Start arrow Nasza nauka arrow Dlaczego nie boję się śmierci?
 
 
Dlaczego nie boję się śmierci? Drukuj
19.01.2007.

Mój przyjaciel, duchowny, którego bardzo cenię, zwró­cił się do mnie kiedyś ze swoim problemem. Członek w jego zborze, 42-letni lekarz, był w szpitalu z nie-operowalnym guzem mózgu. Mój przyjaciel powiedział: „Nie wiem dlaczego, ale po prostu nie mogę się zmusić, żeby go odwiedzić. Lubię go, martwię się o niego, wiem, że moja wizy­ta by go ucieszyła, ale wynajduję preteksty, żeby nie pójść, i jest mi przykro”.
Odpowiedziałem, że chyba wiem, dlaczego tak się zachowuje: „Podejrzewam, że widzisz w nim zbyt dużo z siebie samego. Jego choroba i umieranie wzbudza w tobie myśl, że za rok mógłbyś sam znaleźć się w takiej sytuacji, a z tą myślą nie dajesz sobie rady. Sądzę, że boisz się umierania - nie ma się czego wstydzić, mnóstwo ludzi boi się śmierci - i dlatego tak ci trudno patrzeć na umieranie kogoś w twoim wieku”.

„Jak ty przezwyciężyłeś strach przed śmiercią?” - spytał. Powiedziałem, że nie jestem jeszcze gotowy umierać i że mam nadzieję żyć jeszcze przez wiele lat, ale nie boję się śmierci, ponieważ jestem zadowolony z tego, co dotychczas zrobiłem z moim życiem. Mam poczucie, że go nie zmarnowałem, że pracowałem najlepiej, jak umiałem, i że wywarłem wpływ na ludzi, którzy mnie przetrwają. Zwróciłem mu uwagę na to, że z pewnością może to samo powiedzieć o sobie, o swoim życiu i pracy, że już osiągnął ludzki poziom życia. Tylko wtedy, kiedy już nie boisz się śmierci, możesz powiedzieć, że naprawdę żyjesz. Sądzę, że ludzie nie boją się samej śmierci. Przeraża nas coś innego, coś znacznie bardziej niepokojącego i tragicznego niż śmierć. Boimy się, że nigdy nie żyliśmy, że dojdziemy do kresu naszych dni z poczuciem, że nigdy nie byliśmy żywi, że nigdy nie odkryliśmy, po co było nasze życie.

Żadnego z lęków, jakie nas prześladują - od strachu przed ciemnością w dzieciństwie, do strachu przed wężami i wyso­kością, niczego nie można porównać z przerażeniem, że zmarnowaliśmy nasze życie i nic nie zdziałaliśmy. Odwiedzałem wielu ludzi u kresu ich życia. Większość z nich chciałaby żyć dłużej, gdyby to było możliwe. Nie chcieli odchodzić od tych, których kochali. Ale nie bali się śmierci, ponieważ wiedzieli, że mieli również czas na życie i dobrze użyli tego czasu. Jedynie ci, którzy sądzili, że zmarnowali życie, bali się umrzeć. Modlili się do Boga o kilka dodatkowych lat, które zużyliby mądrzej niż wszystkie poprzednie. Nie umiem sobie wyobrazić bardziej przerażającej kary za zmarnowanie życia. Nie umiem też sobie wyobrazić żadnej lepszej nagrody za życie dobrze przeżyte niż uczucie, że przyjąłeś wezwanie, by być człowiekiem, i że mu sprostałeś.

Jest taka anegdota o człowieku, który prowadził głęboko egoistyczne i niemoralne życie. Zmarł i w chwilę po śmierci znalazł się w świecie oświetlonym jasnym światłem słonecz­nym. Słychać było piękną muzykę, a wokół snuły się biało ubrane postacie. „No, i kto by się spodziewał - powiedział do siebie. - Bóg musi czuć miętę do takich sprytnych łajdaków, jak ja.” Zwrócił się do przechodzącej postaci w białym płasz­czu: „Te, kumpel, to trzeba oblać. Chodź, postawię kielicha”. Biało odziana postać odpowiedziała: „Jeśli ma pan na myśli napoje alkoholowe, to tutaj ich nie mamy”. „Żadnej wódy, co? To chociaż sobie pogramy w karty: oczko, poker - wybieraj!” „Przykro mi, ale nie uprawiamy tutaj gier hazardowych.” „No to co wy tu robicie całymi dniami?” - spytał zdumiony człowiek. „Recytujemy psalmy. Rano mamy zajęcia z Biblii, a po południu kółko modlitewne.” „Psalmy! Biblia przez cały dzień! Chłopie, powiem ci, że niebo to zupełnie nie to, co tak wychwalali.” W tym momencie biało odziana postać uśmiechnęła się i rzekła: „Widzę, że pan nie rozumie. To my jesteśmy w niebie. Pan jest w piekle”.

