Start arrow Artykuły arrow "Odzyskują siły, otrzymują...
 
 
"Odzyskują siły, otrzymują... Drukuj
19.01.2007.
....skrzydła jak orły"

Kobieta, podpisująca się „Na zawsze winna”, napisała niedawno do lokalnej gazety „Sześć lat temu poszliśmy z moim mężem Januszem na przyjęcie noworoczne do naszych przyjaciół. Mieliśmy powo­dy do świętowania. Po pięciu latach skąpienia i oszczędzania kupiliśmy skromny dom i spłaciliśmy długi. Janusz miał jeszcze jeden semestr prawa przed sobą i widoki na świetną pracę. Mieliśmy, więc rzeczywiście ochotę się zabawić.
Normalnie nie pijemy dużo, ale tej nocy nie brakło szam­pana i oboje wypiliśmy sporo. Zabawa była wspaniała i trwała do świtu. Powiedzenie «dobranoc» gospodarzom to ostatnia rzecz, jaką oboje pamiętamy sprzed wypadku. Niech nam Bóg przebaczy, odebraliśmy życie 13-letniemu chłopcu, który rowerem wiózł do domu chleb i bułki. Świadkowie mówią, że samo­chód wlókł ciało przez ponad 60 metrów. Lekarze zrobili wszystko, co mogliby go uratować, ale obrażenia były zbyt poważne. Chłopiec nie odzyskał przytomności i zmarł cztery dni później.
W chwili, kiedy się o tym dowiedzieliśmy, zawalił się nasz świat. Nigdy już nie będzie taki sam. Mały chłopiec, radość swoich rodziców, nigdy nie dorośnie, nie zakocha się, nie będzie powodem dumy swojej rodziny ani szanowanym człon­kiem społeczeństwa. Dlaczego? Bo znalazł się w niewłaści­wym miejscu o niewłaściwej porze.
Poszliśmy do jego rodziców, ale nie chcieli nas widzieć. Czyż można im mieć to za złe?
W dniu pogrzebu posłaliśmy róże i siedzieliśmy w ostatnim rzędzie w kościele. Po powro­cie do domu znaleźliśmy na progu rozsypane płatki róż i poła­mane łodygi.

Mój mąż nigdy nie ukończył prawa. Stracił pracę (nie mógł się skoncentrować) i przez wiele miesięcy był bezrobotny. Przez niemal rok był impotentem. Ja zaczęłam jeść nałogowo i przybyło mi 20 kilogramów.
I mąż, i ja nie spaliśmy zbyt dużo. Powracały koszmarne sny...
Intensywna psychoterapia i poparcie rodziny i kilkorga przyjaciół pomogły nam przetrwać. «Życie idzie dalej» - mówi­li nam ludzie. I rzeczywiście, jeśli chodziło im o to, że słońce wschodzi codziennie, ale taką egzystencję trudno nazwać życiem. Muszę dokończyć ten list, zanim opuści mnie odwaga. Może wywrze na kimś wrażenie. Wystarczy jeden kieliszek, by spowodować taką tragedię jak nasza. Jeśli nie zranisz, okale­czysz czy zabijesz siebie lub kogoś bliskiego, możesz za­bić małego chłopca, robiącego zakupy mamie”.
Oczywiście z listu nie dowiadujemy się, co w ciągu tych sześciu lat działo się z rodzicami zabitego chłopca, czy kościół był dla nich w jakikolwiek sposób pomocny w uporaniu się z ich stratą.
Ale co z tą drugą rodziną, studentem prawa i jego żoną, którzy spowodowali wypadek i sześć lat później napisali ten list? Czy muszą pozostać „na zawsze winni”? Wypadek, który kosztował życie niewinnego dziecka, nie odstanie się, ale czy musi na zawsze zaciemnić również ich życie?

Często słyszę o pogrzebach niewinnych ludzi, zabitych przez pijanych kierowców, i wielokrotne nawoływania, by społeczeństwo dobrało się do pijanych za kierownicą, zmusiło ich do uznania swej winy i ponie­sienia konsekwencji tego, co zrobili. Ale gdyby zwróco­no się do mnie, bym przyniósł pociechę duszpasterską nie ro­dzinie ofiary, lecz kierowcy i jego rodzinie, co miałbym do powiedzenia?
W szpitalu, w którym kiedyś pracowałem była kaplica, w której ludzie mogą posiedzieć i pome­dytować wśród stresów, tak nieodłącznych od życia szpi­talnego, i gdzie można odprawiać nabożeństwa dla pacjentów, lekarzy i personelu pracującego w soboty i niedziele.

Zastanawiałem się, do czego kaplica może służyć, i ja­kich może przydać odreagowań szpitalnej rutynie. Słyszałem kiedyś rozmowę młodego lekarza z duchownym, który zadał mu pytanie, po co tu przychodzi, odpowiadając: „ Jest odpowiedzią na pytanie, dokąd zwraca się lekarz, gdy czuje, że popełnił błąd. Czasami, analizując jakiś przypadek, mam uczucie, że mogłem postąpić inaczej. Nie mówię o jakimś poważnym błędzie etycznym czy diagnostycznym, błędnym leczeniu czy czymkolwiek w tym rodzaju. Chodzi po prostu o niejasny niepokój, że mogłem postąpić inaczej. Może powinienem był poświęcić więcej czasu, zwrócić uwagę nie tylko na fizyczny stan pacjenta, ale i na wpływ choroby na jego stan psychiczny. Wiem, że - jak wielu innych lekarzy, kiedy mamy do przekaza­nia złe wiadomości - mam tendencję do używania medycznego żargonu i wychodzenia z pokoju zanim do rodziny dotrze, co właściwie na nich spadło. Może powinienem był przedy­skutować sprawę z kolegami, którzy widzieli więcej takich przypadków, ale uważałem wtedy, że nie mam na to czasu. Dokąd mam się zwrócić z takimi uczuciami? Nie mogę pójść do pacjenta i jego rodziny. Straciłbym ich zaufanie i mo­że nawet naraziłbym się na sprawę sądową o błąd w sztuce medycznej. Nie mogę powiedzieć o tym moim przełożonym. Boję się, że mogłoby to wpłynąć na ocenę mojej pracy i odbić się na mojej dalszej karierze. Nie cierpię przynoszenia tego do domu i zrzucania na moją żonę. Ona tych spraw nie rozu­mie. Powtarza tylko: «Jestem przekonana, że nie zrobiłeś nic złego», a to nie pomaga. Często czuję się potwornie winny i przygnębiony. Ale kiedy słucham, jak mówi pan kazania, uświadamiam sobie, że gdybym mógł pójść do zboru i porozma­wiać z Bogiem, powiedzieć Mu, co zrobiłem i jak się z tym czuję, jest mi lżej”.

