Start arrow Nasza nauka arrow Jedno pytanie...
 
 
Jedno pytanie... Drukuj
19.01.2007.
...pozostawione bez odpowiedzi

Wśród moich pacjentów w drugiej połowie ich życia, tj. powyżej trzydziestu pięciu lat, nie było ani jednego, którego problem nie sprowadzałby się do próby znalezienia religijne­go punktu widzenia na życie. Można spokojnie powiedzieć, że choroba każdego z nich spowodowana była utratą tego, co religie przez wieki dawały swoim wiernym, i żaden z tych, którzy nie odzyskali wiary religijnej, właściwie nie został wyleczony.
                                                                                                                            CG. Jung,




Gdyby dwa i pół tysiąca lat temu w Jerozolimie prakty­kował psychiatra, Kohelet mógłby do niego pójść i powiedzieć: „Jestem nieszczęśliwy, ponieważ czegoś brakuje w moim życiu. Czuję, że nie jestem taki, jaki powinie­nem być. Marnuję mnóstwo czasu i talentów. Próbuję żyć według norm, które sobie ustanowiłem, i czasami niemalże mi się to udaje, ale jednak nie całkiem. Mam wrażenie, że przy wszystkich przywilejach, jakie miałem, zmarnowałem życie”.
Psychiatra mógłby mu odpowiedzieć: „Żądasz od siebie zbyt wiele. Bądź realistą. Obniż swoje wymagania. Jesteś przecież tylko człowiekiem”.
Kohelet wyszedłby z gabinetu psychiatry jeszcze bardziej rozczarowany sobą, bo nie umiał znaleźć pociechy w takiej zawodowej poradzie, danej mu w najlepszej wierze. Prawdopodobnie jednak byłaby to zła rada. Ludzie tacy jak Kohelet potrzebują wysoko ustawionej poprzeczki. Aby nadać swojemu życiu znaczenie, muszą mieć poczucie, że wez­wano ich do dokonania ważnego dzieła.
Wszyscy czujemy się lepiej, kiedy stawia się nam wiążące moralnie wymagania. Czujemy wtedy, że traktuje się nas serio jako stworzenia moralne. Byłoby lepiej powiedzieć mu, że Bóg mu przebaczy mimo upadków, jeśli wciąż będzie próbował, niż kiedy zaprzestanie wysiłków i obniży wymagania wobec samego siebie.

Zapytano kiedyś młodego człowieka, który porzucił zamożny dom i przystał do Kościoła Zjednoczeniowego (sekta San Jang Moona), dlaczego to zrobił. Odpowiedział: „Mój ojciec mówi wyłącznie o dostaniu się na uniwersytet i o dobrej pracy. Wielebny Moon mówi, że potrzebuje mojej pomocy w zbawieniu świata”.
Tak jak źle pojmujemy rolę rodziców, kiedy ułatwiamy naszym dzieciom życie do tego stopnia, że nigdy nie muszą sprawdzić własnych sił, równie źle pojmujemy naturę ludzką, kiedy sądzimy, że pomagamy ludziom nie oczekując od nich zbyt wiele. „Jesteś tylko człowiekiem” nie powinno być wymówką dla lenistwa, niedbałości czy egoizmu. Być człowiekiem to coś wielkiego i Bóg czyni nam największy komplement, kiedy stawia nam wyma­gania, jakich nie stawia żadnym innym żywym stworzeniom. Trudno jest być dobrym, kiedy wokół tyle jest rozrywek i po­kus, ale dużo trudniej znieść stwierdzenie, że nie dorosłeś do dobra, więc nawet nie musisz próbować.

