Start arrow Nasza nauka arrow Samotność walki o...
 
 
Samotność walki o... Drukuj
19.01.2007.
...pierwsze miejsce.

Czy życie bez żadnych ograniczeń - z możliwością robie­nia wszystkiego, dotarcia wszędzie, rozkazywania wszystkim - zapewnia szczęście? Czy można użyć nie­ograniczonej władzy w taki sposób, by nadać swojemu życiu trwałe znaczenie i odczuwać z tego powodu głęboką satys­fakcję?

To właśnie pytanie analizuje Goethe w Fauście - opo­wieści o człowieku, który sprzedał swoją duszę diabłu. Bohater dramatu Goethego, dr Faust, jest badaczem i naukowcem w średnim wieku, który traci już nadzieję, że kiedy­kolwiek zrozumie prawdziwy sens życia. Boi się, że dotrze do kresu swoich dni jako człowiek szanowany i dobrze wykształcony, ale nigdy nie dowie się, co to znaczy naprawdę żyć. Dlatego też z rozpaczy zawiera pakt z diabłem i obiecuje mu swoją duszę w zamian za jedną chwilę na ziemi tak wspa­niałą, że wyrwie mu się okrzyk:
„Chwilo, trwaj! jesteś piękna!”

Niemiecki poeta pisał to arcydzieło przez całe życie. Planował je jako zasadniczą rozprawę o sensie życia, jako nieśmiertelne arcydzieło literackie, które nada sens jego własnemu życiu. Zaczął je pisać w wieku lat dwudziestu, przerwał i pisał inne rzeczy, powrócił do Fausta mając lat czterdzieści (częściowo, jak można podejrzewać, w reakcji na własne przeżycia człowieka w wieku średnim)
i ukończył poemat na krótko przed śmiercią w wieku osiemdziesięciu trzech lat.
Nie mamy oczywiście żadnej pewności co do tego, w jakim był wieku, kiedy pisał poszczególne wiersze, ale fas­cynuje obserwacja zmieniających się pomysłów na życie bohatera między początkiem a końcem poematu.
Na początku poematu przedstawiony przez młodego Goethego Faust jest w średnim wieku i pragnie doświadczyć wszystkiego, żyć bez ograniczeń. Chce przeczytać wszystkie książki, mówić wszystkimi językami, zakosztować wszelkich przyjemności. Chce być jak Bóg i wyjść poza ograniczenia kondycji ludzkiej. Diabeł daje mu więc wszystko - bogactwo, władzę, możność podróżowania wszędzie i miłość każdej kobiety, której zapragnie. Faust przyjmuje to i nadal nie jest szczęśliwy. Obojętnie, ile by zebrał bogactwa, ile by uwiódł pięknych kobiet, nadal odczuwa niezaspokojony głód.
Ale przy końcu poematu autor, Goethe, ma powyżej osiem­dziesiątki i jego bohater, Faust, zestarzał się wraz z nim. Zamiast wygrywać bójki i uwodzić młode kobiety, Faust pra­cuje teraz nad budową tamy, żeby wydrzeć ziemię morzu i dać ją ludziom do życia i uprawy. Zamiast prób bycia jak Bóg -Bóg władzy, który wszystko widzi i nad wszystkim panuje, staje się teraz jak Bóg - Bóg stwórca, który oddziela wodę od lądu, sadzi ogrody i osiedla w nich ludzi. Teraz dopiero, po raz pierwszy w życiu, Faust może powiedzieć: „Chwilo, trwaj! jesteś piękna!”.

Kiedy jesteśmy młodzi, gonimy za sukcesem dla samego sukcesu. Chcemy zobaczyć, co potrafimy osiągnąć. Mężczyzna sprzedaje dom jest gotów przeprowadzić się do innego miasta, żądając od żony i dzieci, by przystosowały się do nowego otoczenia, nowych przyjaciół i nowych szkół, ponieważ tego wymaga jego kariera zawodowa.
Uzdolniony atleta rezygnuje ze studiów uniwersyteckich, żeby wypróbować sił w zawodowym sporcie. Niekiedy są to posunięcia motywowane wyższymi zarobkami, ale nie zawsze to, co tu jest istotne, to fakt, że w tym okresie życia nie umiemy oprzeć się wyzwaniu. Urzekają nas nie tylko nagrody, które przychodzą wraz z sukcesem, sam sukces jest dla nas nagrodą. Chcemy wiedzieć, dokąd potrafimy dojść.
Potem następuje zmiana. Przestajemy patrzeć na życie jako na wyścig, w którym samo zwycięstwo jest celem, a zaczynamy patrzeć na sukces jako na środek do osiągnięcia celu.
Zamiast pytać: „Jak wysoko potrafię się wspiąć?”, zaczy­namy się zastanawiać, jakie życie będziemy mieli na tej wysokości. Atrakcyjna młoda kobieta przestaje patrzeć na podziwiających ją mężczyzn jak na dowody swej atrakcyjności i zaczyna pytać, jacy byliby jako mąż czy ojciec, jakie życie miałaby z nimi. Ambitny menadżer mniej się przejmuje następnym stopniem swej kariery i zaczyna się zastanawiać, jak przenieść ten sukces zawodowy w życie, w którym by się dobrze czuł.

Sądzę, że taka właśnie była droga Koheleta. Początkowo postanowił zbić fortunę, bo był zdolny i ambitny, a do tego właśnie dążą ludzie zdolni i ambitni. Chociaż nie podaje nam szczegółów, wiadomo, że w stosunkowo młodym wieku w łatwy sposób zarobił mnóstwo pieniędzy zbudowałem sobie domy, zasadziłem sobie winnice, założyłem ogrody i parki i nasadziłem w nich wszelkich drzew owocowych (...) Nabyłem niewolników i niewolnice i miałem niewolników urodzonych w domu. Posiadałem też wielkie stada bydła i owiec, większe niż wszyscy, co byli przede mną (...). Nagromadziłem też sobie srebra i złota, i skarby królów i krain”. (Koh:2,4-8)
Udaje mu się dokonać wszystkiego, czego człowiek może zapragnąć. Nie ma końca jego osiągnięciom. Jest bajecznie bogaty, zdumiewa inteligencją. Dlaczego więc nadal czuje, że czegoś mu brak? Czy jest możliwe, że ten rodzaj sukcesu zawiera w sobie źródło własnego niepowodzenia?
Czy w tym pędzie do przodu jest coś, co czyni, że akt I. naszego życia jest zadowalający i pełen nagród, ale akt II. staje się nieuniknio­nym rozczarowaniem?

Uznanie „zwycięstwa” za cel życia zmusza nas do trakto­wania innych ludzi jak współzawodników, którzy grożą naszemu szczęściu. Jeśli my mamy „wygrać”, oni muszą „przegrać”. Ich niepowodzenie staje się jednym z niezbędnych składników naszego sukcesu.
W sytuacji współzawodnictwa, czy jest to szkoła, spotkanie towarzyskie czy też zawody spor­towe, zwycięzcy mogą istnieć tylko, o ile również są przegra­ni. Każdy, kto próbował zostać zwycięzcą, wie, że musi prze­ciwstawić się innym uczestnikom tych samych zawodów. Wznosi się, kiedy oni opadają i ten sposób patrzenia na siebie i innych ma swoje konsekwencje.

Zilustruję to dwoma przykładami które widziałem w TV na żywo. Amerykański turysta w Indiach zobaczył pielgrzymkę na świętą górę. Tysiące ludzi miało wspiąć się stromą ścieżką na szczyt. Turysta, który uprawiał biegi i gorliwie się gimnastykował, sądził, że jest w dobrej formie i postanowił przyłączyć się do pielgrzymki. Po dwudziestu minutach zabrakło mu tchu i z trudem stawiał następny krok, podczas gdy kobiety z nie­mowlętami na rękach i słabi starcy o laskach mijali go bez trudu. „Nie rozumiem - powiedział do swojego hinduskiego towarzysza - jak ci ludzie mogą to robić, skoro ja nie mogę?” Przyjaciel odpowiedział: „To dlatego, że masz typowo amery­kański obyczaj patrzenia na wszystko jak na próbę sił. Patrzysz na górę jak na wroga, którego musisz pokonać. Więc naturalnie góra zwalcza cię, bo jest od ciebie silniejsza. Celem naszej wspinaczki jest połączenie się z górą, więc unosi nas ona i podciąga na szczyt”.