Niebo, jak sugeruje ta anegdota, to wykonywanie i ciesze­nie się rzeczami, które czynią z nas ludzi, rzeczami, które tylko ludzkie istoty mogą zrobić. I odwrotnie, najgorszym rodzajem piekła, jakie mogę sobie wyobrazić, nie jest ogień i siarka, i małe, czarne postacie z widłami. Najgorszym piekłem jest uświadomienie sobie, że mogło się być prawdzi­wym człowiekiem, że mogło się być Menszem, ale teraz jest już za późno. Mogłeś zaznać uczucia satysfakcji płynącego z miłości do innego człowieka, z hojności, wierności prawdzie i lojalności, z rozwoju umysłu i serca, z opanowania własnych instynktów i nie pozwolenia im na zapanowanie nad tobą, lecz niczego takiego nie zrobiłeś.

„Kto wstąpi na górę Pana, kto stanie w Jego świętym miej­scu? Człowiek o rękach nieskalanych i o czystym sercu.” (Ps 24,3-4) „Wstąpienie na górę Pana” nie oznacza w koniecznie pójścia po śmierci do nieba ani nie odnosi się do odwiedzania kościoła czy synagogi, chociaż prawdopodobnie oryginalnym odnośnikiem w psalmie była wizyta w świątyni jerozolim­skiej. Czytałbym ten fragment tak - Wspinanie się na górę Pana może oznaczać dorastanie do pełnego człowieczeństwa w tym życiu, właściwe używanie lat, życie z „rękami nieskalanymi i czystym sercem”, tak że również za życia ma się poczucie „stania w Jego świętym miejscu”. Kiedy tego dokonałeś, nie przerazi cię perspektywa śmierci.
Nie tak dawno oglądałem w telewizji scenę z filmu, którą do dziś mam przed oczami. Para młodych ludzi stoi przy bur­cie statku. Właśnie się pobrali i ta podróż jest ich podróżą poślubną. Mówią o tym, czym jest dla nich ich miłość i małżeństwo, jak przewyższyło wszystkie ich oczekiwania. Młody człowiek mówi: „Gdybym miał jutro umrzeć, i tak uważałbym, że żyłem pełnym życiem, bo mam twoją miłość”. Kobieta dodaje: „Tak właśnie jest. Dokładnie tak samo czuję”. Całują się i odchodzą od burty. Teraz widzowie mogą zobaczyć nazwę statku wypisaną na kole ratunkowym: TITANIC.

Ludzie w czasach biblijnych starzeli się w tym samym mniej więcej tempie, co my dzisiaj (mamy podstawy, by tak sądzić; dziewięćdziesiąty psalm mówi, że przeciętny człowiek żyje siedemdziesiąt lat, a wyjątkowi ludzie dożywają osiem­dziesięciu). Wyobrażam więc sobie Koheleta jako mężczyznę między czterdziestką a pięćdziesiątką, może bliżej pięćdzie­siątki. Jest on mniej więcej w tym samym punkcie swojego życia, co ja mojego. I zaczyna się bać, że zostało mu już nie­wiele czasu. Pozostałych mu lat jest mniej niż lat już przeżytych, a wciąż nie jest pewien, że zrobił coś sensownego w swoim życiu. Patrząc wstecz żałuje, być może, zmarnowa­nego czasu i zmarnowanych możliwości.