„Na zawsze winna” i jej mąż zrobili wszystko, co poleciłbym ludziom odczuwającym winę za swoje postępki. Zwrócili się o pomoc do swoich rodzin i przyja­ciół i to im nieco pomogło. Czuli się pokrzepieni, ale nie czuli ulgi przebaczenia. Ludzie nie mogą udzielić tego rodzaju egzystencjalnego przebaczenia, tylko Bóg może przebaczyć. Nawet gdyby rodzice chłopca przyjęli kwiaty, zaprosili ich do domu i powiedzieli, że rozumieją, iż był to tylko nieszczęśliwy wypadek (chyba ponadludzkie, nierealistyczne oczekiwania), podejrzewam, że wina za to, co zrobili, ciążyłaby im nadal.
Są rzeczy, których nie możemy zrobić ani dla siebie, ani nawet dla innych. Jedną z nich jest zdjęcie brzemienia winy. Nie zro­bią tego ani psychoterapia, ani pomoc czy akceptacja przez bliskich.
Tylko Bóg może nas oczyścić.
W Księdze Psalmów są dwa wspaniałe poematy o ludzkiej potrzebie uzyskania przebaczenia. Do jednego z nich, Psal­mu 51, wkrótce powrócę. Drugim jest Psalm 32:
Szczęśliwy ten, komu została odpuszczona nieprawość,
którego grzech został puszczony w niepamięć.
Szczęśliwy człowiek,
któremu Pan nie poczytuje winy,
w którego duszy nie kryje się podstęp.
Póki milczałem, schły kości moje,
wśród codziennych mych jęków.
Bo dniem i nocą ciążyła
nade mną Twa ręka,
język mój ustawał
jak w letnich upałach.
Grzech mój wyznałem Tobie,
i nie ukryłem mej winy.
Rzekłem: „Wyznaję nieprawość moją wobec Pana”,
a Tyś darował winę mego grzechu.
(Ps 32,1-5)

Dwie są przyczyny, dla których tak trudno zrzucić z siebie brzemię winy za zły uczynek. Pierwsza z nich to przeświadczenie, że przyznaniem się do własnej niedoskonałości wystawia­my się na ciosy.
Idąc przez życie uczymy się, że aby zasłużyć na miłość i podziw, musimy być doskonali. Jeśli tylko osiągnie­my doskonałość, wszyscy, nawet Bóg, będą musieli nas kochać. A zatem przyznanie się do jakiejkolwiek słabości, jakiejkolwiek pomyłki da ludziom powód, by nas nie kochać. W rezulta­cie trudno nam przyznać, że kiedykolwiek nie mieliśmy racji. Winą za każdą naszą pomyłkę musimy obarczyć kogoś innego. (Przypomina mi to widziane kiedyś zdanie, naklejone na samo­chodzie: „Ten, co się uśmiecha, kiedy sprawy źle stoją, właśnie pomyślał o kimś, na kogo może zwalić winę”.)

Nie zauważamy nawet, jacy robimy się nieprzyjemni i nie­znośni upierając się, że zawsze mamy rację.
A gdy rodzi się w nas podejrzenie, iż może tej racji nie mamy, tym zacieklej próbujemy usprawiedliwić swoje postępowanie. I tak lekarz, który czuje, że powinien był inaczej potraktować przypadek, nie może się do tego przyznać przed pacjentem czy przełożo­nym. Mąż, który zrobił coś, czego się wstydzi, nie może przy­znać się żonie. Pracownik, który popełnił błąd, boi się przyznać szefowi. Wszyscy oni boją się, że jeśli zdejmą swój pancerz ochronny i przyznają, że nie mieli racji, jeśli w imię uczciwości wystawią się na cios, ta druga osoba skorzysta z okazji i cios wymierzy. Wszyscy boimy się przyznać do własnych słabości ze strachu, że inni ludzie obrócą to przeciwko nam. Mężowie i żony ranią się wzajemnie tak często, bo są szczególnie wrażliwi na wzajemne ciosy, pracodawcy często zwalniają lub karzą pracowników, pacjenci pozywają lekarzy przed sąd za uczciwe przyznanie się do omyłki, aż doszliśmy do wniosku, że lepiej się nie przyznawać.
W rezultacie żyjemy z rozdwojoną duszą, której jedna połowa wstydzi się postępków drugiej. Dlatego też pisze psalmista: „Póki milczałem, schły kości moje”, (Martin Buber napisał kiedyś: „Kłamiąc duch dopuszcza się zdrady wobec sa­mego siebie.”) Kiedy do wstydu z powodu ukrycia prawdy dodamy wstyd, że popełniliśmy coś złego, zaczynamy się uwa­żać za dość paskudne istoty.

Zaczynamy rozmyślać: „Inni mogą mnie lubić i podziwiać, ale to tylko, dlatego, że mnie tak naprawdę nie znają. Gdyby wiedzieli, jaki naprawdę je­stem, mieliby do mnie równie mało szacunku, jak ja sam mam do siebie”.
A to jest straszna sytuacja. Dlatego też psalmista odczuwa taką ulgę, kiedy uczciwie wyznaje swoją winę przed Bogiem i ze zdumieniem odkrywa, że Bóg go nie odtrąca ani nie karze za uczciwość.
Dlatego rozpoczyna swój psalm od słów: „Szczęśliwy ten, komu została odpuszczona niepra­wość”, i natychmiast dodaje: „Szczęśliwy (...) w którego duszy nie kryje się podstęp”. Innymi słowy, mówi: „Cudownie jest wiedzieć, że Bóg kocha mnie nadal mimo tego, co zrobiłem, ale jest równie cudownie wiedzieć, że nie muszę więcej kłamać i udawać ze strachu, iż prawda o mnie zostanie uja­wniona”.