A oto drugi przykład: Mój przyjaciel, starszy ode mnie o kilka lat pastor, podzielił się ze mną bardzo osobistym spostrzeżeniem. Gdy przekroczył już wiek, w którym miał jeszcze szanse na objęcie pastorstwa w jednej z większych zborów, zdał sobie sprawę, że stało się z nim coś zadziwia­jącego. Odkrył, że przestał patrzeć na swoich braci - przyjaciół i kole­gów - z dużych zborów i zastanawiać się, kiedy umrą lub zosta­ną wplątani w jakiś skandal i w ten sposób stworzą dla niego wolne miejsce. Nigdy nawet nie zdawał sobie sprawy, że tak czynił, ale jego troska o „pójście do przodu” i zrobienie karie­ry doprowadziła go do postrzegania braci - pastorów jako przeszkody na drodze do swego własnego szczęścia. Jego sukces mógł nastąpić tylko po ich tragedii. Przez lata całe te uczucia utrudniały mu prawdziwą przyjaźń i otwartość wobec braci i powodowały niezadowolenie z własnego małego zboru, mimo jego niewątpliwych zalet. Stał się człowiekiem samo­tnym, zazdrosnym i zgorzkniałym. Jego kazania były ostre i karcące, brakowało w nich miłości i radości, które miał prze­cież reprezentować. Na dodatek obwiniał innych za to, że czuł się nieszczęśliwy. Teraz stwierdził, że wyrósł ponad to współzawodnictwo. Mógł traktować braci jak przyjaciół. Mógł służyć młodszym braciom jako nieoficjalny mentor i traktować własny zbór z miłością i troską, nie traktując go jako symbolu własnych niepowodzeń. Nic wokół niego się nie zmieniło, ale zmieniło się coś w nim i mógł oczekiwać, że pozostałe lata jego czynnej posługi duszpasterskiej będą owocne i przynoszące zadowolenie.

Kohelet ubiegał się o bogactwo i sukces, bo bogactwo zna­czyło dla niego możliwość życia w komforcie i świadomość, że nie będzie w nim żadnych wyrzeczeń, bo go na coś nie stać.
Faust tęsknił za bogactwem i sukcesem, ponieważ dawały mu klucz do władzy nad innymi. Wierzył, że jeśli będzie miał dość pieniędzy i wpływów, potrafi żyć w sposób zadowalający i że jego życie będzie dobre.

W tym sposobie myślenia są dwa błędy.
Po pierwsze, nikt nie ma aż tyle władzy. Świat jest zbyt skomplikowany i nieuchwytny. Nigdy nie można panować nad wszystkim, co się zdarza. Dziennikarka Barbara Tuchman w książce Szaleństwo władzy rozważa problem, dlaczego przywódcy i narody zachowują się głupio w sytuacjach, w których powinno być jasne dla wszystkich, że to, co robią, jest bez­nadziejnie złe. Jedną z powtarzających się przyczyn głupiego zachowania (korupcja cesarzy rzymskich i średniowiecznych papieży, inwazja Napoleona i Hitlera na Rosję) jest przekonanie, że jeżeli jesteś dość potężny, możesz narzucić swą wolę innym, niezależnie od tego, czego ci inni chcą. Jeden po drugim doświadczyli prawdy, że prze­ważająca siła nie wystarcza, by zagwarantować całkowite panowanie.
Po drugie, pogoń za bogactwem i władzą oraz sprawowa­nie tejże władzy separuje często od innych ludzi. Pogoń za bogactwem powoduje, że wiele ludzi traktuje życie jako pole walki, nie współpracy, ponadto sprawowanie władzy utrudnia stosunki z innymi. Jeśli kochasz kogoś za to, że zawsze stara się ci dogodzić i robi tylko to, co ty chcesz, żeby robił, to nie jest miłość. Jest to tylko okrężny sposób kochania samego siebie.
Władza, jak woda, spływa w dół z wyższego szczebla na niższy. Miłość może się zrodzić tylko między ludź­mi, którzy uważają się za równych, którzy mogą się wzajem dopełniać. Tam gdzie jeden rozkazuje, a drugi wykonuje roz­kazy, może istnieć lojalność i wdzięczność, ale nie miłość.

Według Biblii grzech bałwochwalstwa nie polega po pro­stu na kłanianiu się posągom. Bałwochwalstwo to traktowa­nie dzieła własnych rąk tak, jakby były one Boskie, na czcze­niu siebie jako najwyższego źródła wartości i twórczości. Drugie przykazanie mówi: „Nie będziesz czynił żadnej rzeźby” i jeden z komentatorów twierdzi, że nie znaczy to: „Nie będziesz czynił bożyszcza dla siebie”, lecz znaczy: „Nie będziesz czynił bożyszcza z siebie”. Nie czyń siebie przed­miotem czci wierząc, że masz dosyć władzy, by panować nad światem, w którym żyjesz, i nad innymi ludźmi, którzy w nim żyją.

Jean Paul Sartre, francuski filozof napisał kiedyś: „Piekło to inni”. Sartre był mądrym człowiekiem, ale myślę, że tu powiedział coś bardzo głupiego. Inni ludzie mogą komplikować nam życie, ale życie bez nich byłoby nie do zniesienia samotne. Pewien antropolog, który spędził lata na studiowaniu zachowań dzikich szympansów, powiedział: „Jeden szympans to nie szympans”. Chodziło mu o to, że szympans może rozwinąć się w prawdziwego szympansa tylko w towarzystwie innych szympansów. Izolowany w ZOO może przeżyć, ale nigdy nie stanie się prawdziwym szympan­sem.

Obserwowałem ludzi w ich naturalnym środowisku, jak antropolog obserwował szympansy, i mógłbym sparafrazować jego zdanie następująco: „Jeden człowiek to nie człowiek”. Nikt z nas nie może być prawdzi­wym człowiekiem w odosobnieniu od innych. Przymioty, które czynią z nas ludzi, ujawniają się w naszych związkach z innymi ludźmi. Piekło to nie są „inni”. Piekło to tak usilne dążenie do suk­cesu, że związki z innymi ulegają zniszczeniu i dostrzegasz innych tylko w kategoriach tego, co mogą dla ciebie zrobić.
Faust sprzedał swą duszę za władzę bez granic i z tą nieogra­niczoną władzą stał się bardzo samotny. Dla niego piekłem jest samotność posiadania wszystkiego i świadomość, że to wciąż nie wystarcza. (Czy my też zawieramy pakt z diabłem zdobywając to, czego pragniemy, i tracąc przy tym cząstkę naszej duszy?)