Nasuwa mi się czasem analogia do słoika z kawą. Kiedy otwierasz nowy słoik, nabierasz szczodre, czubate łyżeczki, bo przecież masz cały słoik i widzisz, że za każdym razem zużywasz tylko małą jego część. Ale gdy zbliżasz się do dna, zdajesz sobie sprawę, że wcale ci już tak dużo nie zostało, i oszczędniej odmierzasz porcje. W końcu starasz się wygarnąć ostatnie ziarenko. Myślę, że w podobny sposób traktujemy czas. Młodym ludziom wydaje się, że będą żyli zawsze. Czasu mają w bród, więc stać ich na „zainwestowa­nie” go w czynności, z których otrzymają dywidendy dopiero gdzieś w dalekiej przyszłości. Godzą się na niskopłatne prak­tyki jako punkt zaczepienia się o rynek pracy. Łączą się w pary z ludźmi, o których z góry wiedzą, że nie będą ich życiowymi partnerami, bo rozwijają dopiero umiejętność kontaktu z innymi.
W miarę jednak, jak robimy się starsi, gdzieś w połowie słoika kawy, przestajemy tak niedbale traktować czas, bo zaczynamy rozumieć, że nie będzie trwał wiecznie. Przestajemy zadawać typowo młodzieńcze pytania: „Jak wysoko zajdę? Jak daleko dojdę?” - pytania, na które odpo­wiedzi udziela się w kategoriach współzawodnictwa i sukce­su. Zaczynamy stawiać pytania, które prześladowały Koheleta: „Czego dokonam? Czy moje życie będzie miało dla świata jakieś znaczenie? Co zostanie po mnie, kiedy mój czas już przeminie?” - pytania, na które odpowiedzi zależne są od tego, co się dzieli z innymi ludźmi. Jest dowodem dojrzałości, że przestajemy pytać: „Co życie ma mi do zaofiarowania?” i zaczynamy pytać: „Co robię z moim życiem?”

„Nikt nigdy nie powie­dział na łożu śmierci: «Żałuję, że nie spędziłem więcej czasu w pracy»”. I oczywiście Kohelet, którego też prześladował nie­pokój, że nie starczy mu czasu na wszystko, powiedział: „W weselu chleb swój spożywaj i w radości pij swoje wino... Używaj życia z niewiastą, którąś ukochał, po wszystkie dni marnego twego życia, których ci [Bóg] użyczył pod słońcem...”
Gdybym bał się śmierci dlatego, że statystycznie rzecz bio­rąc mam już za sobą dwie trzecie mojego życia i widzę ludzi w moim wieku, którzy nagle umierają, żyłbym w strachu i obawie przez wszystkie pozostałe dni. Autor Psalmu 23 zro­zumiał wiele lat temu, że Bóg nie wybawia nas od śmierci. Wszyscy kiedyś umrzemy. Ale wybawia nas od cienia śmierci, od życia sparaliżowanego strachem przed śmier­cią. Pomaga nie dopuścić do tego, by śmierć rzucała swój cień na lata, które mamy do przeżycia.

Filozof Kallen napisał w dniu swoich siedemdzie­siątych urodzin: „Są ludzie, których życiu nadaje kształt strach przed śmiercią. I są ludzie, których życiu nadaje kształt radość i zadowolenie z tego, że żyją. Ci pierwsi żyjąc umierają, ci drudzy umierając żyją. Wiem, że Bóg może odwołać mnie jutro, ale śmierć jest nieistotną ewentualnością. Kiedykolwiek przyjdzie, mam zamiar umrzeć żyjąc”.

Nie boję się śmierci, ponieważ czuję, że żyłem. Kochałem i byłem kochany. Natknąłem się na wyzwania w moim życiu osobistym i zawodowym i zdałem, jeśli nie na celująco, to przynajmniej na dostatecznie, a może nawet trochę lepiej. Odcisnąłem piętno na ludziach i doszedłem do punktu w życiu, w którym nie odczuwam już potrzeby odciskania piętna. Mogę oczekiwać tego ostatniego aktu mojego życia, jakikolwiek byłby, krótki czy długi, ze świadomością, że wreszcie udało mi się zrozumieć, kim jestem i jak mam żyć. Idę bez strachu ciemną doliną śmierci nie tylko dlatego, że Bóg jest ze mną teraz, ale dlatego, że to On doprowadził mnie tutaj. Nie ma sposobu na zapobieżenie śmierci. Ale lekar­stwem na strach przed śmiercią jest upewnienie się, że żyłeś.