Dlaczego łatwiej nam przyznać się do naszych win Bogu niż ludziom? Ponieważ możemy być pewni, że Bóg nie wyko­rzysta naszego przyznania, by nas zranić. Wyobraźmy sobie następujący scenariusz:
Beata, młoda pani domu, bez wiedzy męża wyjęła z wspólnego konta dużą sumę, wiele, tysięcy złotych,
i zainwestowała w akcje polecane gorąco przez przy­jaciółkę. Dwa tygodnie później wartość akcji spada poniżej połowy ich pierwotnej ceny. Co Beata może zrobić? Im dłużej zwleka z powiedzeniem mężowi, co zrobiła, tym bardziej boi się jego reakcji i tym bardziej wstydzi się swego czynu i faktu, że ukrywa sprawę przed mężem. Czuje narastający dystans między sobą a mężem, unika rozmów z nim, chociaż
wie, że to pogorszy tylko sytuację w chwili, gdy prawda wresz­cie wyjdzie na jaw.
Kiedy Beata rozważa przyznanie się do winy, wyobraża so­bie trzy możliwe reakcje męża. Może wpaść w gniew, cisnąć talerzem i krzyknąć: „Jesteś złodziejką i oszustką! Jak mogę ci jeszcze kiedykolwiek zaufać?” Albo może powiedzieć: „Tym tylko się martwiłaś przez ostatnie dni? Bałem się, że to coś gorszego - inny mężczyzna, poważna choroba. Przecież to tylko pieniądze. To była uczciwa pomyłka, nie pójdziemy z te­go powodu z torbami. Mniejsza o pieniądze, przestań się tym zamartwiać”.
(Mój przyjaciel opowiadał, jak w dzieciństwie, w czasach wielkiej depresji, zgubił pięćdziesięciozłotowy banknot i chodził przez cały dzień po ulicach bojąc się wrócić do domu. Kiedy wreszcie przezwyciężył strach i wstyd i wrócił do domu, rodzice odczuli taką ulgę, że się znalazł zdrów i cały, iż powiedzieli: „Lepiej zgubić pieniądze niż je wydać na lekarza”). I trzecia możliwa reakcja męża: „Powinnaś mi była o tym powiedzieć i dać mi szansę sprawdzenia inwestycji. Wiem, że chciałaś dobrze, chciałaś zrobić mi niespodziankę i pokazać, że coś potrafisz, ale źle się do tego zabrałaś. Siądźmy spokojnie i policzmy, na czym możemy oszczędzić, by zre­kompensować stratę”.

Beata tak boi się pierwszej możliwości, tego, co oznacza ona dla ich małżeństwa i jej szacunku dla siebie samej, że nie może zdobyć się na odwagę powiedzenia mężowi prawdy. Ale rów­nież boi się trochę drugiej reakcji. Nie chce, by machnął ręką na jej winę. Gdyby zlekceważył jej czyn, poczułaby się potraktowana jak dziecko. I to jest powód, dla którego psychotera­pia tak niewielu ludziom pomaga wyzwolić się z poczucia winy. Psychoterapeuta zawsze jest gotów powiedzieć: „Prze­cież nie chciałeś nic złego, wielu ludzi to robi”, ale nie to jest im potrzebne.

W pewnej sztuce, nowej interpre­tacji historii Hioba, jednym z pocieszycieli Hioba jest psy­chiatra, który przekonuje go, że nie ma powodu czuć się win­nym: „Nie ma winy. Wszyscy jesteśmy ofiarami naszego po­czucia winy, nie winnymi”. Hiob odpowiada: „Wolę znieść każde niewysłowione cierpienie, jakie Bóg ześle, wiedząc, że to ja cierpię, że ja zasłużyłem na cierpienie, że ja tak postąpiłem z własnego wyboru, niż obmyć me ręce w twojej plugawej nie­winności”.
Nie pociesza nas stwierdzenie, że ponieważ nie doj­rzeliśmy do wyborów moralnych, to nie musimy czuć się winni. Beacie byłoby łatwiej wyznać mężowi prawdę, gdyby była pewna, że otrzyma trzecią odpowiedź: „Zrobiłaś źle, ale to nie narusza naszego małżeństwa. Nie, dlatego cię pokochałem, że jesteś doskonała. Pokochałem cię, dlatego, że z całą mieszanką twoich wad i zalet jesteś dla mnie nieodparcie pociągająca. I myślę, że w ten sam sposób patrzysz na mnie”.

Z naszą winą możemy zwrócić się do Boga, jak to zrobił autor Psalmu 32 i jak chciał robić młody lekarz, który rozmawiał o kaplicy. Mo­żemy się do Niego zwrócić, bo możemy liczyć na Jego miłość.
Bóg nie oczekuje, że będziemy bez skazy, zna nas zbyt dobrze. Jak mogliśmy kiedykolwiek przypuszczać, że Go oszukamy i przekonamy o naszej doskonałości przez ukrycie przed Nim całej prawdy? Wiem, że są słynni kaznodzieje - od czasu do czasu słyszę ich w radiu lub oglądam w telewizji - którzy gło­szą, że Bóg nas odtrąci i skaże na wieczne potępienie, jeśli zgrzeszymy choćby jeden jedyny raz (zastanawiam się, jakich mieli rodziców). Ale ja w to nie wierzę. Bóg kocha nas wy­starczająco, by nam przebaczyć nasze wykroczenia, a równo­cześnie kocha nas wystarczająco, by je traktować poważnie, żądać, byśmy zrobili coś jako zadośćuczynienie.

