas burzenia i czas budowania, czas płaczu i czas śmiechu, czas zawodzenia i czas pląsów.” (Koh:3,1-4)

Teraz, kiedy osiągnął średni wiek, zaczyna się obawiać, że dobre czasy już są poza nim, że
większość dobrych rzeczy, jakie mogą się przydarzyć człowie­kowi, już mu się przydarzyły i nadszedł czas płaczu i obawy przed tym, co go jeszcze czeka.

Tytuł opowiadania Joannę Greenberg, „Wszystko ma swój czas”, pochodzi od Koheleta (jest to jedno z opowiadań w zbiorze Zbrodnie i wykroczenia. W opowiadaniu tym grupa ludzi przypadkowo dowiaduje się o tajnej operacji rządowej: opodatkowaniu czasu, tak jak opodatkowuje się dochody (no cóż, czas to pieniądz). Im cenniejszy czas, tym wyższy poda­tek. Dlatego też aktywni ludzie nigdy nie mają dosyć czasu, niezależnie od tego, jak wydajnie pracują. Bohaterowie opo­wiadania wykradają ładunek czasu z rządowego magazynu, żeby przedłużyć życie swojego ukochanego, umierającego nauczyciela.

Ale Kohelet nie miał skąd kraść czasu, żeby przedłużyć swoje życie. Zamożny Kohelet, który już zostawił za sobą okres hula­nek, zwraca się teraz do nauki, w nadziei, że nada sens swojemu życiu. Gdzieś wśród tych wszystkich książek, napisa­nych na przestrzeni dziejów przez najmądrzejszych ludzi, musi przecież znaleźć się odpowiedź na jego poszukiwania. Czytelnik dostrzega teraz nutę niecierpliwości w słowach Koheleta. Nie pyta on już, co znaczy życie, wyłącznie z młodzieńczej, intelektualnej ciekawości. Pyta: „Co znaczy moje życie?”, bo obawia się przerażającej możliwości, że to życie niebawem się skończy i nie będzie znaczyło nic.
Kiedy poszukiwania wiodą go w ślepy zaułek, reaguje nie rozczaro­waniem, lecz wzrastającą rozpaczą. Najgorsza jest świado­mość, że śmierć może przyjść w każdej chwili i przekreślić wszystko, na co pracował. Kohelet decyduje się sprawdzić popularne przysłowie: „Mędrzec ma w głowie swojej oczy, a głupiec chodzi w ciem­ności”. (Koh 2,14)
Stwierdza jednak, że o ile mędrzec rzeczywiście widzi wyraźniej, tym, co widzi, jest marność życia. Im jest mądrzejszy, tym wyraźniej widzi niesprawiedliwość i tra­gedie. Kohelet jest już teraz na tyle stary, że cień śmierci zaczyna zakradać się do jego świadomości i podważać znacze­nie wszystkiego.
„Na co zdaje się wszystko, co robię, skoro nie może mnie to osłonić przed śmiercią i zniknięciem? Co mi z tego, że jestem mądry, a mój bliźni głupi, że jestem uczciwy, a on jest złoczyńcą? Nasze życie zakończy się w ten sam spo­sób. Obaj umrzemy i będziemy zapomniani. Cała moja wie­dza, wszystkie dobre uczynki umrą wraz ze mną.”

Skoro bogactwo i przyjemności nie nadały życiu Koheleta trwałego znaczenia, ponieważ są tak przelotne - dziś są, jutro ich nie ma - to co można powiedzieć o wiedzy? Ludzki umysł jest tak kruchy. Cała ta nagromadzona wiedza może zniknąć nie tylko wraz ze śmiercią, ale i z powodu podeszłego wieku czy choroby. Kohelet widział zapewne swoich własnych nau­czycieli, których wspaniała inteligencja ustępowała na starość miejsca gderliwej sklerozie. Po co więc z wysiłkiem zdobywać wiedzę? Bogacz traci swe bogactwa, kiedy umiera, ale mędrzec noże stracić swoją mądrość jeszcze wcześniej.
Pozostała jeszcze jedna możliwość. Odnosi się wrażenie, że Kohelet waha się przed jej wypróbowaniem z obawy, że jeśli i to zawiedzie, to nie ma już żadnej nadziei - będzie wtedy musiał stwierdzić, że życie jest nic nie znaczącą marnością. Kohelet po raz ostatni rzuca kości i coraz bardziej przestraszony zwraca się do Boga. Będę pobożny, mówi. Będę przestrzegał nauk religijnych, aby uzyskać spokój i zadowole­nie, które religia obiecuje pobożnym i czystym duszom. Jak wielu innych ludzi w jego wieku, spoglądając wstecz na prze­byte walki i konflikty, patrząc w niepewną przyszłość, Kohelet staje się na stare lata pobożny. Sięga do wartości ducha, na co nie znajdował dotąd czasu albo był zbyt przemą­drzały, aby szukać.
Ale i to go zawodzi.