Kohelet pyta: „Co nadaje znaczenie mojemu życiu? Co czyni, że jest ono czymś więcej niż tylko ulotnym zjawiskiem, niewartym zauważenia, kiedy żyję, i skazanym na zapomnie­nie, gdy umrę?” I wreszcie odpowiada: „Nie mogę znaleźć odpowiedzi, ale instynktownie czuję, że życie ludzkie musi być czymś więcej niż tylko biologiczną egzystencją. Kiedy jes­tem szczęśliwy w pracy czy w domu, kiedy kocham lub jestem kochany, kiedy jestem szczodry lub wrażliwy, czuję, że dzieje się coś ważniejszego niż tylko fakt bycia żywym. Czuję się człowiekiem i to uczucie przekonuje bardziej niż logika i filo­Zofia”.
Myślę, że Kohelet ma rację, ale zatrzymał się wpół kroku. Kiedy już prawie odpowiedział na pytanie o znaczenie życia przez powołanie się na instynkt i uczucia, pozostawia jedno ważne pytanie bez odpowiedzi. W takim razie, komu potrzebny jest Bóg? Czy możemy rozwiązać problem ostatecz­nego znaczenia życia bez odwołania się do Boga? Zorganizowana religia rozczarowała Koheleta tak samo, jak rozczarowały go przyjemności, bogactwo i wiedza. Próbuje więc sam postawić fundamenty swego życia i prawie mu się to udaje. Kiedy mówi nam, byśmy „w weselu chleb spożywali”, podkreśla swą radę przez dodanie: „bo ma już upodobanie Bóg w twoich czynach”. Czy nie ma ważniejszej roli dla Boga niż stanie z boku i potakiwanie naszym czynom z daleka? Kohelet był pomocnym przewodnikiem, ale zatrzy­mał się przed tym ostatnim krokiem, który my sami musimy postawić. Bez tego kroku nasze poszukiwanie sensu życia nie może nam dać nic ponad osobiste upodobania i pobożne życze­nia. Kohelet dokonał, mimo braku dowodów, odważnego kroku do wiary, że życie ludzkie ma sens, ale doszedł tylko do wiary w siebie. Co będzie podstawą jego wiary, podstawą sensu jego życia, kiedy go już zabraknie i nie będzie samym sobą tej wiary potwierdzał?

Na jakie pytanie odpowiedzią jest Bóg? Kiedy stwierdza­my, że Bóg jest odpowiedzią na pytanie, czy Ktoś rzeczywiście jest w niebie, trywializujemy religię i utrudniamy myślącym ludziom poważne jej traktowanie i szukanie w niej pomocy. Kwestią nie jest tu istnienie Boga, lecz znaczenie Boga w naszym życiu. Kiedy twierdzimy, że Bóg jest odpowiedzią na pytanie, czy Ktoś tam wysoko rzeczywiście mnie obserwu­je, notuje wszystkie moje grzechy i przygotowuje moją moralną cenzurkę, wspomagamy religię opartą na strachu i nie­realistycznych oczekiwaniach.
Co czyni Bóg, by wznieść nasze życie ponad poziom zwykłej egzystencji? Po pierwsze, nakazuje nam. Nasze życie staje się ważne, ponieważ jesteśmy tu, na ziemi, nie tylko po to, żeby jeść, spać i przedłużać istnienie gatunku, ale po to, żeby pełnić wolę Bożą.

Istoty ludzkie mają potrzebę bycia dobrymi. Potrzebne nam jest poważne traktowanie naszego moralnego wymiaru i Bóg pokazuje, że nas traktuje poważnie przez ocze­kiwanie, że się będziemy moralnie zachowywać. Czujemy nie­wygodę, brak autentyczności, kiedy sprzeniewierzamy się naszej moralnej naturze. Może dlatego małe dzieci, które coś złamią lub spsocą, są niespokojne i niezadowolone, dopóki rzecz się nie wyda i nie zostaną ukarane. Nie chcą, żeby im „się udało”. Nie jest miłe być zwymyślanym czy ukaranym, ale jest o wiele gorzej żyć w świecie, którego nie obchodzi, czy robisz rzeczy dobre, czy złe. Dlatego, być może, wierni niektó­rych Kościołów i Synagog lubią kazania z „ogniem piekielnym i siarką”, podczas których kaznodzieja krzyczy na nich, że są zatwardziałymi grzesznikami. Upewnia ich to w przekona­niu, że Bóg i Jego ziemscy przedstawiciele mają wobec nich wysokie wymagania.
Wiele potrzeba, by wygasić iskrę Bożą w naszych duszach i znieczulić nas na moralne powołanie człowieczeństwa. Nawet hitlerowskim SS-manom potrzebne były regularne „kazania”, by zapewnić, że ich instynkt współczucia nie przeszkodzi im w pracy.

Taka już jest ludzka natura, że potrzebujemy być pomoc­ni, wrażliwi i szczodrzy, tak samo jak potrzebujemy pożywie­nia, snu i ruchu. Kiedy zbyt dużo jemy i zbyt mało się poru­szamy, nie czujemy się dobrze fizycznie i psychicznie. I kiedy jesteśmy egoistyczni i nieuczciwi, odczuwamy te same skutki.
Tracimy kontakt z prawdziwym sobą, zapominamy, co to zna­czy czuć się dobrze.