Powiedziałem wyżej, że są dwa powody, dla których tak trudno nam zrzucić ciężar winy za uczynione zło. Jednym jest strach, że inni ludzie wykorzystają nasze przyznanie się, by nas zranić. Drugim powodem jest, że czynienie zła podważa nasz szacunek do siebie samych. Jeśli raz popełnimy pomyłkę, to potem długo jeszcze jesteśmy świadomi swojej omylności i to prowadzić może do myśli, że jesteśmy słabi i egoistyczni.
Wydaje się, że umysł ludzki działa w pewnym sensie jak komputer (czy to komputer działa jak umysł ludzki?). Wie­le programów komputerowych ma wbudowane tak zwane „sprzężenie zwrotne”.
Komputer „uczy się” reakcji na określoną sytuację i pamięta tę reakcję w następnej, analogicznej sytuacji. Umysł ludzki zdaje się działać podobnie. Jeśli raz na nieprzyjemną sytuację zareagujemy kłamstwem, jeśli raz naciągniemy nasz fundusz delegacyjny, jeśli raz będąc na diecie zjemy po kryjomu coś, czego nam nie wolno, nie oznacza to tylko, że raz zrobiliśmy coś złego. Nauczyliśmy się, przez pewien rodzaj „sprzężenia zwrotnego”, ulegać po­kusie, mówiąc sobie: „Już taki jestem, mam słaby charakter i ulegam pokusom”. Każde powtórzenie tego zachowania wzmacnia to przeświadczenie.
Wyobraźmy sobie następującą sytuację: stoimy na skrzyżo­waniu dróg, niepewni, w którą stronę pójść. Każda droga w tym momencie wydaje nam się równie dobra. Ale gdy raz dokonamy wyboru, każdy krok wzdłuż wybranej drogi zwię­ksza trudność powrotu i wybrania innej drogi. Nawet, jeśli podejrzewamy, że poszliśmy w złym kierunku.
Poczucie winy jest zdradzieckie, bo uczy nas nie tylko mówienia „skłamałem” czy „zabrałem coś, co nie należy do mnie”, ale również „jestem kłamcą (lub złodziejem)”. Nie jest to już stwierdzenie konkretnego faktu z przeszłości, jest to uogólnione przeświadczenie obejmujące teraźniejszość i przyszłość.

Nigdy nie poznałem Julii. Spotkałem kiedyś jej rodziców i znałem pastora zboru, do której chodzili. On też opowie­dział mi jej historię. Zdolna i inteligentna dziewczyna mając kilkanaście lat uległa szaleństwom wczesnych lat młodości. Już w szkole zaczęła próbować narkotyków. Rzuciła uniwersytet w połowie pierwszego roku i rozpoczęło się życie z narkotykami i nadmiarem seksu. Zrozpaczeni rodzice tylko wtedy mieli od niej wiadomość, gdy brakowało jej pieniędzy, a kiedy przestali je posyłać, zerwała wszelkie kontakty z do­mem. Nie wiedzieli, gdzie jest i czy w ogóle jeszcze żyje.
Aż pewnego ranka Julia zbudziła się w obskurnym mie­szkaniu, w łóżku obok mężczyzny, którego nie lubiła, i po­wiedziała sobie: „Nie chcę już tak dalej żyć”. Wróciła do domu. Rodzice przyjęli marnotrawną córkę przysłowiowym tłustym cielęciem. Pierwszą rzeczą, którą Julia zrobiła, była długa, gorąca kąpiel i umycie włosów, nie tylko dla odprężenia i higieny, ale jako symboliczne zmycie plugawej przeszłości, którą zostawiała za sobą. Instynktownie, nie rozumiejąc, dlaczego, odczuwała potrzebę zanurzenia ciała, jako symbolicznych ponownych narodzin nowego, czystszego „ja”. Następnie powiedziała rodzicom, że chce pójść do zboru. Czuła, że zabałaganiła swe życie i pragnęła znaleźć powrotną drogę do Boga. Pełni szczęścia z powrotu córki, zabrali ją w niedzielny poranek na nabożeństwo do pobliskiego zboru. Okazało się to katastrofą. Odby­wała się tam właśnie uroczyste nabożeństwo, w którym uczestniczył młody człowiek kończący studia i zaprosił na to okazję swoich krewnych, którzy przez całe dłu­gie dwugodzinne nabożeństwo niecierpliwie spoglądali na zegarki. Kazanie traktowało o potrzebie czujności wobec możliwości odrodzenia się złych zachowań. Przez cały ranek Julka ani razu nie usłyszała imienia Bożego. W tydzień później znowu porzuciła dom i przystała do innej grupy ewangeli­cznych chrześcijan.

Myślę, że rozumiem, co przytrafiło się Juli. Kiedy zer­wała z plugawym życiem, które przedtem wiodła, czuła się upodlona. Dlatego też przede wszystkim potrzebne jej były kąpiel i kościół. Potrzebowała całkowitego zerwania z prze­szłością i ponownej akceptacji. Sądzę, że kiedy zadzwoniła do domu, by powiedzieć rodzicom o swej decyzji powrotu, bała się dwóch rzeczy:, że ją odrzucą, (co oznaczałoby odrzu­cenie przez całe społeczeństwo) zatrzaskując jej drzwi przed nosem (pierwsza hipotetyczna reakcja męża w rozważaniach Beaty) albo, że nie potraktują jej grzechu i degradacji równie poważnie, jak traktowała je sama (druga możliwa reakcja męża Beaty), Julka wiedziała, że dopuściła się wielu prawdziwie haniebnych czynów. Powiedzenie: „To już przeszłość; wiele było zagubionej młodzieży w tym wieku” znaczyłoby, że jej rodzice nie umieli zrozumieć i zaakceptować przemożnego poczucia hańby i skalania, jakie Julka przyniosła ze sobą.
Ludzkie przebaczenie przychodzi często zbyt łatwo i zbyt tanio. Dlatego Julia potrzebowała Boga. Sądziła, że jeden Bóg tylko był w stanie rozpoznać głębię jej deprawacji, a jed­nak ją zaakceptować. Dlatego nabożeństwo w rodzinnym zborze, z jego banałami dla ludzi dobrze sytuowanych, było dla niej takim rozczarowaniem. Nie znaczy to, że inny zbór czy prze­ciętny kościół byłyby lepsze. Mam przykre uczucie, że naszym „szacownym”, mieszczańskim instytucjom kościelnym wszelkich wyznań brakuje słownictwa, by wyjść naprzeciw emocjonalnym potrzebom człowieka, który czuje się zbrukany i nic niewart i któremu potrzebne jest przesłanie: „Bóg widzi, jak niegodziwym uczyniłeś swoje życie i jest gotów podnieść cię z bagna, otrzeć z brudu i objąć jak własne dziecko”.
Nie można mówić takimi słowami do przeciętnego wiernego z zamożnych przedmieść. A jednak ludziom w sy­tuacji Juli potrzeba nie taniej pociechy, jak: „Nieważne, co zrobiłaś, i tak cię kocham”, lecz: „To, co zrobiłaś, jest w najwyższym stopniu godne pożałowania, ale ci przeba­czam”. Dlatego też Julia musiała szukać ewangelicznej społeczności, w której pozostała przez dwa lata, zanim na dobre wróciła do domu.