Kohelet doszedł do tego samego wniosku. Życie pełne sukcesu osiąga się nie dzięki kilku wiel­kim nieśmiertelnym czynom, ale dzięki wielu małym. Wyzwaniem nie jest wzniesienie się nadludzkim wysiłkiem ponad poziom codzienności. Wyzwaniem jest znalezienie czegoś prawdziwie ludzkiego do zrobienia każdego dnia naszego życia. Kiedy zdajesz sobie sprawę z tego, że nie masz czasu na wszystko, kiedy stwierdzasz, że próba wepchnięcia wszystkiego w dwudziestoczterogodzinną dobę zamęcza cię, a to, co robisz, jest niepełnie i niewykończone, ludzie, z którymi dzielisz życie, mają uczucie, że nigdy nie zatrzymu­jesz się na dość długo, by mogli cię poznać, co uznasz wtedy za najważniejsze? Co absolutnie musisz mieć i zrobić, żeby poczuć, że przeżyłeś swoje życie i nie zmarnowałeś go? Analizując życie Koheleta i moje własne stwierdzam, że są trzy takie rzeczy:

Wspólnota z innymi ludźmi.
Akceptacja bólu jako części życia.
Świadomość, że moje życie miało znaczenie.

Potrzebne nam są intymne związki z kilkoma ludźmi, któ­rzy są stałym elementem w naszym życiu. Nie zastąpi tego największa nawet liczba przygodnych znajomych, z którymi rozmawiamy o sporcie czy przepisach kulinarnych. Tak jak jeden szympans to nie szympans, istota ludzka nie może być całkowicie i autentycznie ludzka bez trwałych związków z kilkoma ludźmi. I muszą to być ludzie, z którymi dzielimy całe nasze życie, nie tylko ułamki naszego czasu czy nas samych.
Sądzę, że właśnie dlatego kobiety na ogół lepiej znoszą emocjonalną traumę rozwodu czy wdowieństwa. Kobiety częściej mają bliskich przyjaciół, ludzi, z którymi dzielą się wszystkim. Mężczyźni częściej mają znajomych, kolegów z pracy, kumpli do gry lub wspólnego picia, ludzi, z którymi dzielą się tylko częścią siebie, nie całością.
Jako rabin - pastor w zborze wiernych udzielam ślubu młodej kobiecie. Pomagam rodzinom, które znam od wielu lat, z którymi dzieliłem niezliczone radosne i smutne chwile. Tak jak nasze ciała potrzebują powietrza i pożywienia, tak i nasze dusze potrzebują powiązań z innymi ludźmi, nie przeby­wania wśród obcych. Jeden z moich nauczycieli mawiał: „Nie cenimy tego, co otrzymujemy, cenimy to, co dzielimy z innymi”. Jednym z najciekawszych artykułów które ostatnio czytałem był artykuł zatytułowany, Skarga matki Patryka. Młoda pracownica biura pomocy socjalnej opisuje sprawę pięćdziesięcioletniej kobiety, którą właśnie przyjęto do szpitala z powodu ciężkiej depresji. Kobieta ta była skrajnym przypadkiem „syndromu opuszczo­nego gniazda”. Jej dzieci dorosły i wyprowadziły się, więc czuła się ograbiona z jedynej roli, jaka kiedykolwiek nadawa­ła sens jej życiu. Jej depresja była tak głęboka, że sama popro­siła o hospitalizację. Tym, co fascynuje w tej sprawie, jest fakt, że pacjentka (troskliwa, lecz odrzucona matka) nie czuje się dobrze, gdy młoda kobieta zadaje jej pytania. Po prostu nie chce mówić o tym, jak niewdzięczne i bezduszne są jej dzieci. Zamiast tego upiera się przy zadawaniu pytań pracownicy opieki socjalnej: „Czy jesteś zamężna? Dlaczego jesteś taka chuda? Czy sama sobie gotujesz? Doprawdy, powinnaś bardziej dbać o siebie, jeść więcej owoców i wycho­dzić na świeże powietrze. Proszę, może zjesz czekoladkę?”