Czy pamiętasz biblijną opowieść o Józefie? Kiedy miał sie­demnaście lat, zawistni bracia sprzedali go w niewolę. Wygodne, bezpieczne życie ojcowskiego ulubieńca zostało nagle zastąpione przez życie pełne trudów i niebezpie­czeństw. Przez dwadzieścia lat marzył o dniu, w którym odpłaci się braciom. Wytrzymywał samotność i niesprawiedli­wość wyobrażając sobie, jak zmusi braci do żebrania, poniżania się i błagania o litość, tak jak oni jego zmusili. Rozkoszował się każdą chwilą tych marzeń.
Wreszcie pewnego dnia marzenia się ziściły. Głód zapano­wał w krainie Kanaan. Zapasy ziarna były tylko w Egipcie. Józef był wówczas ministrem rolnictwa u faraona i rozdział ziarna leżał w jego gestii.
Wtedy właśnie stawili się przed nim jego bracia. Poznał ich od razu, lecz oni go nie rozpozna­li. To był ten moment, o którym marzył przez dwadzieścia lat. Teraz odpłaci im za to, co mu uczynili. Ale kiedy zaczął ich dręczyć, grozić, że jednego z nich zatrzyma jako niewolnika, i oskarżać, że są szpiegami, stało się coś bardzo dziwnego. Józef stwierdził, że dręczenie braci nie dostarcza mu takiej przyjemności, jakiej się spodziewał. W marzeniach było czymś wspaniałym ranić ich i odpłacać pięknym za nadobne.

W rze­czywistości jednak nie odczuwał żadnej satysfakcji. Wręcz nie lubił człowieka, jakim się stawał. Nienawidził braci za ich okrucieństwo i zatwardziałość serc i nie mógł znieść tego, że sam stawał się człowiekiem okrutnym i bez serca (a więc kimś, kto zasługuje na nienawiść), tak samo jak oni (lub raczej jak oni byli przed dwudziestu laty, ale już nie teraz). Józef odkrył, że dusza ludzka nie została stworzona do zawiści i zemsty. Działając wbrew sobie, wbrew swej naturze, czuł się coraz gorzej, aż wreszcie się załamał, rozpłakał i powiedział braciom, kim jest.
Może być przecież tak, że egoizm, cynizm, podejrzliwość wobec innych są nie tylko niemoralne i obrażające Boga. Mogą być również niezdrowe i szkodliwe dla nas. Ludzki organizm jest tak skonstruowany, że pewne typy pożywienia i aktywności fizycznej są dla nas zdrowsze niż inne.
Wierzę, że - w taki sam sposób - Bóg stworzył ludzkie dusze, iż pewne rodzaje zachowań są dla nas zdrowsze niż inne. Zawiść, egoizm, podejrzliwość zatruwają duszę, uczci­wość, szczodrość i pogoda ducha utrzymują ją w zdrowiu. Dosłownie lepiej się czujemy, kiedy wysililiśmy się, żeby komuś pomóc.

Bóg jest odpowiedzią na pytanie, po co być dobrym i uczci­wym człowiekiem, kiedy inni mogą bezkarnie mordować. Bóg jest tu odpowiedzią nie dlatego, że wtrąci się, by nagro­dzić sprawiedliwego i ukarać złoczyńcę, ale ponieważ stwo­rzył On duszę ludzką w taki sposób, że tylko życie dobre i uczciwe daje nam poczucie duchowego zdrowia i człowie­czeństwa. Pewien biolog napisał, że wielkim prawem natury nie jest przetrwanie osobników o cechach najkorzystniej­szych, lecz zasada współpracy. Rośliny i zwierzęta mogą prze­trwać nie przez pokonanie swoich sąsiadów w walce o pożywienie i światło, ale dzięki temu, że uczą się współżyć z sąsiadami, tak by każde z nich dobrze prosperowało. Bóg jest siłą, która powoduje, że wznosimy się ponad egoizm i pomagamy naszym bliźnim, oraz siłą, która inspiruje naszych bliźnich, aby i oni przekroczyli egoizm i pomogli nam. Bóg pociąga nas w górę, ponad nas samych, tak jak słońce powoduje wzrost drzew i roślin. Bóg wzywa nas, byśmy stali się czymś więcej, niż byliśmy u startu.