Wszystko, co czytałem na ten temat, jak również osobiste kontakty z narodzonymi chrześcijana­mi oraz z żydowskimi baaleiteshuwa ("ci, którzy wrócili") przekonują mnie, że wielu z nich zwróciło się do Boga z obrzydzenia do samych siebie - obrzydzenia własną narko­manią, alkoholizmem, rozprzężeniem seksualnym, życiem w kłamstwie i oszustwie. Potrzebne im jest całkowite prze­baczenie, równoczesne rozpoznanie grzeszności ich uczyn­ków i uznanie ich za ludzi godnych miłości. Być może to właśnie ma na myśli autor Psalmu 32, kiedy chwali Boga nie za odpuszczenie grzechu, lecz za zdjęcie „winy mego grzechu” - poczucia, że popełniony czyn sprawił, iż nie jest godzien miłości.
Myślę tu o wielu fragmentach z psalmów, w których czło­wiek dosięga dna, zanim doświadczy Boskiego oczyszczenia i przebaczenia:

Z głębokości wołam do Ciebie, Panie (...) Ale Ty udzielasz przebaczenia.
(Ps 130,1.4)
Pokrop mnie hizopem, a stanę się czysty, obmyj mnie, a nad śnieg wybieleję.
(Ps 51,9)

Myślę tu o procedurze „dwunastu kroków” zapoczątkowa­nej przez „Anonimowych Alkoholików” i używanej przez tak wiele innych grup, starających się pomóc ludziom w przezwy­ciężeniu nałogu i odzyskaniu poczucia własnej godności. Alkoholicy mają przyznać się do alkoholizmu i zwrócić się do Siły Wyższej, by uczyniła dla nich to, czego sami nie są w stanie uczynić. Dopóki mówi im się: „Zapanuj nad sobą”, dopóki kochająca rodzina udaje wraz z nimi, że wszystko jest w porządku, by tylko uniknąć przyznania, że sytuacja jest groźna, dopóki sądzą, że sami, bez pomocy z zewnątrz, upo­rają się ze swoimi problemami, tak długo nic im nie pomoże.

Wracając do problemu poruszonego wcześniej przypuśćmy, że „Na zawsze winna” i jej mąż, zamiast do psychiatry czy do gazety zwrócili się ze swym brzemieniem winy do mnie. Co mógłbym im powiedzieć?
Zacząłbym od uznania grozy ich czynu. W odróżnieniu od wielu ludzi, którzy przychodzą do mnie ze swoimi proble­mami, oni naprawdę mają powód, by odczuwać winę. Zginęło niewinne dziecko - przez ich zaniedbanie i nieostrożność. Nie sposób umniejszyć tej tragedii. Ale potem przeszedłbym do teologicznych rozważań na temat różnicy między grzechem jako zdarzeniem i grzechem jako stanem. Powiedziałbym: „Uczyniliście coś bardzo złego, ale to jeszcze nie czyni z was notorycznych złoczyńców”. Jest zasadnicza różnica między człowiekiem, który raz uczyni coś złego, i człowiekiem, dla którego zło staje się sposobem życia. Człowiek, który raz ukradnie - z pokusy czy z nędzy - różni się od człowieka, który kradnie zawodowo lub po to, by się mścić na społeczeń­stwie. Owemu studentowi prawa i jego żonie mógłbym powie­dzieć, że nie chodzi o to, czy sześć lat temu zrobili coś strasznego.

Bo zrobili. Chodzi o to, czy ten jeden wypadek musi określić na zawsze ich charakter. Porozmawiajmy o in­nych rzeczach, które robicie czy możecie zrobić, nie po to, żeby wymazać tragedię przeszłości, lecz by ją czymś zrówno­ważyć.
W starożytnym Izraelu człowiek, który uważał, że uczynił coś złego, przynosił do świątyni specjalny rodzaj ofiary zwierzęcej, znanej jako ofiara za grzechy. Jej celem nie było zatarcie przeszłości. Nie była to łapówka dla Boga, by wyma­zał grzech ze swych rejestrów. Miała ona pomóc człowiekowi w zobaczeniu siebie w innym, bardziej przyjaznym świetle. Mógł sobie teraz powiedzieć: „Czasem, przyznaję, jestem sła­by i egoistyczny. Ale popatrz, potrafię też być silny i hojny. Czasem wstydzę się samego siebie, ale nie zawsze. Niekiedy mam powód, by być z siebie dumny”.
Powiedziałbym „Na zawsze winnej” i jej mężowi: „Jestem przekonany, że gdyby istniało cokolwiek, co przywróciłoby życie temu chłopcu, zrobilibyście wszystko, co możliwe, jak­kolwiek byłoby to kosztowne czy bolesne. Ale nie ma niczego takiego. Porozmawiajmy, więc o tym, co możecie zrobić, by przywrócić sobie szacunek do samych siebie. Co pozwoliłoby i wam powiedzieć: «Czasem jesteśmy słabi i niedbali, ale cza­sem jesteśmy silni, szlachetni i hojni». Czy możecie poświęcić czas i pieniądze na organizację «Matki przeciw pijaństwu za kierownicą? Czy możesz podjąć na nowo studia prawa, by potem poświęcić trzecią część czasu na pracę społeczną, na po­rady prawne dla ubogich i upośledzonych? Nie jako pokutę, ale jako sposób wyzwolenia tego, co w was jest dobre, prawe, szlachetne, jako sposób na wynurzenie się z cienia tamtej noworocznej tragedii?”
I wreszcie powiedziałbym im, by zwrócili się do Boga. By spytali, czy Bóg widzi ich jako „na zawsze winnych”, czy dostrzega ich dobrą, czystą, współczującą stronę równie wy­raźnie, jak widzi ich słabość i niedbałość. I czy mogą starać się patrzeć na siebie tak, jak widzi ich Bóg?