Koheleta, otoczonego sługami w luksu­sowym pałacu, prześladowało pytanie: „Jeśli mam już wszystko, dlaczego czuję, że czegoś mi brak?”
Możność władania innymi ludźmi (podwładnymi, małżonkami, dziećmi) może dać zadowolenie na chwilę, ale z pewnością nie na dłuższą metę. W ostatecznym rachunku daje samotność. Rozkazujesz i w zamian otrzymujesz strach i posłuszeństwo, a jaki zdrowy psychicznie człowiek może żyć na diecie składającej się ze strachu i posłuszeństwa? Kto chce, żeby ludzie się go bali i byli mu posłuszni ponuro i z niechęcią, zamiast dobrowolnie i z miłością?
Martin Buber, wybitny teolog XX wieku, mówił, że nasze stosunki z innymi przybierają jedną z dwóch form. Są albo relacją Ja - To, w której traktuje się innych ludzi jak przed­mioty, widząc w nich tylko to, co robią, albo relacją Ja - Ty, w której ludzie są podmiotami i jest się świadomym ich potrzeb i uczuć. Buber opowiada o zdarzeniu, które zmieniło jego życie i doprowadziło do tych wniosków. Jego rodzice roz­wiedli się, gdy był dzieckiem, i umieścili go u dziadków na far­mie. Karmił tam zwierzęta, czyścił kurniki i obrządzał konie. Pewnego dnia, kiedy miał jedenaście lat, zajmował się swoim ulubionym koniem. Uwielbiał na nim jeździć, karmić go, cze­sać zgrzebłem, często przynosił mu smakołyki i koń zdawał się odwzajemniać miłość chłopca. Buber klepał konia po karku i nagle doznał dziwnego uczucia. Poczuł, że nie tylko wie, co czuje jedenastoletni chłopiec głaszczący konia. Ponieważ kochał tego konia, mógł zrozumieć, co to znaczy być koniem głaskanym przez chłopca. Radość tego momentu wykroczenia poza granice własnej duszy i zaznania tego, czego doświadcza inna dusza, dawała o tyle więcej zadowole­nia niż poczucie władzy i podporządkowanie kogoś innego własnej woli, że lata później Buber oparł na tym uczuciu całą swoją teologię.
Biblia pokazuje nam dwa kontrastujące oblicza Boga. Czasami jest On Bogiem rozkazującym, Bogiem Władzy, który niszczy Sodomę i Gomorę, zrzuca plagi na Egip­cjan, rozdziela wody Morza Czerwonego. A czasami jest Bogiem pomocnym, czułym, Bogiem Miłości i Przyjaźni, który odwiedza chorych, daje nadzieję zniewolonym. Czytamy to i, oczywiście, stajemy w konfuzji, bo miłość i władza są ze sobą sprzeczne. Można kochać kogoś i dać mu prawo bycia sobą lub można nad nim panować, naginać go do własnej woli, czy to dla jego własnego dobra, czy też dla podparcia swojego ego. Ale nie można robić tych obu rzeczy na raz. Jeśli cenisz kogoś, bo pozwala ci na wszystko, co daje ci poczucie własnej siły i zręczności, to nie jest to miłość.
Nie widzisz unikatowości tego drugiego człowieka, a tylko jego dla ciebie użyteczność. Można go zastąpić kimś innym, równie posłusznym, i nie zauważyć różnicy. Kochać kogoś za to, że jest jak ty, że jest przedłużeniem twojej woli, nie jest właściwą miłością. Jest to okrężny sposób kochania samego siebie.
Czasami Bóg Władzy wydaje się wchodzić w drogę Jego Miłości. Jeśli jesteśmy posłuszni Bogu, ponieważ się Go boimy, ponieważ nie chcemy Mu się narazić lub ponieważ czujemy się przytłoczeni Jego potęgą do tego stopnia, że nie odważamy się Mu sprzeciwić, wówczas ma On nasze posłuszeństwo, ale nie ma naszej miłości. Aby kochać i być kochanym, Bóg musi dać nam możliwość wyboru, możliwość bycia sobą. Nie może zmonopolizować całej władzy i niczego nam nie zostawić. Przymierze między Bogiem a ludzkością musi znaczyć coś więcej niż danie nam Prawa przez Wszechmogącego. Musi to być dobrowolny układ zawarty między wolnymi partnerami. Przypomnijmy wszystkie te fragmenty proroctwa Jeremiasza, które przedstawiają Boga jako męża zdradzone­go przez żonę, przerażająco zuchwałe fragmenty, w których Bóg jest samotny i tęskni za kimś, kto go pokocha, a nie tylko będzie Mu posłuszny ze strachu, i rozpacza, że Jego naród Go nie kocha, mimo wszystko, co dla niego zrobił. „Pamiętam wierność twej młodości, miłość twego narzeczeństwa, kiedy chodziłaś za Mną na pustyni, w ziemi, której nikt nie obsie­wa” (Jr 2,2).
„Czy byłem pustynią dla Izraela albo krainą ciemności? Dlaczego mówi mój lud: «Wyzwoliliśmy się! Nie przyjdziemy już więcej do Ciebie!»” (Jr 2,31).

Bóg jest jeden i ponieważ jest jeden, jest zupełnie sam, o ile nie ma ludzi, którzy by Go kochali. Jeśli uważamy, że jesteśmy stworzeni na obraz i podo­bieństwo Boga, jeśli rozumiemy to tak, że obraz Boga w nas przedstawia to, czym będziemy, kiedy staniemy się w pełni ludźmi, to jaki obraz Boga będzie dla nas wzorem do naślado­wania - samotny Bóg Władzy czy kochający Bóg Miłości? W opowieści o Noem i potopie czy o Abrahamie i Sodomie, widzimy Boga, jak karze ludzi za to, że byli źli dla siebie nawzajem, a nie za to, że nie oddawali Mu czci.
Prorocy mówią o Bogu, dla którego ważniejsze jest, by ludzie byli dla siebie wzajem dobrzy, niż by przynosili ofiary na Jego ołtarz. Obraz Boga Władzy nie jest całkowicie zapomniany, ale jest przesłonięty obrazem Boga, który wraz z nami budu­je ludzki świat na fundamencie ludzkiej troski o drugiego człowieka, tak jak On troszczy się o każdego z nas. Bóg nie szuka własnego sukcesu, troszczy się o pomyślność tych, któ­rzy sami nie dają sobie rady. Tak w Prawie, jak i u Proroków, tak w Biblii Hebrajskiej, jak i w chrześcijańskim Nowym Testamencie Bóg zwraca specjalną uwagę na ubogich i nie­szczęśliwych i jest nieco podejrzliwy wobec bogatych i tych, którym się powiodło, nie dlatego, że dobrze jest być ubogim, a niemoralnie być bogatym, ale dlatego, że ubodzy i ciężko doświadczeni przez los zdają się łatwiej znajdować drogę wzajem do siebie i wzajemnie siebie potrzebować. Są na ogół bardziej narażeni na ciosy i mniej w nich samozadowolenia, a w tym jest coś głęboko ludzkiego. Musimy również przejść tę samą ewolucję, którą przeszli nasi przodkowie, od czczenia władzy i sukcesu do podziwu dla wspierających i troszczących się.
Abraham Joshua Heschel, zwykł mówić: „Kiedy byłem młody, podzi­wiałem mądrych ludzi. Teraz, na starość, podziwiam dobrych ludzi”.
Nie ma nic złego w sukcesie. Kościoły, uniwersytety, muzea i instytuty badań medycznych zależne są od hojności ludzi sukcesu, którzy dzielą się owocami swojego powodzenia z innymi. Nie ma nic złego w posiadaniu wystarczającej władzy, by wpływać na przebieg zdarzeń. Wręcz odwrotnie, ludzie, którzy czują się bezsilni i sfrustrowani, są bardziej niebezpieczni dla społeczeństwa niż ci, którzy znają zakres swoich wpływów i używają ich mądrze, bo ci pierwsi mogą się czuć zmuszeni do desperackich kroków, żebyśmy potraktowali ich na serio.

Ale jest coś bardzo złego w zaciętej pogoni za bogactwem i władzą w sposób, który odcina nas od innych ludzi. Może nas to postawić w sytuacji, w której jedyną rze­czą gorszą od przegranej jest wygrana. Nagroda Nobla, najwyższe wyróżnienie w dziedzinie nauki i sztuki, została ustanowiona po pewnym wydarzeniu. Alfred Nobel, szwedzki chemik, zdobył majątek na swoich wynalazkach materiałów wybuchowych i sprzedawaniu licen­cji na produkcję broni. Pewnego dnia zmarł jego brat, ale jedna z gazet przez pomyłkę wydrukowała nekrolog Alfreda. W nekrologu tym opisano go jako człowieka, który wynalazł dynamit i zbił fortunę przez umożliwienie różnym armiom świata wstąpienie na nowe wyżyny masowej zagłady i znisz­czenia. Nobel miał wyjątkową sposobność przeczytania własnego nekrologu za życia i stwierdzenia, jaka pamięć po nim pozostanie. Wstrząsnęła nim świadomość, do czego spro­wadza się jego życie, że będzie pamiętany jako handlarz śmiercią i zniszczeniem. Ufundował więc z całego swojego majątku nagrody za osiągnięcia, które przysporzyły ludzkości najwięcej korzyści w różnych dziedzinach, i za to, a nie za materiały wybuchowe pamiętamy o nim dzisiaj. Kiedy Nobel osiągał największe „sukcesy”, pracował przeciw życiu i prze­ciw przyjaźni. Kiedy zorientował się, co po nim zostanie, jeśli niczego więcej nie zrobi, nadał reszcie swojego życia zupełnie inny kierunek.