Niedawno stwierdzono raka kości u dwudziestoletniego syna moich znajomych. Rodzice zabrali go do szpitala, ponad tysiąc kilometrów od domu, bo tam sto­sowano nowe, eksperymentalne leczenie.
Kiedy ludzie dowie­dzieli się o chorobie tego młodego człowieka, zaczęły się dziać zdumiewające rzeczy. Kluby kombatantów zorganizowały zbiórkę pieniędzy, żeby pomóc w zapłaceniu rachunków, inne organizacje społeczne i nie tylko również włączyły się do tej akcji. Ktoś mógłby zapytać: „Dlaczego Bóg pozwala, by 21- letni człowiek zachorował na raka?” Ja skłonny jestem zapy­tać: „Któż inny niż Bóg powoduje, że ludzie reagują na tra­gedię taką hojnością i współczuciem?”
Sceptyk i agnostyk mogą wyjaśniać istnienie zła w świecie przez zaprzeczenie, że Bóg odgrywa jakąkolwiek rolę w ludzkim życiu. Ale jak wyjaśnią dobro? Po wyjaśnieniu okrucieństwa i przestępstwa, jak wyjaśnią szczodrość, dobroć, odwagę i poświęcenie, jeśli nie Bogiem, który działa na nas jak słońce na kwiaty, powodując ich wzrost, kwitnienie i odsłonięcie ich najpiękniejszej wewnętrznej postaci.

Bóg daje nam nadzieję w sposób, w jaki nie może jej dać żaden człowiek. Wśród ludzi działa prawo Murfiego: Wszystko, co może się nie udać, nie uda się. Ale na Boskim szczeblu działa inne, odwrotne prawo: Wszystko, co można naprawić, prędzej czy później będzie naprawione. Bóg jest odpowiedzią na pytanie: „Po co próbować naprawiać ten świat, skoro wojny, głód, niesprawiedliwość i nienawiść są tak rozprzestrzenione i trwałe, że w przeciągu całego mojego życia nie uda mi się zrobić w nich nawet maleńkiej szczer­by?” Bóg zapewnia nas, w sposób, w jaki nie może nas zapew­nić żaden śmiertelnik, że to, czego nie osiągniemy za życia, zostanie dokonane po naszej śmierci, i w części dzięki temu, co my zrobiliśmy za życia. Istoty ludzkie są śmiertelne, poja­wiają się na ziemi na kilkadziesiąt lat zaledwie, ale wola Boża jest wieczna. Kohelet zamartwiał się: „Po co mam być dobry, skoro umrę i wszystkie moje dobre uczynki zosta­ną zapomniane?” Dobre uczynki nigdy nie idą na marne i nigdy nie są zapomniane. Co nie może być osiągnięte w ciągu jednego życia, zdarzy się, kiedy czas jednego życia połączy się z czasem innego. Ludzie, którzy za życia się nawet nie znali, stają się partnerami w tworzeniu dobra, ponieważ Wieczny Bóg nadaje ich uczynkom wymiar wiecz­ności.
Stałem kiedyś w syberyjskich górach i patrzyłem na wąwozy wycięte w skale górskiej przez strumienie wody. Przygodnemu obserwatorowi może się wyda­wać, że nic na świecie nie jest twardsze niż skała i niczego łatwiej nie zawrócić niż wodę. A jednak na przestrzeni stule­ci woda wygrała bitwę, przecinając i zmieniając kształt skały. Żadna kropla wody nie jest mocniejsza od skały, ale każda przyczyniła się do końcowego zwycięstwa.

Jakie pytania ciążyły Koheletowi, na które Bóg mógł być odpowiedzią? Jak żyć dalej, kiedy czujesz, że całe twoje życie było porażką? Kiedy musisz przyznać, że cel, na który pracowałeś i o którym marzyłeś przez całe życie, jest poza twoim zasięgiem i nigdy już do niego nie dotrzesz, a jesteś za stary, żeby znaleźć nowy cel, i nie możesz oczekiwać niczego w pozostałych ci latach, poza codziennym przypomnieniem o twojej porażce? Po co wtedy dalej żyć? Jeśli przez całe twoje życie nie chciałaś niczego innego niż być dobrą matką i żoną dla tych, których kochasz, i w połowie twojego życia zostajesz rozwódką czy wdową lub twoje dzieci wyrastają na obcych ci ludzi, gdzie znajdziesz siły, by kontynuować wędrówkę w przyszłość? Jeśli twoim marzeniem było prześcignąć sukces twojego ojca, zarobić więcej niż on pieniędzy, zdobyć wyższą pozycję społeczną, żeby wreszcie musiał przyznać, że jesteś coś wart, a teraz musisz stwierdzić, że nigdy ci się to nie uda, jak żyjesz dalej z połamanymi fragmentami tego marzenia?