Pewnego razu odwiedziłem w domu człowieka chorego na raka płuc. Przez całe życie palił dwie paczki papierosów dzien­nie. Przez lata żona i córka błagali go, by rzucił palenie, ale on śmiał się z nich, mówiąc, że woli krótkie życie z piwem i papie­rosami niż długie życie bez tych przyjemności. Teraz już się nie śmiał. Był przestraszony i czuł się winny tego, co uczynił sobie i swojej rodzinie. Co mogłem powiedzieć człowiekowi w ta­kiej sytuacji? Nie to, co często mówię ludziom na szpitalnych łóżkach:
„To nie twoja wina, to nie jest kara. Jesteś dobrym człowiekiem i nie zasłużyłeś na to”. Ten pacjent czuł, że w isto­cie zasłużył na to i że to jest, jeśli nie kara, to konsekwencja jego sposobu życia.
Więc powiedziałem mu tak: „Wiem, że czujesz się teraz bar­dzo źle. Nie tylko, dlatego, że jesteś poważnie chory, ale i dla­tego, że uświadomiłeś sobie, że sam do tego doprowadziłeś. Nie zdarzyłoby ci się to, gdybyś nie trwał tak uparcie w nałogu palenia. Ale coś ci powiem. Wierzę w Boga, który kocha rów­nież ludzi zabałaganiających własne życie, tak jak ty to zrobiłeś, a nawet ludzi, którzy gmatwają własne życie gorzej od ciebie. Przyszedłem do ciebie jako uosobienie tego przesła­nia o miłości Boga. Możesz być teraz na siebie wściekły, ale powinieneś wiedzieć, że bardzo dużo ludzi troszczy się o cie­bie. Twoja żona i córka nie mają ci za złe, że chorujesz. Jeśli takie czasem robią wrażenie, to, dlatego, że cię kochają i boją się o ciebie i o siebie teraz, kiedy jesteś chory.
Czy zechcesz uwierzyć, że lekarze i pielęgniarki pracują ciężko, by cię wyleczyć, nie, dlatego, że ty lub ubezpieczenie im płaci, ale dlatego, że Bóg natchnął ich głęboką troską o każdą istotę ludzką?
Czy zechcesz uwierzyć, że twoja rodzina, twoi przyjaciele, twój pastor będą cię odwie­dzali i próbowali pocieszyć, chociaż ciężko im patrzeć na twój ból, bo wiemy, że nas potrzebujesz i że zasłużyłeś na naszą przyjaźń? Możesz być na siebie wściekły, ale wielu ludzi, o których się troszczysz, troszczy się i o ciebie. Lekarze zro­bią wszystko, co w ich mocy, by ci pomóc, ale nawet ich naj­większe wysiłki mogą zawieść. Musisz sam sobie pomóc i mam nadzieję, że świadomość, iż Bóg, ja i twoja rodzina jesteśmy przy tobie, pomoże ci w tym.”

Innym wielkim poematem o Bożym przebaczeniu jest Psalm 51, którego autorstwo tradycja przypisuje królowi Da­widowi, gdy ten uświadomił sobie grzeszność swojego stosun­ku z Batszeba:
Zmiłuj się nade mną, Boże, w swojej łaskawości,
w ogromie swego miłosierdzia wymaż moją nieprawość!
Obmyj mnie zupełnie z mojej winy
i oczyść mnie z grzechu mojego!
Uznaję bowiem moją nieprawość,
i grzech mój jest zawsze przede mną.(...)
Pokrop mnie hizopem, a stanę się czysty, obmyj mnie, a nad śnieg wybieleję.(...)
Stwórz, o Boże, we mnie serce czyste
i odnów w mojej piersi ducha niezwyciężonego!
Nie odrzucaj mnie od swego oblicza
i nie odbieraj mi świętego ducha swego!
Przywróć mi radość z Twojego zbawienia
i wzmocnij mnie duchem ochoczym!
Chcę nieprawych nauczyć dróg Twoich i nawrócą się do Ciebie grzesznicy.
(Ps 51,35.9.1215)

Podczas gdy Psalm 32 podkreślał potrzebę wyznania swych win i uzyskania akceptacji, Psalm, 51 (który zawiera także "twierdzenie: „nie gardzisz, Boże, sercem pokornym i skruszonym”) wnosi inny jeszcze element. Poza chęcią upewnienia się o Bożej miłości i akceptacji, prosi Boga o pomoc. Autor mówi:
„Są rzeczy, których nie potrafię dokonać sam, a jedną z nich jest oczyszczenie samego siebie i odzyskanie poczucia godności. Jestem słaby i niedoskonały i nie mogę się sam oczyś­cić.
Potrzebuję Twojej pomocy.” Tak, więc pisze: „Pokrop mnie hizopem, a stanę się czysty, obmyj mnie, a nad śnieg wy­bieleję” mając oczywiście na myśli swe wewnętrzne, nie zewnętrzne zbrukanie. „Stwórz, o Boże, we mnie serce czyste”. Samodzielnie nie potrafi zmienić swego serca, tak jak alkoholik nie potrafi zerwać ze swym nałogiem wyłącznie siłą woli. Wszystkim nam potrzebna jest Boża pomoc, by dał nam
siłę do wykonania tego, co jest dla nas zbyt trudne.
Ludzie czyniący zło sobie lub innym powinni czuć się winni tego, co uczynili. Jeśli nie odczuwają winy, to są psychopa­tami, moralnymi potworami. Jeśli ich poczucie winy kieruje ich w stronę dobra, żeby zrównoważyć zło, które uczynili, jeśli sprawia, że stają się uważniejsi, bardziej współczujący, to jest to konstruktywne poczucie winy. Ale nikt nie powinien być skazany na egzystencję „na zawsze winnego”.