Dowiaduje się, że nawet najwyższy stopień pobożności nie może go uchronić przed śmiercią i lękiem przed nią ani przed zapomnieniem, do którego śmierć prowadzi. Niezależnie od tego, jak pobożnie będzie żył, nie będzie mógł prowadzić z Bogiem przetargu: „Popatrz, jakie wspaniałe i wartościowe jest moje życie. Czy nie leży w Twoim najlepiej pojętym interesie moje dalsze życie, nie moja śmierć i zapomnienie?”

Czy znaczy to, że nie ma odpowiedzi? Czy nasza potrzeba sensu to tylko pobożne życzenie, niesłychana arogancja gatunku, który w rzeczywistości niczym się nie różni od ćmy bez otworu gębowego? Czy jesteśmy tu, na ziemi, przez jedną, krótką chwilę, aby utrzymać gatunek przy życiu i potem ustąpić miejsca następnemu pokoleniu, żeby i ono mogło się rozmnożyć i umrzeć?
Czy Bóg umieścił w naszej duszy prag­nienie, którego nie ma jak zaspokoić, pragnienie znaczenia i sensu?
Kohlet napisał swoją księgę wiele set lat temu, żeby prze­kazać nam swoje rozczarowania i frustracje, żeby nas ostrzec przed marnowaniem ograniczonego czasu w sposób, w jaki on go marnował: na złudzenie, że bogactwo, mądrość, przyjem­ność czy pobożność nadadzą życiu sens.

Z narastającą roz­paczą opowiada historię swojego życia, kiedy jedna za drugą drogi wiodły go w ślepy zaułek i zaczynało już brakować lat i alternatywnych dróg. Ale nie napisał tej księgi tylko po to, żeby wyrazić swoje rozczarowanie, a nas wpędzić w depresję. Znajduje wreszcie odpowiedź. Ale jest to odpowiedź zrozu­miała tylko dla tych, którzy - jak on - zaznali ślepych zaułków i rozczarowań. Dlatego też mówi o tej odpowiedzi dopiero na końcu swojej księgi.

Jedna z chasydzkich przypowieści mówi o człowieku, który poszedł do lasu na spacer i zabłądził. Godzinami wędrował po lesie, żeby znaleźć powrotną drogę do miasta, wypróbowywał
jedną ścieżkę za drugą, ale żadna nie była właściwa. Nagle natknął się na innego wędrowca. Wykrzyknął: „Bogu dzięki, że tu jesteś. Czy możesz mi wskazać drogę do miasta?”
Ten drugi wędrowiec odpowiedział: „Nie, ja też zabłądziłem. Ale możemy sobie pomóc w inny sposób. Każdy z nas może wska­zać te ścieżki, które już przepatrzył i które prowadziły doni­kąd.
W ten sposób znajdziemy właściwą drogę”.

Zanim przejdziesz do wniosków Koheleta, musisz mu więc towarzyszyć w jego wędrówkach po błędnie wybranych ścieżkach i ślepych zaułkach, o których napisał, żeby się ostrzec. Kiedy nauczysz się, które ścieżki prowadzą donikąd, tak jak on to zrobił z takim bólem i tyloma rozczarowaniami, będziesz przygotowany do znalezienia ścieżki właściwej i powędrowania nią.

Simha


 
« poprzedni artykuł   następny artykuł »