W ostatnich latach pojawiło się wiele książek na temat „troszczenia się o numero uno” .
Twierdzą one, że żyjemy w brutalnym, konkurencyjnym świecie i że jedynym sposo­bem przebicia się jest wykorzystywanie słabości innych. Moje zastrzeżenia wobec tych książek nie polegają wyłącznie na tym, że nie zgadzam się z wyrażoną w nich moralnością. Nie zgadzam się, ale to nie jest argument. (Niemiecki filozof Nietzsche powiedział kiedyś, że moralność to konspiracja owiec, które przekonują wilki, że siła jest złem.) Moje zastrzeżenia do filozofii „troszczenia się o numero uno” wypływa z przekonania, że ta filozofia prowadzi do nikąd. Wykorzystywanie innych ludzi, używanie ich, podejrzliwość wobec wszystkich, prowadzi do takiego sukcesu, że możesz znaleźć się daleko przed innymi i patrzeć na nich z pogardą. Ale gdzie będziesz wtedy? Będziesz w całkowitej samotności.

W ciągu ostatniego czasu trochę podróżuję, służąc wykładami i Słowem Bożym. Jestem zaprasza­ny do domów ludzi w mieście, w którym jestem. Ale od czasu do czasu źle się czułem na takich spotkaniach i pewnego wieczo­ru znalazłem przyczynę. Żeby zajść wysoko, niektórym ludziom potrzeba silnego ducha współzawodnictwa, a kiedy już dojdą na szczyt, trudno im przerwać obyczaj konkurowa­nia z innymi. Nie umieją „odpuścić” i po prostu pogawędzić. Uważają, że muszą mi zaimponować opowieściami o swoich sukcesach i wiedzy, tu i ówdzie wtrącając nazwiska ważnych osób, które znają. Czasami rozpoczynają ze mną inte­lektualną dyskusję, żeby wykazać mi, że wiedzą więcej ode mnie. W takich sytuacjach zastanawiam się, dlaczego czują, że muszą konkurować, dlaczego na gościa w swoim domu reagują jak na współzawodnika, którego trze­ba wyzwać w szranki, i czy częścią ceny, jaką zapłacili za sukces, częścią ich paktu z diabłem nie jest to, że przyjaciół zamieniają we wrogów.
Mogę zrozumieć, dlaczego ludzie, którzy teraz dobiegają czterdziestki, pokolenie „wyżu demograficznego”, uznają moralność pilnowania własnych interesów za atrakcyjną. Wielu z nich spędziło dzieciństwo w nieprzygotowanych dla nich instytucjach, w zatłoczonych szkołach na dwie zmiany. I chociaż wszystkie młode pokolenia wierzą, że ich świat jest nieporównywalnie inny od świata ich rodziców, to właśnie pokolenie może mieć prawdzi­we podstawy do takiej wiary.
Rozwój techniki, ruchliwość społeczna, groźba wojny nuklearnej uczyniły życie w powojennej Polsce dramatycznie odmien­nym od świata, jaki znali ich rodzice przed i w latach wojny.
To nowe pokolenie otrzymało tak wiele do wyboru i tak mało wskazówek, jak te wybory czynić. Mieli wrażenie, że im się ciągle każe płacić za błędy innych, że ich się ciągle zmusza do sprzątania tego, co inni ludzie nabałaganili.
Nic dziwnego, że wyrośli w przeświadczeniu, że inni tylko na nich czyhają, że rząd jest skorumpowany, władze niegodne zaufania, wszyscy biznesmeni to gangsterzy i że nikt nie dba o nich. Ich muzyka, ich filmy, ich obyczaje wyrażają ten brak zaufania i rozczarowanie. Dlaczego nie miałbym dbać o samego siebie? Wszyscy inni to robią.
Podobnie mogę zrozumieć, dlaczego mężczyzna (i czasem, ale rzadziej, kobieta) zbliżający się do pięćdziesiątki nagle stwierdza, że życie pełne egoizmu i dogadzania własnym zachciankom ma nieodparty urok, dlaczego porzuca dom wyjeżdża, wynajmuje mieszkanie, zamienia swój samochód na inny, farbuje włosy i zapuszcza brodę, jeśli jeszcze nie widać w niej siwizny.
Może zmęczyło go życie pełne obowiązków, ze spłatami pożyczki na dom, rachunkami do płacenia i dziećmi do wychowania. Pewien satyryk często powtarzał: „Kiedy byłem dzieckiem, mówiono mi, że mam robić to, co chcą moi rodzice. Kiedy zostałem ojcem, mówiono mi, że mam robić to, czego chcą moje dzieci. A kiedy będę mógł robić to, co ja chcę?”
Znam wielu mężczyzn w śred­nim wieku, którzy skłonni są powiedzieć to samo, ale już bez śmiechu. Traktują to swoje wyrwanie się nie jako ucieczkę od odpowiedzialności i poważania, jakim się cieszą, ale jako ostatnią rozpaczliwą szansę złapania odrobiny radości i wolności w życiu, które jest już w dwóch trzecich poza nimi i wkroczyło w trzeci, końcowy akt.
(Słyszałem taką anegdotę o urzędniku komisji w Sejmie, który działał na rzecz wprowadzenia prawa zakazującego pewnych zachowań seksualnych. Powiedział on podobno: „Tak zwana «nowa moralność jest zła z trzech względów: Narusza prawo Boga. Narusza Konstytucje Polską. I jestem za stary, żeby z niej skorzystać”).
Ale chociaż rozumiem, nadal widzę w tym zło. Nie tylko zło moralne, coś, co obraża Boga, ale również błędną strate­gię, która zmusza nas do wysiłku, ale skazuje na wylądowa­nie gdzie indziej, niż zamierzaliśmy. Autor pewnej ksiązki przytacza wywiad z mężczyzną, który porzucił żonę i zamieszkał ze świeżo poz­naną osiemnastolatką: „Trudno mi usprawiedliwić opuszcze­nie Joli (byłej żony), bo nie zrobiła nic złego. Nadal jestem w poprzednim świecie, gdzie wszystkich nas wychowano do życia zgodnie z pewnym porządkiem... Ale nauczyłem się od młodych ludzi, których tu spotkałem, że nie istnieją żadne zobowiązania”.
Innymi słowy, szczęście oznacza brak zobo­wiązań, brak ludzi, za których się jest odpowiedzialnym, czyjeś potrzeby lub problemy zagrodzą drogę i zwiążą.
Credo narcyza: „Nie jestem tutaj po to, żeby się martwić twoimi problemami i nie oczekuję, że ty się będziesz martwił moimi. Każdy człowiek jest dla siebie” nie zostało wymyślone w XXI wieku.
Jest to najnowsza wersja postawy tak starej jak ludzkość. Już Kain powiedział pogardliwie:
„Czyż jestem stróżem brata mego?” Powiedział to nie, żeby się usprawied­liwić, że zamordował swojego brata Abla, ale żeby usprawied­liwić swój brak zainteresowania bratem: ja pilnuję moich spraw, a on niech pilnuje swoich. Jaką karę wymierza Bóg Kainowi? Zostaje on tułaczem, nie ma miejsca, które mógłby nazwać domem, nie ma społeczności, która by mu pomogła i go pocieszyła. Ten pierwszy „troszczący się o numero uno”, jak i wszyscy jego potomkowie, jest skazany na spędzenie życia bez żadnych więzi.