Na jakie więc pytanie odpowiedzią jest Bóg? Między inny­mi jest On odpowiedzią na pytanie, jak żyć dalej, skoro czu­jesz, że twoje życie jest porażką. „Bo człowiek patrzy na to, co widoczne dla oczu, Pan natomiast patrzy w serce.” (1 Sm 16,7) Świeckie społeczeństwo lub człowiek bez Boga mogą tylko sądzić według rezultatów, według osiągnięć. Wygrałeś czy przegrałeś? Udało ci się czy nie? Masz zysk czy deficyt? Jeden Bóg może nas sądzić na podstawie tego, kim jesteśmy, a nie czego dokonaliśmy.
W świeckim społeczeństwie tylko czyny mają wartość, a więc ludzie są cenni tylko, jeśli coś robią, jeśli produkują i zdobywają sukces. Kiedy człowiek zostaje zabity lub okaleczony w wypadku, jak oceniamy uczy­nioną szkodę? Wyliczamy jego utracone zdolności zarobkowa­nia. Młodzież i ludzie starsi są problemem w naszych społeczeństwach, bo żyją, oddychają i jedzą, ale nie są pro­duktywni. Niczego nie robią. Wyższe wykształcenie jest zalecane nie dlatego, że pogłębia duszę i pomaga zrozumieć życie, ale dlatego, że zwiększa możliwości zarobkowe. Borowitz napisał: „Boimy się starości, bo nie będziemy dłużej użyteczni, to znaczy zdolni do robienia rzeczy, które pokażą innym naszą wartość. Zrównujemy naszą wartość z namacal­nym wynikiem naszego funkcjonowania”.

Kiedy nie możemy mierzyć ludzi według Boskich standar­dów, możemy ich oceniać tylko według standardów ludzkich: Czy są użyteczni? Kobieta, która straciła już urodę i ma za sobą okres rozrodczości oraz mężczyzna, który już nie umie zdobyć się na wysiłek przekroczenia kwoty sprzedaży towaru, nie są dłużej użyteczni i dlatego zaledwie egzystują jako ludzie. Ale podczas gdy ludzie widzą tylko to, co jest dostrzegalne i co daje się zmierzyć, Bóg patrzy w serce. Nie tylko przebacza nasze niepowodzenia, ale widzi On sukcesy tam, gdzie ich nie widzi nikt inny, nawet my sami. Tylko Bóg może poczytać za zasługę złośliwe słowa, których nie wymó­wiliśmy, pokusę, której oparliśmy się, cierpliwość i łagodność zaledwie zauważoną i dawno zapomnianą przez naszych bli­skich. Po prostu fakt bycia człowiekiem nadaje nam pewną wartość, a próba prawego życia jest miarą naszego sukcesu w Jego oczach.

Spójrz jednak na rzeczywiste i namacalne osiągnięcia twojego publicznego i osobistego życia.
Borowitz napisał: Nie przewidujemy możliwości głębokiej lub trwałej porażki. Nie uwierzylibyśmy, gdyby nam ktoś powiedział, że nasze najlepsze pomysły są płytkie, nasze plany nierealne, że mamy zły charakter i perwersyjne zachcianki. Z pewnością nie spodziewamy się, że czyniąc sprawiedli­wość możemy również tworzyć zło, czasami tak wielkie, że zdaje się przewyższać uczynione dobro. Rezultatem jest nie tylko moralne złe samopoczucie, ale sytuacja, w której wśród największej wolności i dobrobytu, jakich ludzie kie­dykolwiek zaznali, nasz wspólny psychiatryczny problem przerodził się z poczucia winy w depresję. Znając własne porażki nie możemy naprawdę w siebie wierzyć. Nie możemy nawet czynić tego dobra, które leży w naszej mocy, ponieważ porażka przekonała nas, że wszystko, co moglibyśmy zrobić, nic nie jest warte. Jeśli religia mogłaby nauczyć świeckie społeczeństwo akceptacji porażki bez paraliżowania woli oraz sięgania po wybacze­nie bez naruszania poczucia odpowiedzialności, mogli­byśmy położyć kres przygnębieniu i moralnemu znużeniu, które teraz zalewają naszą cywilizację. Gdyby religia mogła przywrócić naszemu społeczeństwu poczucie osobistej godności, zabezpieczyłaby fundament, na którym musi spoczywać wszelka nadzieja odbudowania morale naszej cywilizacji.