Jak jednak, gdy już spłaciliśmy nasz dług wobec społeczeństwa, pozbyć się brzemienia winy?
To się nie da zrobić. Nie możemy sami pozbyć się winy, bo wina zakorzeniona jest w naszym postrzeganiu tego, jak nas widzą inni. Możemy prosić Boga, by zmył hańbę winy z naszej duszy, bo wymaga On od nas uczciwości, a nie doskonałości, i ponieważ On i tylko On ma moc dania nam siły moralnej, której nigdy własnym wysiłkiem nie zdo­będziemy (wiem, bo sam próbowałem). Bóg może uczynić dla nas to, czego nie możemy zrobić sami. Mędrcy Talmudu mówią: „Nie ma w całej Jerozolimie człowieka szczęśliwsze­go nad tego, który przyniósł do ołtarza Bożego ofiarę za grze­chy i opuścił świątynię z poczuciem, że uzyskał przebaczenie.”
Ale wybawienie z ciężaru grzechu to tylko jedna z tych rzeczy, które Bóg czyni dla nas, a których nie potrafimy uczy­nić sami. Co z tymi, którzy nie czują się wiecznie winni, którzy nigdy nie potrącili przechodnia, prowadząc po pijanemu samo­chód, którzy nie zniszczyli własnego zdrowia paleniem ani nie popełnili zdrady małżeńskiej? Na czym polega nasza potrzeba Boga?

Pamiętam kiedyś z własnego życia: Bardzo dawno temu po­stanowiłem wziąć udział w zawodach karate, które od­bywa się w Szczecinie. Moi koledzy i przyjaciele wszelkimi sposobami do­dawali mi otuchy, aby pomóc w wysiłkach treningu, moja dobra znajoma podarowała mi koszulkę, na której plecach wydru­kowała IZAJASZ 40,31.
Jeśli zajrzysz do Biblii, przeczytasz: „...Lecz ci, co zaufali Panu, odzyskują siły, otrzymują skrzydła jak orły, biegną bez zmęczenia, bez znużenia idą”. Nie zdobyłem pierwszego miejsca, ale słowa tego wersetu stały się dla mnie bardzo ważne. Uczą mnie, gdzie znaleźć Boga w tym nieobliczalnym świecie, w którym tak często opadałem z sił.
Bóg jest odradzającą Mocą, która dodaje nowych sił, kie­dy nasze już wyczerpaliśmy.
Jestem w stanie wierzyć w realność Boga mimo wszystko, co spotkało i mnie, i innych, bo widziałem, jak czynił cuda. Nie takie cuda, jakie znajdujemy w Biblii, gdzie zawieszone zostają prawa przyrody, gdzie rozstępują się fale morskie, i zmarli wracają do życia. Dzisiaj Bóg czyni cuda pozwalając zwyczajnym ludziom dokonywać nadzwyczajnych rzeczy.
Gdzieś w szpitalu na oddziale onkologicznym dziecko powoli umiera na białaczkę. Siedzący przy niej rodzice modlą się o cud. Przyjaciele i krewni, wszyscy współwierni modlą się o cud. A jednak dziecko umiera, tak jak przewidywali lekarze. "A więc nie było cudu? Czy ich modlitwy zostały wyszydzone? Czasami cudem nie jest fakt przeżycia. Cudem jest, że nie załamuje się małżeństwo, mimo okrutnego ciężaru, jakie rzuca na nie śmierć dziecka. Cudem jest, że rodzice gotowi są zaakce­ptować życie i ryzykować wystawiającą ich na ciosy wzajemną miłość nawet po tym, gdy tak okrutnie zostali zranieni przez życie. Cudem jest, że ich otoczenie zachowuje wiarę, że są w stanie nadal wierzyć w świat i w wartość modlitwy, mimo że wiedzą już, iż jest to świat, w którym umierają niewinne dzieci. Widziałem takie cuda. Widziałem słabych ludzi, którzy nabierali siły, bojaźliwych wykazujących odwagę, egoistów zdobywających na wielkoduszność. Widziałem ludzi opiekujących się starymi rodzicami, dziećmi z uszkodzeniami mózgu, żonami na wózkach inwalidzkich. Widuję ich przez lata, przez całe dziesięciolecia i pytam, skąd ci ludzie czerpią siły do tak długo­trwałego wysiłku? Skąd czerpią te zasoby miłości i oddania, które pozwalają im ciągnąć dalej? Jedyną odpowiedzią, jaką potrafię znaleźć, są słowa wersetu, kiedy jesteśmy wyczerpani i bezsilni, zwracamy się do Boga i On odnawia nasze siły, byśmy mogli biec i nie odczuwać zmęczenia, byśmy mogli iść i nie czuć znużenia.

To stanowi chyba najistotniejszą różnicę między mną a zaangażowanym moralnie ateistą. Obaj jesteśmy dobrymi ludźmi, uczciwymi, pomocnymi i hojnymi. Obaj pracujemy na rzecz pokoju i zgody między narodami i rasami. Obaj staramy się, by nasze społeczeństwo było lepszym miejscem do życia. Więc jaką różnicę, jeśli w ogóle, stanowią przekonania wiary? Sądzę, że ta różnica ujawnia się wtedy, gdy nasze siły się wyczerpią w trosce o zranionych i pogrążonych w żałobie, gdy po latach walki z demonami niesprawiedliwości i fanatyzmu stwierdzamy, że są one równie potężne, jak kiedyśmy tę walkę podejmowali. Co robimy wtedy? Gdzie szukamy sił, by dalej pracować i walczyć, kiedy już sił nie mamy? Co możemy dać innym, jeśli już tyle daliśmy, że nam nic nie pozostało? Ateista, przy całej swej dobroci i poczuciu obywatelskim, jest przekonany, że źródło miłości i siły znajduje się w nim samym. Więc szuka w sobie więcej siły, aż przychodzi moment, kiedy niczego nie znajduje. Ja mam nad nim tę przewagę, że mam Boga, który jest poza mną. Boga, który odnawia moje siły, kiedy się do Niego zwrócę, który pomnaża moją zdolność do miłości, opieki, pomocy, który daje mi siłę, bym szedł dalej i dzielił się nią z innymi.