W moim ulubionym filmie Casablanca bohater Rick jest początkowo przedsta­wiony jako cyniczny człowiek, który zajmuje się wyłącznie własną osobą. Udaje mu się w życiu, ponieważ dba tylko o sie­bie i nie poddaje się uczuciom. Kiedy gestapo aresztuje człowieka w barze Ricka, człowiek ów pyta: „Dlaczego mi nie pomożesz?” Rick odpowiada: "Nie nadstawiam karku dla innych". Rick żyje wśród okrucieństw i niesprawiedliwości II. wojny światowej i nauczył się, że przeżyć może tylko ten, kto dba wyłącznie o siebie. Zycie go zraniło, kiedy popełnił „pomyłkę” i potraktował dobro kogoś innego równie poważnie jak własne. Stał się cyniczny, jest bezpieczny i osiągnął suk­ces. Ale w jakiś sposób zdaje sobie sprawę, że czegoś w jego życiu brakuje. Okoliczności zmusiły go do brutalności i nie troszczenia się o innych, ale patrzy na nazistowskiego oficera stacjonującego w Casablance, bezduszne uosobienie władzy, i wie, że nie chce być taki jak on. Przebłyski przyzwoitości przebijają w czasie tego filmu, aż wreszcie Rick rezygnuje z szansy ucieczki i szczęścia w akcie wielkoduszności wobec kobiety, którą kocha. Ona odjeżdża do Anglii, a on jest skazany na tułaczkę po północnej Afryce.
Jak Faust, jak młody Martin Buber, uznawał życie za nie zadowalające, dopóki troszczył się tylko o siebie. Gdy zaczął ratować innych i wzbogacać ich życie, jego własne życie nabrało sensu.
Jak Kain, Rick stał się człowiekiem bez ojczyzny. Ale inaczej niż Kain, który skazał się na wygnanie, bo dbał tylko o siebie i odmawiał pilnowania swojego brata, Rick czuł się wyobcowany z życia, gdy troszczył się tylko o siebie, i ma uczucie duchowego powrotu do domu, powrotu do siebie, kiedy rezygnuje z domu, bogactwa i bezpieczeństwa w akcie poświęcenia się dla innych.
W pewnym sensie będzie teraz po­siadał mniej, ale w innym, który stał się dla niego ważniejszy, będzie pełniejszym człowiekiem.

Wyobraźmy sobie świat, który jest lustrzanym odbi­ciem naszego świata, identyczny, ale odwrotny, jak negatyw fotografii albo odbicie krajobrazu w jezio­rze. To, co w naszym świecie jest na górze, w tamtym jest na dole, co jest otwarte tutaj, jest zamknięte tam. I jest tam rów­nież mędrzec, człowiek mądry jak Kohelet, ale jego odwrot­ność. On także opowiedziałby nam frustrującą historię swoich poszukiwań sensu życia. Ale podczas gdy Kohelet szuka tego sensu w bogactwie, przyjemności i wiedzy, jego bliźniak w odwróconym świecie szukałby go w nędzy, bólu i odrzuce­niu rozumu. Kohelet naszego świata próbował nadać swojemu życiu sens przez gromadzenie bogactwa i władzy. Rozczarował się, gdyż dążenie do bogactwa i władzy odizolowało go od innych ludzi, bo widział w nich tylko współzawodników i przeszkody w osiągnięciu własnego sukcesu. Czyż nie kusi więc droga dokładnie przeciwna, szukanie sensu życia w odrzuceniu dóbr materialnych, bogactwa i władzy?
Niektórzy to rzeczywiście zalecają. Zakony chrześ­cijańskie i buddyjskie proszą swoich członków, by poświęcili się życiu w dobrowolnym ubóstwie i poniżeniu, żeby uniknąć korupcji i rozczarowań, jakie pociąga za sobą bogactwo. Niemalże sto lat temu wielki amerykański filozof i psycholog, William James, widział ascezę jako drogę do szczęścia i samo-urzeczywistnienia. Uważał on, że przyczyny wojen są psycho­logiczne, nie militarne, ponieważ każde męskie pokolenie chce wystawić na próbę swoją odwagę i męskość. W eseju Moralny odpowiednik wojny James twierdzi, że ludzie mogli­by osiągnąć ten sam cel w sposób mniej destrukcyjny, przez dobrowolne praktykowanie ascezy, urządzając zawody, kto wytrzyma z mniejszą ilością wygód, kto pokona więcej tru­dów.
Największym chyba zwolennikiem szukania właściwej ścieżki w życiu przez rezygnację z ziemskich przyjemności był Mahatma Gandhi, duchowy ojciec współczesnych Indii. Kiedy Gandhi zaangażował się w walkę swego ludu o niepo­dległość, zrzucił z siebie elegancki garnitur, który nosił jako prawnik, nałożył okrycie ze zwykłej białej bawełny, żył i jadł niewyszukanie. (Powiedział kiedyś, że ten, kto je więcej niż jest to niezbędne do przeżycia, i ten, kto ma więcej ubrań niż potrzeba do przykrycia ciała, pozbawia tych rzeczy kogoś innego.)

Ale w przeciągu stulecia, jakie upłynęło od czasów Williama Jamesa, było więcej wojen i więcej ofiar niż kiedy­kolwiek przedtem. Okazywanie męskiej odwagi przez wyrze­czenie się materialnego komfortu nie przyjęło się jako sub­stytut walki.
Klasztory świata zachodniego znajdują coraz mniej ludzi powołanych do życia w ubóstwie, a w Indiach tylko nieliczni wybrali ścieżkę Gandhiego. (I chyba dobrze. Psychologiczna biografia Gandhiego, napisana przez Erika Eriksona, pokazuje duchową wielkość tego człowieka, ale również poczucie winy, braku własnej wartości, które męczyły go przez całe życie, powodując, że umartwiał się głodówkami i innymi nie­malże torturami oraz oskarżał ludzi w swoim otoczeniu o straszliwe zachcianki, których źródło musiał przecież naj­pierw znaleźć w sobie. Myślę, że wielcy ludzie są uprawnieni do dziwactw godnych ich wielkości i możemy podziwiać Gandhiego za jego osiągnięcia i głębię ducha, bez obowiązku akceptowania jego postawy wobec żywności, seksu i wygód życiowych w naszym własnym życiu.)

Kohelet naszego świata, gdy mógł robić, co tylko zpragnął, szukał przyjemności. Tysiące lat później Freud wystąpi z tezą, że szukanie przyjemności jest istotnie motorem działania w życiu zdrowego człowieka. Mówi on, że zachowa­nie ludzkie, tak jak zachowanie każdego żywego stworzenia, jest wyznaczone przez wysiłek maksymalizowania przyjem­ności i minimalizowania bólu. Zachowujemy się odmiennie od zwierząt tylko dlatego, że nasze rozumienie tego, co jest przyjemne, a co bolesne, różni się od ich rozumienia. Kohelet zatracił się więc w winie, kobietach i rozrywkach, aż zdał sobie sprawę, jak puste i marne jest takie życie. Zabawę można mieć na deser, ale niejako główne danie życia. Może być przyjemnym odpoczynkiem po pracy, jaką wykonu­jemy codziennie, ale gdyby stała się tym, co mamy robić codziennie, uznalibyśmy ją za zbyt błahy fragment życia.
Pamiętam tych wszystkich kolegów, których znałem (i którym zazdrościłem) w szkole.
Ich życie zdawało się o tyle przyjemniejsze niż moje - sportowców, przystojniaków, wygadanych, tych, którzy najwcześniej mieli dziewczyny. Wszyscy im wtedy zazdrościliśmy, ponieważ ich życie wyglą­dało dla nas jak jedna nieprzerwana przyjemność, jedna zabawa po drugiej. Ani my, ani oni nie mogliśmy wtedy wie­dzieć, że życie w nieustającej przyjemności w okresie tych wczesnych lat niemal nieuniknienie prowadzi do życia pełnego frustracji. Z tych lat, kiedy wszystko przychodzi tak łatwo, pozostają nie nabyte sprawności, nie wyrobione nawy­ki i nie nauczone lekcje.

Czy zauważyłeś, jak przebyta wcześnie w życiu choroba, jeśli nie nazbyt poważna, może nauczyć człowieka sensowne­go dbania o swoje zdrowie w życiu późniejszym? Lub jak wzrastanie w domu o ograniczonych możliwościach finanso­wych daje realistyczne pojęcie o wartości pieniądza? Czy też jak niepowodzenia w młodości mogą nauczyć współczucia i wrażliwości?
W duchu obserwacji że „tylko zraniony lekarz potrafi leczyć”, jak młody człowiek, któremu wszystko zawsze łatwo przychodziło, ma się nauczyć cierpliwości, pra­cowitości i tolerancji wobec błędów innych? Może dlatego naj­bardziej utalentowani piłkarze tak często są bardzo złymi trenerami. Nie wiedzą, jak nauczyć innych tego, co im przycho­dzi bez żadnego wysiłku. Czy ktoś, komu w młodości wszyst­ko przychodziło bez wysiłku, nauczy się kiedykolwiek dys­cypliny, cierpliwości i rezygnacji z natychmiastowej nagrody, czy też będzie nieprzygotowany na dzień, w którym zabawa się kończy i ludzie zaczynają mówić „nie”?
Jak smutno, jeśli lata szkolne są najlepszymi latami w życiu, a potem już wszystko toczy się w dół.
Wiele lat temu czytałem krótkie opowiadanie Shawa pod tytułem 70-metrowy sprint i na zawsze je zapamiętałem. Pewien młody zawodnik w czasie pierwszego meczu futbolu zdobywa się na 70-metrowy sprint z piłką. Koledzy patrzą na niego z podziwem. Trener prorokuje mu wielką przyszłość.
Śliczna dziewczyna podbiega do niego na treningu i gorąco całuje. Młody człowiek czuje, że życie jest wspaniałe. Ale nigdy już nie przeżywa niczego podobnego. Jego gra w piłkę nigdy nie wychodzi poza przeciętność. Równie rozcza­rowująca jest jego kariera zawodowa i małżeństwo, a ból roz­czarowania jest tym większy, że pamięta ten niezwykły dzień sprzed lat, kiedy sądził, że życie będzie już zawsze równie wspaniałe.

