Start arrow Świadectwa arrow "W weselu chleb swój spożywaj"
 
 
"W weselu chleb swój spożywaj" Drukuj
19.01.2007.

W chasydzkiej przypowieści, wędrowiec zgubił się w lesie i spotkał innego wędrowca, który mu powiedział: „Ja też się zgubiłem. Ale możemy powiedzieć sobie wzajemnie, które ścieżki już sprawdziliśmy i które zaprowadziły nas donikąd. To nam pomoże znaleźć ścieżkę właściwą.”
Czytając Koheleta w wędrówkach pięcioma dobrze wydeptanymi ścieżkami, które okazały się ślepym zaułkiem, szliśmy drogą egoizmu, drogą odrzucenia wszelkich Uciech cielesnych, drogą mądrości, drogą unikania uczuć, by uniknąć bólu, i drogą pobożności i religijnego poświęcenia się. Mądry, stary człowiek, który napisał Księgę Koheleta, zaczął od opowieści o swoich rozcza­rowaniach. Ani bogactwo, ani wiedza, ani pobożność nie dały mu satysfakcji, przekonania, że jego życie coś znaczy - teraz lub po śmierci. Ale nie napisał swojej księgi wyłącznie po to, żeby dać wyraz swoim frustracjom. Nie została ona również włączona do Biblii, żeby nam pokazać, że życie jest bez sensu. Kohelet znajduje w końcu odpowiedź i przekazuje ją nam w następujących słowach:

Nuże więc! W weselu chleb swój spożywaj i w radości pij
swoje wino!
Bo już ma upodobanie Bóg w twoich czynach.
Każdego czasu niech szaty twe będą białe,
olejku też niechaj na głowę twoją nie zbraknie!
Używaj życia z niewiastą, którąś ukochał,
po wszystkie dni marnego twego życia,
których ci [Bóg] użyczył pod słońcem. (...)
Każdego dzieła, które twa ręka napotka, pedejmij się
według twoich sił!
Bo nie ma żadnej czynności ni rozumienia,
ani poznania, ani mądrości w Szeolu,
do którego ty zdążasz. (Koh 9,7-10)


Jest to dziwna odpowiedź, nie taka, jakiej bym od niego oczekiwał. Czyżby się poddał? Czy wszystko, co ma mi do powiedzenia, to: „Jedz, pij i zażywaj uciech, bo kto wie, jak długo będziesz żył? Baw się, póki możesz, bo nic nie jest trwałe i nic nie ma znaczenia?” Nie sądzę, by to właśnie mówił. „W weselu chleb swój spożywaj i w radości pij swoje wino!” brzmi może jak: „Jedz, pij i zażywaj uciech”, ale podejrzewam, że ma w ustach Koheleta zupełnie inne znaczenie. Myślę, że mówi on raczej: „Zbadałem wszystkie dowody i doszedłem do wniosku, że nic nie trwa wiecznie i nic nie ma znaczenia. Wszystko jest marnością. Istoty ludzkie rodzą się i umierają jak kwiaty czy owady i na tym rzecz się nie kończy. Dowody prowadzą mnie do wniosku, że życie nie ma sensu. Ale jest coś we mnie, co nie pozwala na zaakceptowanie tego wniosku. Mój rozum mówi mi, że argumenty za bezsensem życia są przytłaczają­ce: niesprawiedliwość i choroba, cierpienie i nagła śmierć, mordercy, których nie dosięga sprawiedliwość, i uczciwi ludzie umierający w nędzy i poniżeniu. Mój umysł mówi, że należy przestać szukać sensu, bo sensu nie ma. Ale coś głębszego we mnie protestuje i odrzuca wniosek umysłu, odrzuca dowody i upiera się, że mimo wszystko życie ludzkie musi coś znaczyć. I to właśnie sprawia - zdaje się mówić Kohelet - że jestem istotą ludzką, a nie zwierzęciem”.

Mój przyjaciel próbował mnie kiedyś przekonać, że pro­blem Boga dopuszczającego zło jest nieistotny, ponieważ defi­niujemy zło z ludzkiego punktu widzenia, nie z uprzywi­lejowanej pozycji Boga. Powiedział: „Gdyby żaby pisały trak­taty teologiczne, pytałyby, dlaczego wszechmocny i miłosier­ny Bóg nie stworzył więcej bagien i komarów”. Odpowiedziałem mu: „Tak, ale gubisz tu coś najistotniejsze­go. Żaby nie piszą traktatów teologicznych, a ludzie to robią. Żaby nie pytają o sens istnienia, a ludzie tak, bo w każdym z nas jest Boski wymiar, Boże podobieństwo, które sprawia, że zadajemy pytania, po co żyjemy. Dlatego śmierć dziecka jest tragedią, a śmierć kijanki nie jest”.