Prorok Jeremiasz wyraża to następująco: „Przeklęty mąż, który pokłada nadzieję w człowieku i który w ciele upa­truje swą siłę, a od Pana odwraca swe serce. Jest on podo­bny do dzikiego krzaka na stepie (...) wybiera miejsca spalone na pustyni,(...). Błogosławiony mąż, który pokłada ufność w Panu,(...). Jest on podobny do drzewa zasadzo­nego nad wodą, co swe korzenie puszcza ku strumieniowi, nie obawia się, skoro przyjdzie upał, bo utrzyma zielone liście”. Jer 17,5-8)
Jaka jest różnica między człowiekiem, który polega tylko na sobie, a człowiekiem, który nauczył się prosić Boga o pomoc?
Nie ta, że jeden będzie czynił zło, a drugi dobro. Polegający tylko na sobie ateista może być wspaniałym, silnym człowiekiem. Różnica jest taka, że ateista przypomina „dziki krzak na Stepie”. Jeśli może polegać tylko na sobie, ryzykuje wyschnię­cie i zwiędnięcie, gdy już wyczerpie swe wewnętrzne zasoby. Natomiast człowiek zwracający się do Boga jest jak drzewo zasa­dzone nad wodą. To, co daje ludziom, jest odnawiane ze źródła poza nim samym, a więc nigdy nie wyschnie.

Jestem niekiedy proszony o podzielenie się Słowem Bożym, na temat metod postępowania z ofiarami tragedii i nieszczęść. Staram się zawsze powiedzieć o problemie „wypale­nia się”, poczuciu emocjonalnego wyczerpania, które powodu­je, że ludzie przestają troszczyć się o ludzi w potrzebie, bo „zbyt dużo ich to kosztuje”. Sądzę, że ten stan „wypalenia” jest nie tyle rezultatem zbyt ciężkiej pracy, co poczucia daremności. Ludzie potrafią pracować bardzo ciężko przez długi czas, jeśli czują, że ich wysiłek ma sens. Ale jeśli czują, że niezależnie od tego, jak ciężko będą pracowali, ich wysiłek pójdzie na marne, wtedy zadania stają się zbyt trudne i ciężkie.
Księga Wyjścia opowiada, jak Mojżesz niósł z góry Synaju kamienne tablice z wypisanymi na nich przykazaniami. Kiedy zobaczył Izraelitów modlących się do złotego cielca, rzucił tablice na ziemię i roztrzaskał. Istnieje żydowska legenda na temat tego zdarzenia. Mojżesz był już wówczas bardzo stary. Trudno mu było schodzić ze stromej góry z dwiema dużymi, kamiennymi tablicami. Ale na tablicach wypisane było słowo Boże, więc to dodawało mu sił. Czuł, że robi coś ważnego. Kiedy jednak zobaczył Izraelitów tańczących wokół złotego cielca - mówi dalej legenda - pismo znikło z tablic i stały się po prostu dwoma ciężkimi kamieniami. W tym momencie Moj­żesz nie mógł ich już dłużej utrzymać i wypadły mu z rąk. Kiedy Mojżesz zobaczył, że lud nie zamierza żyć zgodnie z przykazaniami Bożymi, utracił siłę, którą posiadał przedtem.
Opiekunom mówię, że najważniejszą rze­czą - by uniknąć poczucia daremności - jest zredefiniowanie pojęcia sukcesu. Sukcesem nie musi być tylko powrót do zdrowia czy rozwiązanie wszystkich problemów życio­wych podopiecznego. Niektóre choroby pozostaną nieuleczal­ne, na niektóre problemy nie będzie rozwiązania. Sukcesem jest także taka opieka nad każdym, by wiedział, że zadbano o niego w najlepszy sposób, niezależnie od tego, jak beznadziejna jest jego sytuacja.
Spotkałem kiedyś duchownego, który powiedział mi, że właśnie odprawił uzdrawiające nabożeństwo za chorych na AIDS. Pełen podejrzeń, że jest jednym z telewizyjnych kra­marzy cudami, powiedziałem:
„Nie wiedziałem, że można mo­dlitwą uleczyć AIDS”. „Oczywiście, że nie można - odpowie­dział - i nie próbuję tego robić. Próbuję uleczyć rodzinę, wnieść zgodę między chorym a jego często pełnymi wstydu i gniewu rodzicami, między chorym i jego byłym partnerem, który się wyprowadził i nie odpowiada na telefony, i co naj­ważniejsze, uzdrowić stosunki między chorym i Bogiem. Zdaję sobie sprawę, że moje modlitwy nie uratują ich od śmierci, (choć nie zawsze – niekiedy jest odwrotnie), ale w obliczu śmierci może uchronią ich od poczucia skazania i opuszczenia.”
I jeszcze mówię: wymaga się od was, byście dawali innym, troszczyli się o chorych, razem z nimi odczuwali ból i gniew, a do tego musicie mieć wiarę. Niezbędne wam są zasoby wiary.

Inaczej wyczerpiecie się. Jeśli rozda­jecie miłość, siłę, współczucie, a nie macie źródła, które by je uzupełniało, to pewnego dnia wyczerpiecie wasze zapasy miłości i siły. Będziecie reagować gniewem na ludzi przycho­dzących do was ze swoimi problemami. Swoje frustracje będziecie wyładowywać na rodzinie i stwierdzicie wreszcie, że służba przysparza wam zbyt wiele trudności, byście chcieli ją nadal wykonywać. Jeśli nie macie żadnego źródła siły poza samym sobą, będziecie jak Jeremiaszowy dziki krzak na Stepie.
Ale jeśli potraficie zwrócić się do Boga, by uzupełnił to, co się już wyczerpało, jeśli staniecie się przekaźnikiem Bożej miłości i współczucia, to siła wasza będzie stale odnawiana.

Są w życiu sytuacje, kiedy potrzebujemy pomocy, bo nie „ potrafimy sami zrobić tego, co musi być zrobione. Po bankructwie nie możemy sami sobie pożyczyć pieniędzy i sami rozwiązać swoich problemów finansowych. Potrzebujemy pomocy z zewnątrz. Tak samo, gdy czujemy się winni i niegodni, nie możemy sami sobie przebaczyć. Przebaczenie musi przyjść z wyższego źródła. I kiedy wyczerpaliśmy się w naszej dobroci i współczuciu, w naszych wysiłkach zbudowania lepszej społeczności, nie potrafimy sami odnowić naszej siły. Nie możemy sami dostarczyć sobie tego, czego nam zabrakło. Musimy zwrócić się do Boga, by odnowił nasze siły, byśmy mogli iść dalej bez znużenia.

Simha
 
« poprzedni artykuł   następny artykuł »