Proszona o mówienie o swoim własnym życiu, pacjentka jest apatyczna i przygnębiona. Wzdycha, wzrusza ramionami, mówi monotonnym głosem. Kiedy role są odwró­cone i to ona zadaje pytania pracownicy opieki społecznej, natychmiast się ożywia. Nie reaguje na zbliżającą się wizytę swoich dzieci ani na otrzymanie przepustki do domu na kilka dni. Reaguje za to z entuzjazmem na propozycję pójścia ze swoją opiekunką do sklepu, żeby pomóc młodej kobiecie w wyborze sukni.
Ta Pani potrzebuje kogoś, komu mogłaby matkować. Jest to jedyny znany jej sposób określenia samej siebie jako pożytecznego, kompetentego człowieka. Potrzebni jej są ludzie, którzy jej potrzebują i są wdzięczni za jej rady. Kiedy ostatnie dziecko opuściło dom, doszła do przeko­nania, że otrzymała wymówienie z jedynej pracy, jaką znała. Piętnaście czy dwadzieścia lat wcześniej, niż przydarzyłoby się to mężczyźnie, znalazła się na przymusowej emeryturze i skończyło się jedyne zajęcie, które nadawało sens jej życiu. Jej depresja oraz poczucie braku własnej wartości przypomi­na reakcję starszego pracownika, którego zmuszono do przejścia na emeryturę. Dlatego reaguje w ten sposób na poja­wienie się młodej pracownicy opieki socjalnej. „Jeśli rzeczy­wiście chcesz mi pomóc - wydaje się mówić - to z pewnością nie przez notowanie historii mojej choroby czy przez wynajdo­wanie mi różnych hobby. Pomożesz mi, jeśli pozwolisz się zaadoptować, tak, żebym mogła ci dogadzać, martwić się o ciebie, dawać ci rady. Robię to dobrze, jest mi to potrzebne, a uczciwie powiedziawszy, wyglądasz, jakby to było potrzeb­ne i tobie. Odłóż więc notes, nie garb się, nie maluj się tak mocno, noś jaśniejsze kolory, zabierz mnie do domu, żebym ci mogła ugotować pożywny rosół. Zobaczysz, że obie będziemy szczęśliwsze.”

Życie bez ludzi, bez tych samych ludzi dzień po dniu, ludzi, którzy do nas należą i których my potrzebujemy, może być bardzo bogate, ale według ludzkich kryteriów wcale nie jest życiem.
Siedziałem kiedyś na plaży i obserwowałem dwoje dzieci, chłopca i dziewczynkę, jak bawili się w piasku. Ciężko praco­wali budując wymyślny zamek nad samym brzegiem morza, z bramami, basztami, fosami i wewnętrznymi przejściami. Kiedy zamek był już prawie gotowy, przyszła wielka fala i wszystko zburzyła, zostawiając tylko kupę mokrego piasku. Spodziewałem się, że dzieci wybuchną płaczem, zrozpaczone tym, co się stało z owocem ich wysiłku. Zaskoczyły mnie jed­nak. Pobiegły w głąb plaży, dalej od wody, śmiejąc się i trzymając za ręce, i zaczęły budować nowy zamek. Nauczyły mnie czegoś ważnego. Wszystko w naszym życiu, wszystkie skom­plikowane budowle, które z takim wysiłkiem tworzymy, zbu­dowane są na piasku. Trwałe są tylko związki z innymi ludź­mi. Wcześniej czy później przyjdzie fala i burzy to, co z takim mozołem zbudowaliśmy. Kiedy to się zdarzy, tylko człowiek, który ma kogoś do trzymania za rękę, będzie umiał się śmiać.

Aby być w pełni i rzeczywiście ludzcy, musimy być gotowi na zrzucenie zbroi, którą normalnie nosimy z obawy, by świat nas nie zranił. Musimy być przygotowani na ból, bo inaczej nie odważymy się marzyć ani kochać. Bez gotowości do odczuwania, która musi również obejmować odczuwanie bólu, nigdy nie zaznamy radości, która według Koheleta jest jedną z głównych nagród życia. Musimy znaleźć w naszych duszach miejsce na tragedie życia. Póki upieramy się przy happy, póty będziemy dziećmi, nieszczęśliwi i zagniewani, jeśli Bóg nie odpowiada na nasz płacz i nie naprawia wszyst­kiego. Trudno znaleźć coś dobrego do powiedzenia o cierpie­niu, ale doprawdy odziera ono nas ze złudzeń co do tego, jak funkcjonuje świat.