Jeśli logika mówi nam, że życie to bezsensowny przypa­dek, powiada Kohelet zbliżając się do końca swej podróży, nie rezygnujmy z życia. Zrezygnujmy z logiki. Słuchajmy głosu w sobie, który w ogóle kazał zadać takie pytanie. Jeśli logika mówi ci, że na dłuższą metę nic nie ma znaczenia, bo wszys­cy umrzemy i znikniemy, to nie żyj na dłuższą metę. Zamiast zamartwiać się faktem, że nic nie jest wiecz­ne, zaakceptuj to jako jedną z życiowych prawd i naucz się znajdować sens i cel w tym, co przemija, w radościach, które bledną. Naucz się smakować moment, nawet jeśli nie będzie trwały. Momenty w życiu mogą być wieczne bez tego, że trwają na zawsze. Zamknij oczy i przypomnij sobie, co zda­rzyło się przed chwilą lub przed dwoma laty. Może to być widok wyjątkowo pięknego krajobrazu lub wspomnienie roz­mowy, która cię przekonała, że jesteś kochany i doceniany. W pewnym sensie wcale nie trwało to długo, ale w innym sensie przetrwało lata i nadal trwa. Jest to jedyny dany nam na tym świecie rodzaj wieczności.
Czy możesz zamknąć oczy i wywołać z pamięci obraz kogoś, kto już nie żyje, ale kto wiele dla ciebie znaczył? Czy możesz usłyszeć jego głos i poczuć jego dotyk? To jest właśnie dowód, że człowiek, który
nauczył się żyć, może oszukać śmierć i żyć poza wyznaczone lata.
Kiedy przestajemy szukać Wielkiej Odpowiedzi, Nieśmier­telnego Czynu, który raz na zawsze nada sens naszemu życiu, i zamiast tego skoncentrujemy się na wypełnianiu poszcze­gólnych dni momentami, które radują, wtedy znajdziemy jedyną możliwą odpowiedź na pytanie, o co chodzi w życiu. Nie chodzi o napisanie wielkich książek, zgromadzenie olbrzymiego bogactwa, osiągnięcie wielkiej władzy. Chodzi o to, żeby kochać i być kochanym. Chodzi o cieszenie się pożywieniem i siedzeniem w słońcu, zamiast pospiesznego połknięcia obiadu i biegu do pracy. Chodzi o smakowanie piękna momentów, które nie trwają długo, zachodów słońca, zmiany koloru liści, nieczęstych chwil prawdziwej więzi z człowiekiem. Chodzi o smakowanie ich teraz, nie o tra­cenie ich, bo akurat jesteśmy zajęci. One nie poczekają, aż znajdziemy wolną chwilę. Autor Księgi Koheleta spędził większą część życia na poszukiwaniu Wielkiego Rozwiązania, Wielkiej Odpowiedzi na Wielkie Pytanie, po to tylko, żeby po wielu zmarnowanych latach zrozumieć, że próba znalezienia Wielkiej Odpowiedzi, to jak próba zjedzenia Wielkiego Obiadu, by już nigdy potem nie być głodnym. Nie istnieje Odpowiedź, ale są odpowiedzi: miłość i radość z pracy, zwykłe przyjemności jedzenia i czystego ubrania, małe rzeczy, które gubimy i po których depczemy w poszukiwaniu Wielkiego Rozwiązania Problemu Życia, a które pojawiają się, jak przysłowiowy błękitny ptak szczęścia, tylko wtedy, kiedy przestajemy szukać. Kiedy dojdziemy do stadium w życiu, w którym mniej jesteśmy w stanie osiągać, lecz bardziej zdol­ni się cieszyć, zdobędziemy mądrość, którą Kohelet wreszcie znalazł po tylu falstartach i niepowodzeniach.