Kilka lat temu jedna z kobiet którą dobrze znałem wyrwała się z koszmarnego małżeństwa.
Była młoda, przystojna, miała dobrą pracę, ale emocjonalnie była zraniona, tak że nie spieszyło jej się do zawierania nowego związku. Przez kilka lat należała do grupy „rozbawionych samotnych”.
Dzisiaj, patrząc na mnie znad trzeciego kubka kawy i popielniczki pełnej niedopałków, powiada: „Wiem, że ludzie mi zazdrosz­czą - zabawy, urlopów, braku obowiązków. Gdyby tylko wie­dzieli, jak ja im zazdroszczę! Gdyby wiedzieli, jak prędko to wszystko brzydnie i staje się namolną powtórką, aż któregoś dnia zaczyna się robić rzeczy, których wcale się nie chce robić, byle tylko nie powtarzać tego samego. W każdej chwili zamie­niłabym to wszystko na dźwięk otwieranych drzwi i znajome kroki w korytarzu wieczorem”.
Jeśli Koheleta nie zadowoliła pogoń za przyjemnością, podobną do płatków śniegu, które wyglądają tak pięknie w powietrzu, ale znikają w momencie, kiedy próbujesz je złapać, to jaką drogę mógłby wybrać mędrzec w naszym lust­rzanym odbiciu świata? Czy mógłby szukać sensu życia przez świadome ściąganie na siebie bólu? Brzmi to dziwnie, ale ist­nieją ludzie, którzy to właśnie robią. Wykrzykują jak Faust: „Chcę wiedzieć, że żyję!” i taką znajdują odpowiedź: „Tylko życie w cierpieniu i poświęceniu jest coś warte. Zycie dla samego siebie nie może przynieść zadowolenia. To można osiągnąć tylko żyjąc dla innych”.
Znam ludzi, którzy postanowili odgrywać rolę męczenni­ków (lub tak ułożyli sprawy, że rola ta została im przypisana) w rodzinie czy w pracy, biorąc na siebie każdy ból i winiąc siebie za wszystko. Zdają się nie mieć żadnych własnych prag­nień poza spełnianiem pragnień innych ludzi. Zdają się dobrze czuć tylko wtedy, kiedy są wykorzystywani przez innych. Są wśród nich żony alkoholików, narkomanów i nałogowych hazardzistów, są kobiety i mężczyźni, których współmałżonkowie maltretują fizycznie bądź psychicznie, biją ich pięściami lub słowami.
(Kiedyś odwiedziłem jedną kobietę, która chciała przedyskutować ze mną problemy swojego małżeństwa. Poczęstowała mnie kubkiem najgorszej chyba kawy, jaką w życiu piłem - łyżeczka proszku zalana ciepłą wodą z kranu - i opowiadała mi o swoich kon­fliktach z mężem. Podczas gdy ja udawałem, że piję, mówiła: „Zawsze mnie poniża. Nic, co zrobię, nie jest dla niego dobre. Ciągle mnie krytykuje. Jeśli usłyszę jeszcze jedno krytyczne słowo, to chyba się zabiję. Czy kawa smakuje, Rebe? Jeszcze jedną filiżankę?”). Tacy ludzie odznaczają się niemal całkowitym brakiem poczucia własnej wartości. Zdają się uważać, że nie mają prawa zrobienia czegokolwiek dla siebie, a tylko muszą zato­pić się w potrzebach innych ludzi. Może wcześniej w życiu ktoś ich przekonał - może rodzice, a może nauczyciel religii - że są nic niewarci, więc uznali, że jedynym sposobem uspra­wiedliwienia własnego istnienia jest funkcja wycieraczki pod stopami innych. Robią wrażenie ludzi nieszczęśliwych z powodu bólu w swoim życiu, ale równocześnie wydaje się, że ten ból zaakceptowali i są niechętni jakiejkolwiek zmianie. Wydają się wierzyć, że zasłużyli na cierpienie.
Zbyt często słychać głos religii usprawiedliwiający cier­pienie, mówiący ludziom, że muszą „nieść ten krzyż”, że tego właśnie chciał dla nich Bóg albo że sami na siebie ściągnęli ten los swoimi grzesznymi myślami i uczynkami. Mówi się ludziom, by kochali swoje nieszczęścia, a oni starają się, jak mogą.
Oczywiście, są to dosyć rzadkie i skrajne przypadki, ale są to tylko skrajne formy znacznie bardziej powszechnego zja­wiska, postawy: „Nie powinno mi być tak dobrze. Nie zasłużyłem na to.
Coś muszę zrobić jako zadośćuczynienie”.
Lubimy dobrze zjeść, dobrze się ubrać, dobrze żyć. Ale równocześnie jesteśmy duchowymi dziećmi purytanów, i to dziedzictwo wzbudza w nas poczucie winy za zbyt wiele fizycznego komfortu. Cichy głos wewnętrzny szepcze nam, że ludziom nie powinno być tak dobrze i że powinniśmy za to odpokutować.
Dla purytanina życie było ponurą i poważną sprawą, grzech czyhał zewsząd, by zwieść nas z właściwej ścieżki. Purytanie naprawdę ustanowili prawo zakazujące śmiechu w niedzielę, w Dzień Pański. Rozrywką było dla nich siedze­nie na twardej, drewnianej ławce w kościele i słuchanie trzygodzinnego kazania o udrękach piekielnych (ktoś zdefiniował purytanina jako człowieka, który zabroniłby walki byków nie dlatego, że zadaje cierpienia bykom, ale dlatego, że dostarcza przyjemności widzom).
Odziedziczyliśmy tę tendencje i nigdy nie nauczy­liśmy się, jak je pogodzić i żyć. Nie wycho­dzimy z cyklu dogadzania sobie, poczucia winy i karania naszych ciał, żeby dać zadośćuczynienie. Odczuwamy jakby wewnętrzny przymus karania się za „grzech” wygody. Dlaczego tak trudno Alicji, która niespełna rok temu wyszła za mąż za człowieka, którego bardzo kocha, odprężyć się i cieszyć pożyciem małżeńskim? Dlaczego natrętnie powracają jej w myślach awantury i ostrzeżenia, jakie dawała jej matka przed i po każdym spotkaniu? Dlaczego nie może przezwyciężyć poczucia winy za każdym razem, kiedy jest jej dobrze? Dlaczego Heniek, 44 - letni biznesmen, dwa razy dzien­nie wyskakuje z pokoju swojego hotelu nad morzem i dzwoni do biura? Dlaczego sądzi, że jest nieodpowiedzialnym, kiedy próbuje odpocząć i spędzić przyjemne wakacje? I dla­czego jego żona nie przestaje narzekać na kuchnię w tym ośrodku? Dlaczego Marek, który wyjechał do USA jako dziecko jest teraz zamożnym przedsiębiorcą, tak hojnie daje datki na każdą organizację charytatywną, która poka­zuje mu ulotkę ze zdjęciem głodnego dziecka? Czy wszystkim nam wewnętrzny głos mówi, że nie zasłużyliśmy na tak dobry los? Czy wszyscy skrycie wierzymy, że jest coś złego w fakcie dobrego samopoczucia i że przyjemność nie może być trwała, bo na nią nie zasługujemy?
Myślę, że dlatego właśnie wielu ludzi szuka bólu, żeby „zrównoważyć” wygody i przyjemności życia. Przyglądałem się biegaczom: ich ciała błyszczały od potu, ich wzrok utkwiony przed siebie, a na twarzach mają wyraz zaciętej determi­nacji, jaki niewątpliwie widniał kiedyś i na mojej twarzy.
Ich bie­ganie nie ma w sobie nic ze spontanicznego rozbawienia dziecka czy naturalnej gracji prawdziwego sportowca. Jest w nim ponure, zacięte oddanie, niemalże... aura religijnej pokuty.
Proszę zauważyć rozróżnienie między ciałem, które grzeszyło i musi odpokutować, i duchem, który osądza i karze je. Sale treningowe w całym kraju ozdobione są plakatami: „Jeśli nie bolało, to nie skutkowało”, „Jeśli bólu nie czujesz, to dobrze nie pracujesz”. Zaprzeczamy teorii Freuda przez dobrowolne sprowadzanie na siebie bólu, a co więcej, czerpiemy z tego przyjemność.
Ten konflikt sięga, być może, jeszcze głębiej. Nie można wykluczyć, że reprezentuje podstawowe rozdwojenie duszy cywilizacji. Nasza cywilizacja wywodzi się zasad­niczo z dwóch korzeni: greckiego i judeochrześcijańskiego. Grecy, jak wszyscy ludzie przed powstaniem biblijnego judaizmu i wyłonieniem się chrześcijaństwa, byli poganami. Pogaństwo to coś więcej niż tylko wielbienie wielu bogów. Jest to deifikacja przyrody, jest to branie wszystkiego, co naturalne, za boskie. Dla pogan Bóg był w deszczu, w zbio­rach, cyklach słońca, porach roku oraz w kształtach i płodności ludzkiego ciała. Na swym najbardziej prymityw­nym poziomie, pogańskie bożki były amuletami deszczu i płodności. Przeprowadzając analogię między deszczem, który zapładnia pola i spermą, która zapładnia kobietę, poganie urządzali wiosną dzikie orgie seksualne, żeby zapew­nić sobie wzrost plonów i narodziny wielu dzieci. Kolejne orgie urządzali jesienią, żeby wyrazić wdzięczność za zbiory, żeby wzmocnić gasnące światło zimowe. (Sądzę, że jeżeli cho­dzi o orgie, każdy pretekst był dobry.) Biblia opisuje z obrzy­dzeniem kult prostytutek w świątyniach Baala, boga deszczu w Kanaanie. W swej bardziej wyrafinowanej formie, w starożytnej Grecji, pogaństwo wyrażało się w kulcie piękna i symetrii. Dało to nam architekturę Partenonu, olśniewające posągi ciał męskich i kobiecych oraz spojrzenia na świat uchwycone wieki później w odzie Do urny greckiej Keatsa: „Piękno jest prawdą, prawda pięknem!” Godna Wiedza, by w każdym pamiętać ją czasie. Ale piękno to niekoniecznie prawda. Piękny fizycznie człowiek może być próżny, egoistyczny, nielojalny. Piękny budynek może być siedliskiem korupcji i nieuczciwości. Biblia odrzuca koncepcję, że natura jest boska i że piękno jest praw­dą, i zamiast tego podkreśla z naciskiem, że sprawiedliwość jest prawdą. Księga Przysłów ostrzega nas, że „kłamliwy wdzięk i marne jest piękno, chwalić należy niewiastę, co boi się Pana” (31,30).
Natura nie jest boska. Jest częścią stwo­rzenia Bożego i jak cała reszta dzieła Bożego może być użyta dla dobra bądź nadużyta dla zła. Biblijne odrzucenie pogaństwa sięga do sceny w ogrodzie Eden, kiedy Ewa patrzy na zakazane drzewo i widzi, że „ma owoce dobre do jedzenia, że jest rozkoszą dla oczu”. Zamiast więc kierować się poczuciem dobra i zła, folguje swojemu apetytowi.