Pewne stare przysłowie mówi „Gdy jesteś Irlandczykiem, to jedną z pierwszych rzeczy, któ­rych się uczysz, jest to, że wcześniej czy później ten świat złamie ci serce!” Była to również jedna z pierwszych prawd, jakiej się nauczyłem z historii Żydów. Nie zazdroszczę ludziom, którzy dochodzą do czterdziestki bez przeżycia żadnej poważnej choroby, żałoby czy niepowodzenia, bo wiem, że wcześniej czy później to ich spot­ka i martwię się, jak sobie dadzą radę, ponieważ nigdy przed­tem nie mieli z niczym takim do czynienia. Język żałoby, język uczuć jest jak wszystkie inne języki. Łatwiej się ich nauczyć w młodości. Jak odra czy świnka, nie jest to miłe w żadnym wieku, ale jeśli trzeba przez to przejść, lepiej, by to się stało w młodości, żebyś mógł się do pewnego przynajmniej stopnia uodpornić.

Dlaczego co roku setki młodych ludzi, którzy wydają się mieć tak wiele powodów do życia, popełnia samobójstwo? Dlaczego zdarzają się „epidemie” samobójstw nastolatków, często w szczęśliwych rodzinach, w zamożnych społecznościach, nie zrodzone z rozpaczy i beznadziei, lecz pozornie przypadkowe, które załamują rodziny i prześladują szkoły i całe sąsiedztwa? Bardziej niż jakakolwiek inna trage­dia, samobójstwo powoduje, że wszyscy czują się przytłoczeni i winni i zadają sobie pytanie: „Co mogłem zrobić, żeby do tego nie dopuścić?” A jednak zdarza się to coraz częściej. Liczba tych wypadków i indywidualna historia każdego z nich są głęboko tragiczne. A zresztą, dlaczego ludzie w średnim i starszym wieku często odbierają sobie życie w obliczu poważnej choroby czy skandalu? Podejrzewam, że odpowiedź można znaleźć w postawie naszego społeczeństwa wobec bólu. Od samego początku dowiadujemy się, że na każdy ból jest odpowiednia tabletka, którą możemy połknąć, żeby nas przestało boleć. Właściwie obiecano nam bezbolesne życie. Kiedy okazuje się, że tak nie jest, nasza niezdolność do obchodzenia się z silny­mi uczuciami, a szczególnie z bólem, wywołuje rozterkę i bez­silność, nie lubimy czuć się bezsilni. Gdy coś nas rani i nie możemy pozbyć się bólu - choroba, odrzucenie, nie­spełnione marzenia - nie wiemy, co robić. Czasami próbuje­my zaprzeczyć faktom, udając, że to się właściwie wcale nie zdarzyło, lub udając, że nas to nie obchodzi. Kiedy jednak nie możemy siebie oszukać, kiedy ból jest zbyt dokuczliwy, wtedy jesteśmy zagubieni. Ci, którzy nigdy nie nauczyli się żyć z bólem, nie widzą czasem innego wyjścia jak rezygnacja z życia. Wiele chorób psychicznych jest sposobem ucieczki od bólu rzeczywistości. Chroniczny alkoholizm może często być próbą znieczulenia bólu. Ale najbardziej tragiczne ze wszyst­kiego jest samobójstwo utalentowanej i kochanej przez innych osoby, która ma wiele powodów, żeby żyć, ale o wszyst­kim zapomina patrząc w przyszłość, w której widzi więcej bólu niż jest przygotowana przyjąć.