Była zakonnica, a obecnie artysta-grafik, umieściła na jednym ze swoich plakatów napis: „Życie jest serią momentów - osiągnąć sukces, to żyć w każdym z nich”. Nie rozumiemy, co to rzeczywiście znaczy być żywym, jeśli sądzimy, że możemy raz na zawsze rozwiązać problemy życia przez zdobycie bogactwa, wykształcenia, odpowiedniego męża czy żony. Nigdy nie rozwiążemy problemu istnienia raz i na zawsze. Możemy sobie z nim radzić tylko dzień za dniem, w nieustannej walce o to, żeby każdy dzień wypełnić znaczeniem wartym tego jednego dnia. To właśnie jest osta­tecznym wynikiem rozważań Koheleta i jego radą dla nas. Bez powodzenia szukał on klucza do sensu życia. Czegokolwiek próbował, nigdzie nie mógł go znaleźć. Ale mimo ciągłych niepowodzeń, nie był w stanie zaakceptować wniosku, że życie jest bezsensem. Widział i odczuwał marność i niesprawiedliwość tak wielu rzeczy, które przydarzają się nam na ziemi. Czuł jednak równocześnie, że życie - jakkolwiek by było chaotyczne i frustrujące - jest zbyt święte, zbyt szczególne, aby mogło być bezsensowne, chociaż jemu nie udało się znaleźć tego sensu. Wreszcie jednak zna­lazł go - nie w kilku wielkich czynach, ale w tysiącach małych.

Zacytowano kiedyś słowa gwiazdy futbolu w przeddzień rozgrywek ligowych: „Jeśli to jest Ostateczny Mecz, to jak to się dzie­je, że w przyszłym roku będzie następny?” Podobnie mogli­byśmy powiedzieć: „Jeśli możemy dzisiaj zrobić coś, co osta­tecznie i definitywnie odpowiedziałoby na problem życia, to na co nam potrzebne jutro?” Po co Bóg miałby stworzyć jutro? Życie nie jest problemem do rozwiązania raz na zawsze, jest ciągłym wyzwaniem, któremu trzeba stawiać czoło dzień za dniem. Nasze poszukiwanie nie ma na celu znalezienia Odpowiedzi, lecz znalezienie sposobów uczynie­nia każdego poszczególnego dnia ludzkim doświadczeniem.
Kiedy Izraelici opuścili Egipt, Bóg chciał im zademonstro­wać cud tak spektakularny, by każdy, kto go doświadczył, nigdy nie mógł zwątpić w Jego moc i Jego opatrzność. Spowodował więc, że wody Morza Czerwonego się rozstąpiły, bezpiecznie przepuszczając Izraelitów, i spuścił je z łoskotem na egipskich prześladowców. Wywarło to odpowiednie wrażenie na bezpiecznie zebranych na drugim brzegu ludziach i opiewali chwałę Bożą, przysięgając Mu swoją lojal­ność na wieczność: „Pan jest Królem na zawsze, na wieki!” Boski plan zadziałał - na około czterdzieści osiem godzin. Trzeciego dnia po przejściu przez morze ludzie byli spoceni, spragnieni i zmęczeni. Skarżyli się Mojżeszowi na brak wody i strawy i zastanawiali się, dlaczego w ogóle dali się namówić na tę przygodę. Bóg zdał sobie sprawę, że niezależnie, jak imponujący będzie cud, nie rozwiąże on kwestii wiary na dłużej niż na dzień czy dwa, tak jak zjedzenie najwspanialsze­go posiłku nie rozwiąże raz na zawsze problemu odczuwania głodu. Zmienił więc taktykę. Zamiast spektakularnego cudu raz na pokolenie, dostarczył na co dzień Izraelitom wodę do picia, mannę do jedzenia i cień do odpoczynku. A kiedy ludzie „w weselu chleb swój spożywali”, doświadczali dobroci Boga oraz pełni życia w codziennych, nie spektakularnych cudach, które czyniły ich byt znośnym. Tak samo jak pół godziny gim­nastyki codziennie daje lepszą kondycję niż sześciogodzinny wysilony trening raz na miesiąc, małe, codzienne doświadcze­nia sensowności życia czynią więcej dla naszej duszy niż wszechogarniające religijne przeżycie.