Gdybym miał w jednym zdaniu sformułować moralny nakaz Biblii, byłoby to zdanie: „Nie rób tego, co chcesz, rób to, o co Pan cię prosi”. Moralność Biblii w spra­wach seksualnych, przepisy dietetyczne Izraelitów, pod­kreślanie potrzeby opieki nad biednymi i sprawiedliwości dla obcych - wszystko to były próby nauczenia ludzi, by przezwy­ciężali swoje naturalne impulsy. Do dzisiaj Żydzi powstrzy­mują się od jedzenia, picia i stosunków seksualnych w Jom Kippur.
Dzień Przebłagania, nie po to, żeby się ukarać za swe grzechy i tym sposobem prosić Boga o zmiłowanie, ale żeby dać dramatyczny wyraz ludzkiej zdolności panowania nad własnymi instynktami, jakiej nie mają żadne inne stworzenia. Zwierzę nie tknie zepsutej żywności; można je fizycz­nie powstrzymać od jedzenia czy kopulowania. Nie mogą się one jednak dobrowolnie powstrzymać. Tylko istoty ludzkie (a czasami mam wrażenie, że nie wszystkie istoty ludzkie) mogą to zrobić. Poganie widzieli boskość w uleganiu natural­nym instynktom człowieka, Hemingway, ten współczesny rzecznik pogaństwa, tak to kiedyś zdefiniował: „Moralne jest to, po czym dobrze się czujesz, a niemoralne to, po czym czujesz się źle”).
Biblia natomiast widzi obraz Boga w człowieku, w ludzkiej zdolności panowania nad instynktami. Pogaństwo, które zwalczała Biblia Hebrajska, było prymi­tywnym, jawnie seksualnym pogaństwem rolników z Kanaanu, których zainteresowania skupiały się na wojowaniu, uprawie roli i płodzeniu dzieci. Na przestrzeni stuleci jednak między Starym i Nowym Testamentem Aleksander Wielki podbił Izrael i Izraelici zetknęli się z wyrafinowaną wersją greckiego pogaństwa. Grecka kultura nie składała się z rytuałów płodności i kultu Baala. Była to filozofia Platona i Arystotelesa, dramat Ajschylosa i Sofoklesa, architektura, sztuka, rzeźba. Z biblijnego punktu widzenia kultura grecka nadal jednak była śmiertelnie skażona, ponieważ piękno i przyjemność - te poboczne aspekty Bożego dzieła - same miały w niej Boski status. Grecy z kolei nie mogli zrozumieć żydowskiego braku szacunku dla piękna. Dlaczego Żydzi się nie gimnastykowali? Dlaczego nie chlubili się wszem i wobec swoimi ciałami? Dlaczego sądzili, że są posłuszni Bogu, kiedy zniekształcali doskonałość Jego stworzenia przez obrzezanie chłopców?

W powieści Jamesa Michnera Źródło przedstawiona jest klasyczna scena konfrontacji między Żydem a Grekiem, która rozgrywa się w roku 168 przed Chr., tuż przed wybuchem rewolty Machabeuszy. Jehubabel, przywódca żydowskiej społeczności, ma się spotkać z miejscowym greckim guberna­torem, Tarfonem, żeby zaprotestować przeciw jednemu z nowych praw Cesarza. Spotykają się w gimnazjonie, gdzie Tarfon właśnie zakończył ćwiczenia. Gubernator jest całkowicie nagi, rozkoszuje się grą swoich mięśni w promieniach słońca. W przeciwieństwie do niego, szczelny strój Żyda odsłania tylko oczy i nos. Żaden nie może zrozumieć, dlaczego ten drugi nie jest ubrany lub rozebrany jak on sam. Każdy uważa zachowanie drugiego za świętokradztwo.

Zanim nadeszły czasy Nowego Testamentu, ziemia Izraela stała się częścią Cesarstwa Rzymskiego, które łączyło grecką kulturę z rzymską militarną i polityczną sprawnością. Dla religijnych przywódców wczesnego chrześcijaństwa sensualizm rzymskiego stylu życia - z jego nagością, homoseksua­lizmem, nie umiarkowaniem w jedzeniu i piciu - był tak odrażający, że potępili niemal wszystkie przyjemności ciała jako fundamentalnie grzeszne. Nauczali o różnicy między duszą, która jest czysta, święta i niematerialna a ciałem, które jest ordynarne, podlega rozkładowi i powoduje grzech. Z jakiegoś powodu, może żeby wystawić ją na próbę, dusza została uwięziona w ciele na czas swej ziemskiej wędrówki. Bóg chce jednak, by oparła się pokusom ciała i wróciła do Niego czysta i nieskażona.