A przecież ból jest częścią życia i musimy się tego nauczyć. Ból nie trwa wiecznie ani nie zawsze jest nie do zniesienia i ktoś nam powinien o tym powiedzieć. Młodym ludziom potrzebna jest akceptacja faktu, że złamane serca, jak złamane kości, powodują straszliwy ból, ale w końcu się goją i jest życie po bólu. Ludzie, których wstydliwe sekrety wycho­dzą na światło dzienne, potrzebują zapewnienia, że poza potępieniem istnieje przebaczenie, że istnieją na świecie ludzie i Bóg zdolni do przebaczenia i miłości nawet wobec tych z nas, którzy są najbardziej niedoskonali. Śmiertelnie chorzy potrzebują zapewnienia, że będziemy ich kochać i z nimi prze­bywać, i traktować ich tak jak wtedy, kiedy byli zdrowi.
A co najważniejsze, musimy nauczyć się zaufania do własnej zdol­ności znoszenia bólu. Możemy znieść więcej, niż nam się wydaje, dowodzi tego całe doświadczenie ludzkości. Musimy się tylko nauczyć nie bać się bólu. Zacisnąć zęby i pozwolić mu działać.
Nie zaprzeczać mu, ale nie pozwolić się przezeń opanować. Nie będzie trwać wiecznie. Któregoś dnia ból przej­dzie, a my nadal będziemy tutaj.
Tym wreszcie, co umożliwia nam powiedzenie: „Żyłem i moje życie coś znaczyło”, jest świadomość, że nasze życie miało wpływ na innych.
W pewnej książce, która jest prawdopodobnie najlepszym psychologicznym studium faz rozwoju człowieka, jest napisane o bardzo ważnej roli mentora. Młodemu człowiekowi u progu kariery zawo­dowej bardzo dobrze robi mentor, nieco starszy od niego prze­wodnik, nie dość stary, by odgrywać rolę ojca, lecz starszy może o pół pokolenia, ktoś, kto się nim zainteresuje, kto wie, jak się poruszać po świecie i zdolny jest do przekazania swo­jej wiedzy, ktoś o wystarczających wpływach i prestiżu. Młodzi ludzie obojga płci, którzy znajdą takiego mentora, mają większe szanse, że im się powiedzie w życiu.

Nieco dalej w tej samej książce jest opisany ten związek z punktu widzenia mentora:
Być mentorem wobec młodego człowieka to jeden z najważniejszych związków dostępnych człowiekowi w wieku średnim. Daje bardzo wyraźną satysfakcję, pole­gającą na wspomaganiu rozwoju młodego mężczyzny czy kobiety, ułatwianiu ich wysiłków w sformułowaniu i realizacji ich marzeń... Jest w tym coś więcej niż altruizm: mentor robi także coś dla siebie samego. Będąc w wieku średnim używa w produktywny sposób swojej wiedzy i umiejętności. Uczy się sam w sposób, który nie byłby ina­czej możliwy. Podtrzymuje kontakt z silami młodości w świecie i w sobie samym. Potrzebuje odbiorcy swojego mentorowania w równym stopniu, jak odbiorca potrzebuje jego.

W wieku czterdziestu dziewięciu lat zdecydowałem się na ważny krok i chcę zmienić sposób mojej pracy i podział mojego czasu. Szukam kogoś kto chciałby pracować razem ze mną. Miałbym więc kogoś, komu mógłbym przekazać zawiłości zawodowe i obser­wować jego rozwój wspomagany moim osobistym zaan­gażowaniem. I tego potrzebujemy wszyscy. Wszyscy nauczamy, formal­nie czy nieformalnie, nie tylko nauczyciel w klasie czy profe­sor na uniwersytecie, który zwraca się do grupy studentów, ale również księgowy czy robotnik przekazujący wskazówki nowo przyjętemu do pracy, ponieważ wywieranie wpływu na kogoś innego, kształtowanie jego czy jej życia w małym, ale ważnym stopniu, jest jedną z najbardziej trwałych satysfakcji, jakich w życiu zaznamy. Uczymy, ponieważ potrzebne nam jest podzielenie się tym, co wiemy. Erikson napisał, że wyzwaniem w tych średnich latach jest umiejętność wyboru między twórczością i stagnacją, między dalszym wpływaniem na innych i siedzeniem w oczekiwaniu na śmierć. Niezdolność do tworzenia może spowodować nad­mierne zajęcie się sobą - własnym zdrowiem, własnymi wypomnieniami, własnymi rozczarowaniami. Erikson mówi dalej: „Człowiek jest tak skonstruowany, że musi czuć się potrzebny, inaczej wpadnie w psychiczne skrzywienie zato­pienia się w samym sobie. Twórczość wyraża się w rodziciel­stwie, ale także w pracy i w twórczych myślach. Człowiek musi uczyć”.
Jeśli traktujemy życie jako ograniczone zasoby - dana liczba lat do przeżycia, tyle a tyle milionów oddechów czy ude­rzeń serca, zanim przestanie ono bić - wówczas każdy przemijający dzień czy rok przybliża nas do tego punktu, w któ­rym nic już z naszych zasobów nie zostanie. Nic dziwnego, że starzenie się napełnia nas taką trwogą. Bohaterkę noweli, którą kiedyś czytałem, zapytano, dlaczego tak mało mówi. Odparła, że każdy człowiek rodzi się z przydzieloną liczbą słów do wypowiedzenia w ciągu swego życia, i kiedy przydział się wyczerpie, przychodzi śmierć. Moglibyśmy jednak nauczyć się traktować życie nie jako zużywanie ograniczonych zasobów, lecz jako gromadzenie skarbów. Każdy nowy przyjaciel, którego poznajemy, każda nowa prawda, której się dowiadujemy, każde doświadczenie, którego doznajemy, czyniłoby nas bogatszymi, niż byliśmy kiedykolwiek przedtem. Moje życie jest dzisiaj czymś więcej niż pięć lat temu, dlatego że w tym czasie wzrosłem i wzboga­ciłem się na wiele sposobów. Drugim mężem Agathy Christie był archeolog. Kiedyś na pytanie, jak to jest być żoną archeologa, odpowiedziała: „To cudowne. Im jestem starsza, tym bardziej się mną interesuje”. Nie trzeba być archeologiem, żeby tak sądzić. Im jesteśmy starsi, tym staje­my się bardziej interesujący, ponieważ doświadczenie wzbo­gaciło nas i pogłębiło.