Bóg zbawia nas od poczucia porażki, od strachu przed porażką, ponieważ widzi nas tak, jak żadne ludzkie oko nie jest w stanie widzieć. Niektóre religie nauczają, że Bóg widzi nas tak wyraźnie, iż zna wszystkie nasze wstydliwe myśli i paskudne sekrety. Ja wolę wierzyć, że Bóg widzi nas tak wyraźnie, iż zna lepiej niż ktokolwiek inny nasze rany i bliz­ny naszego serca spowodowane tym, że chcieliśmy zrobić więcej i lepiej, a ludzie nam powiedzieli, że tego nie osiągnie­my.
Czy ma znaczenie mój sposób życia? Czy liczy się to, że jestem dobrym, uczciwym, wiernym i współczującym człowie­kiem? Nie czyni to żadnej różnicy na moim koncie bankowym ani moich szansach na osiągnięcie sławy i fortuny. Ale prędzej czy później nauczymy się, tak jak tego nauczył się Kohelet, że nie te rzeczy liczą się naprawdę. Naprawdę ważne jest to, czy jesteśmy wierni samym sobie, naszej przy­rodzonej naturze ludzkiej, która wymaga takich rzeczy jak uczciwość i dobroć, wiotczeje i zniekształca się, kiedy je zaniedbujemy. Liczy się, czy nauczyliśmy się dzielić nasze życie z innymi, zmieniając ich samych i otaczający ich świat, czy też próbujemy zagarnąć życie dla samych siebie.
Liczy się, czy w przyjemnościach każdego dnia, w jedzeniu i pracy, miłości i przyjaźni nauczyliśmy się rozpoznawać zetknięcie z boskością, która uczy nas nie tylko, że Bóg jest rzeczywisty, ale również, że my jesteśmy rzeczywiści. To są rzeczy, które naprawdę się liczą.

W żydowskiej tradycji każdej jesieni obchodzi się święto znane jako Kuczki, Święto Szałasów. Częściowo jest to stare święto zbiorów, wywodzące się z czasów, kiedy Izraelici upra­wiali ziemię i każdej jesieni dziękowali za zbiory. Jest ono w istocie prototypem Dnia Dziękczynienia. Częściowo obchodzimy je na pamiątkę opieki Bożej nad Izraelem podczas czterdziestu lat błądzenia po pustyni między Egiptem a Ziemią Obiecaną.
Świętuje się Kuczki budując małe szałasy koło domów, tylko z kilku desek i gałęzi, zaprasza się tam przyja­ciół i razem pije się wino i je owoce w świąteczny tydzień. Kuczki to święcenie piękna rzeczy, które nie trwają, mały szałas jest narażony na wiatr i deszcz i będzie rozebrany pod koniec tygodnia, dojrzałe owoce ulegną zniszczeniu, jeśli nie będą zebrane i zjedzone natychmiast, przyjaciele mogą nie
być już z nami tak długo, jak byśmy sobie tego życzyli, a w naszym klimacie dochodzi piękno liści, które zmienia­ją kolory w trakcie obumierania i opadania z drzew. Kuczki przypadają jesienią. Lato już przeminęło i wieczory zaczyna­ją być chłodne wraz w pierwszymi zapowiedziami zimy. To święto mówi nam, że świat jest pełen dobrych i pięknych rze­czy, jedzenia i wina, kwiatów i zachodów słońca, jesiennych widoków i dobrych przyjaciół, z którymi tym wszystkim się dzielimy. Ale musimy się tym cieszyć teraz, bo to wszystko nie przetrwa. Nie poczeka na nas, aż ukończymy inne czyn­ności i znajdziemy czas. To jest pora na spożywanie chleba w weselu i picie wina w radości nie pomimo faktu, że życie nie jest wieczne, ale właśnie z powodu tego faktu. Jest to pora na cieszenie się szczęściem z tymi, których kochamy, i uświado­mienie sobie, że cieszenie się dniem dzisiejszym znaczy więcej, niż martwienie się o jutro. Jest to pora na świętowanie faktu, że wreszcie nauczyliśmy się, o co chodzi w życiu i jak najlepiej użyć czasu na ziemi. Fragmentem z Pisma Świętego, przeznaczonym do czytania w synagodze podczas Święta Szałasów, jest Księga Koheleta.

Simha
 
« poprzedni artykuł   następny artykuł »