Wcześni chrześcijanie reagowali na ekscesy rzymskiego życia - przygodny seks, ostentacyjne okazywanie bogactwa, obżarstwo - własnym ekstremizmem, z podejrzliwością patrząc na wszelkie kontakty seksualne, bogactwo, wino czy smaczne jedzenie. We wczesnym średniowieczu, kiedy przemoc, żądza i pogoń za bogactwem dominowały w społecznościach europej­skich i przenikały na najwyższe nawet szczeble Kościoła, naj­bardziej religijne, wrażliwe dusze odwróciły się od świata. Zakładano klasztory oparte na ideałach ubóstwa i czystości. Znowu wyglądało na to, że nie ma drogi pośredniej. Albo zatracenie w świecie dóbr materialnych i cielesnych przyjem­ności, albo ucieczka od świata i wszystkich jego grzesznych pokus i nauczenie własnej duszy panowania nad ciałem.
Wszyscy jesteśmy dziećmi współczesnej, zachodniej cywi­lizacji, ukształtowanymi przez wpływy Biblii, Kościoła i grec­kiej kultury. Odziedziczyliśmy zarówno greckie zamiłowanie do uciech fizycznych, jak i biblijne zastrzeżenia na ich temat. Jesteśmy rozdarci między przekonaniem, że fizyczne przyjemności są nieodparcie pociągające, i przekonaniem, że są wstydliwe i rodzą poczucie winy.
Nigdy właściwie nie zdecy­dowaliśmy, co sądzić na temat seksu. Czasami uznajemy seks za podstawę naszego szczęścia, czasami widzimy w nim główną przyczynę nieszczęść i perwersji na świecie. Opowiadamy dowcipy na tematy seksualne, ponieważ ten temat budzi w nas niepokój, a śmiech jest jednym ze sposo­bów uporania się z niepokojem. Towarzystwa i komitety „ochrony moralności” zajmują się niemal wyłącznie sprawa­mi seksualnymi, jakby nie można było być występnym czy niemoralnym na inny sposób. Chodzimy na filmy i kupujemy tygodniki, w których gloryfikuje się nagość ludzkiego ciała, i czujemy się równocześnie trochę winni i zażenowani - jedni dlatego, że pokazana w nich jest seksualna swoboda, inni dla­tego, że eksploatowane w nich jest coś, co powinno być najbardziej intymne - ponieważ duchowo jesteśmy dziećmi zarówno Aten, jak Jerozolimy.
Nigdy również nie zdecydowaliśmy się, co sądzić na temat jedzenia. Jest oczywiste, że znaczy ono coś więcej niż po pro­stu niezbędne do przetrwania pożywienie. Żywność staje się symbolem miłości, już w kilka godzin po urodzeniu ktoś nam pokazuje, że nas kocha, dając nam coś do zjedzenia. Żywność jest nagrodą i upewnieniem. Kiedy jesteśmy zranieni, zdener­wowani, samotni, przestraszeni, pocieszamy się jedzeniem. Ale jedzenie jest również pokusą (pamiętasz Ewę?), dowodem, że nasza wola jest słaba, że jesteśmy dogadzającymi sobie istotami, które zasługują na potępienie za tę słabość. ( jest to jedyny grzech za którzy nigdy nie wyłączono nikogo ze zboru). Kiedy przewagę ma pogańska strona naszej duszy, zanad­to dogadzamy naszym apetytom, jemy za dużo i za często. Kiedy przeważa purytańska strona, sami się karzemy. Rozpoczynamy odchudzanie się, trenujemy aż do bólu lub odrzucamy kon­cepcję, że jedzenie ma być czymś przyjemnym. Zamieniamy je w niewygodną i nieprzyjemną konieczność, tak jak inni ludzie robią to z seksem. Jemy chleb, który smakuje jak wata, i jarzyny, których smaku nie da się odróżnić od plastyku, w jaki były zapakowane, ponieważ zbyt wielka troska o smak jedzenia jest formą słabości i łakomstwa. Wymyślamy szybkie dania i restauracje szybkiej obsługi, żebyśmy mogli poświęcać jedzeniu minimum czasu i uwagi. Jest oczywiste, że nie możemy być zadowoleni, jeśli jesteśmy w stanie permanentnej wojny z samymi sobą, jeśli nasza dusza i nasze sumienie nieustannie się zwalczają, jedno wyzywające drugie od zboczeńców i drugie odkrzykują­ce „świętoszek!” Zadajemy pytanie, jak żyć, i jeden głos wewnętrzny krzyczy: „Używaj przyjemności!”, podczas gdy drugi woła: „Zrezygnuj!”.
Chcemy używać przyjemności, ale powtarzamy sobie, że jest to frywolność i nie powinniśmy tego robić. Próbujemy przytaknąć powadze świata, a cichutki głos szepce: „Kogo nabierasz?” Niewykluczone, że Kohelet był pierwszym biblijnym autorem zarówno Żydem, jak i Grekiem i także słyszał te dwa głosy. Jeden z nich mówił: „Życie jest krótkie. Nie marnuj go, ciesz się życiem, póki możesz. Kto wie, ile ci go jeszcze zostało?” Drugi mówił: „Życie jest krótkie, nie marnotraw go na przelotne próżności”.
Nic dziw­nego, że był w rozterce.
Niezależnie od tego, czy nasz wewnętrzny konflikt wyras­ta z greko-judeo-chrześcijańskiego dziedzictwa, czy (jak u Gandhiego) ze wschodniej ambiwalencji na temat ciała i wszystkich rzeczy materialnych, nigdy nie zaznamy spoko­ju, dopóki nie znajdziemy sposobu przełamania tych cykli dogadzania sobie i winy oraz abstynencji, seksu i wstydu, obżarstwa i odchudzania się.
Jakże możemy marzyć nawet o wewnętrznym spokoju i zadowoleniu, kiedy jedna nasza połowa nienawidzi i pogardza drugą? Chciałbym podzielić się najgłębszą mądrością religijną, jaką znam.
W Talmudzie, zebranej mądrości rabinów początku naszej ery, napisano: „W przy­szłym świecie każdy z nas będzie musiał zdać sprawę z tych dobrych rzeczy, które Bóg stworzył na ziemi, a których używania i uciechy odmówiliśmy”.
Czyż nie jest to zdumiewa­jące stwierdzenie z ust przywódców religijnych? Żadnej pogardy, żadnego niesmaku wobec ciała i jego zachcianek. Zamiast tego uczucie czci wobec przyjemności życia, które Bóg dał dla naszej uciechy, widzenie Boga na ziemi przez pryzmat doświadczania przyjemnych chwil. Oczywiście, dary te, jak wszystkie inne, mogą być nadużyte, ale wtedy jest to nasza wina, a nie Boga. Wszyscy znamy ludzi oddających się jedze­niu czy piciu, stosunkom seksualnym czy wydawaniu pieniędzy w takim stopniu, że już ich to nie cieszy.
Nałogowy pijak, nałogowy kobieciarz wkrótce osiągają stadium, w któ­rym nie znajdują przyjemności w kolejnej butelce czy kolej­nym seksualnym podboju. Sięgają po nie tylko po to, by uśmierzyć ból i by zniknęła potrzeba. Ale wszystkie te aspek­ty użyte właściwie mogą być postrzegane jako Boże dary dla nas, żeby dodać przyjemności życiu. (Niedawno natknąłem się na podobną postawę w rzymskokatolickim klasztorze, który akceptował kandydatki na zakonnice tylko jeśli: jedzą dobrze, śpią dobrze i łatwo się śmieją”). Traktowanie ludzkiego ciała i całego materialnego świata z obrzydzeniem lub podejrzliwością jest taką samą herezją jak traktowanie ich z bezbrzeżną czcią. Człowiek, który szuka bólu i niewygód, ponieważ wierzy, że na nie zasługuje, i wie­rzy, że łatwe i przyjemne życie jest grzechem, błądzi w równym stopniu co człowiek bezrozumnie szukający rozrywek jako jedynego celu w życiu.
Obaj dojdą do tego samego smut­nego wniosku, co Kohelet:
„I cóż mi przyszło z tego wszystkie­go? To także jest marność”.

Simha
 
« poprzedni artykuł   następny artykuł »