Przyjaciel zasugerował mi kiedyś porównanie życia do dobrego wina, którego smak polepsza się z wiekiem. Nie odpowiada mi to porównanie, ponieważ wina zostaje coraz mniej z każdym łykiem. Wolę raczej myśleć o życiu jak o dobrej książce. Im dalej się ją czyta, tym bardziej układa się w całość i nabiera sensu. Postacie stają się pełniejsze i jaśniej rozumie się wcześniejsze epizody. A kiedy dochodzi­my wreszcie do ostatniego rozdziału, ogarnia nas zadowalają­ce poczucie całości.
Życie też można traktować jak dzieło sztuki i jeśli z miłością uwzględniamy szczegóły, będziemy dumni z ukończonego dzieła. Jak artysta może malować obraz lub rzeźbić posąg ze świadomością, że ktoś mu nie znany to dzieło kupi i on sam nigdy się nie dowie, ile przyjemności dostar­cza ono nowemu właścicielowi. Jak może autor pisać książkę, którą będą czytali nie znani mu ludzie, oddaleni od niego o tysiące kilometrów, a on nigdy się nie dowie, jaki wpływ na nich wywarła. Kiedy poznamy odpowiedzi na te pyta­nia, zrozumiemy, dlaczego człowiek pracuje tak ciężko nad swoim życiem, nad uczynieniem czegoś z tego życia, z pełną świadomością, że zostanie mu ono kiedyś odebra­ne i tylko inni ludzie pozostaną, by pamiętać, jakie było dobre.

Talmud powiada, że w ciągu swego życia człowiek powi­nien dokonać trzech rzeczy: wychować dziecko, zasadzić drze­wo i napisać książkę. Wszystkie one reprezentują sposoby inwestowania twórczej energii w coś, co przetrwa, kiedy nas już zabraknie, i będą przedstawiać to, co w nas było najlep­sze. Dają nam zapewnienie, że nie żyliśmy na próżno i że świat istotnie jest lepszy, ponieważ przezeń przeszliśmy.
Raz jeszcze wróćmy do Koheleta. Tak bał się, że śmierć ograbi jego życie ze znaczenia czyniąc tak, jakby nigdy nie ist­niał, że trudno mu było odkryć przyjemność w przyjemnych chwilach swego życia. Nie wiemy, czy miał dzieci, ale wiemy, że zasadził drzewa i ogrody, którymi ludzie mogli cieszyć się długo po tym, kiedy on już odszedł. No i oczywiście napisał księgę, która w tysiące lat później naucza ludzi i stawia im ważne pytania. Jakiej większej satysfakcji, jakiej większej obietnicy nieśmiertelności mógłby ktokolwiek pragnąć?

Simha
 
« poprzedni artykuł   następny artykuł »