Czytałem kiedyś wywiad z 85-letnią kobietą z gór, którą poproszono, by spojrzała wstecz na swoje długie życie i podzieliła się refleksjami na temat tego, czego ją ono nauczyło. Z odrobiną rozmarzenia, jakie nieuchronnie towarzyszy zdaniom zaczynającym się od „gdybym miała to
wszystko zrobić od nowa...” powiedziała: „Gdybym miała na nowo przeżyć moje życie, odważyłabym się na więcej pomyłek. Nie byłabym taka spięta. Byłabym bardziej lekko­myślna i mniej rzeczy traktowałabym tak poważnie... Jadłabym więcej lodów i mniej kaszy. Miałabym prawdopo­dobnie więcej rzeczywistych kłopotów, ale na pewno mniej wyimaginowanych. Żyłam poważnie i przytomnie, godzina za godziną, dzień za dniem. Należę do tego gatunku ludzi, któ­rzy nigdzie nie ruszą się bez termometru, termoforu, płasz­cza przeciwdeszczowego i skafandra. Gdybym mogła żyć jesz­cze raz, podróżowałabym z lżejszym bagażem”.

„W weselu chleb swój spożywaj.” „Więcej lodów i mniej kaszy”. Ta kobieta z gór, uboższa i mniej wykształcona niż autor Księgi Koheleta, czuje jak i on, że zmarnowała w swoim życiu dużo czasu słuchając złych porad i chce nas ostrzec przed popełnieniem tego samego błędu. Zrozumiała, jak łatwo zniszczyć przyjemność życia dzisiaj zamartwianiem się o to, co może zdarzyć się jutro. Zrozumiała, że strach może przegnać radość oraz że śmiech może przepędzić strach i uczynić nas wolnymi ludźmi. Tę naukę chce nam przekazać.
„W weselu chleb swój spożywaj i w radości pij swoje wino! Bo już ma upodobanie Bóg w twoich czynach.” W świecie, w którym nie każdemu jest dane dokonać wielkich dzieł i osiągnąć wielki sukces, Bóg dał nam zdolność znajdowania wielkości w życiu codziennym. Obiad może być pospiesznym zatankowaniem, odpowiednikiem tankowania samochodu w trakcie wyścigów, lub może być okazją do smakowania cudu, że ziemia, deszcz, nasiona i ludzka wyobraźnia, połączone, potrafią działać na nasze podniebienie. Musimy być tylko wystarczająco mądrzy, żeby wiedzieć, jak rozpoznać cud i nie minąć go w naszym pędzie na łeb na szyję w poszukiwaniu „czegoś ważnego”. Możemy uśmiechać się pobłażliwie na widok dojrzewającej dziewczynki, wydającej achy i ochy na temat swojego nowego chłopca. Sądzi ona prawdopodobnie, że właśnie przydarzyło jej się coś najwspanialszego w dziejach ludzkości, podczas gdy wiemy, że to po prostu kolejny zestaw gruczołów dojrzał zgodnie z planem i za pół roku będzie się zastanawiała, co też w ogóle w nim widziała. A jednak jest coś wzruszającego w tej zdolności do pełnego szczęścia z powodu listu, telefonu czy uśmiechu. Jest to zdolność znajdowania radości w rzeczach zwykłych, czego możemy tylko poza­zdrościć. Dobre życie, prawdziwe ludzkie życie nie jest oparte na kilku wielkich momentach, ale na wielu, wielu małych. Prosi nas, byśmy zwolnili w naszej pogoni na czas wystarcza­jący, żeby pozwolić tym momentom zakumulować się i zsumo­wać w całość.

Pewien znajomy rabin zapytał kiedyś członka swojej społeczności: „Ilekroć cię widzę, zawsze się śpieszysz. Proszę powiedz mi, dokąd biegniesz tak bez przerwy?” „Spieszę się w pogoni za sukcesem, za spełnieniem, za nagro­dą za całą moją ciężką pracę.” Rabin rzekł na to: „Byłaby to dobra odpowiedź, gdybyśmy założyli, że wszystkie te błogosławieństwa są gdzieś przed nami, próbują nam uciec i dogonisz je, jeśli będziesz biegł wystarczająco szybko. Ale czy nie jest możliwe, że są one za Tobą, że szuka­ją i im szybciej biegniesz, tym trudniej im ciebie znaleźć?”
Czy nie jest możliwe, że Bóg ma dla nas najróżniejsze, cudow­ne prezenty - dobre jedzenie i piękne zachody słońca, zakwi­tające wiosną kwiaty i liście zmieniające kolor jesienią, i ciche chwile bliskości - ale w naszym pościgu za szczęściem jesteśmy w ciągłym ruchu i Bóg nie zastaje nas w domu, żeby je doręczyć?
Rada Koheleta, żeby szukać wielu małych odpowiedzi, nie Jednej Dużej, prowadzi go do wskazania jeszcze jednego źródła potencjalnej satysfakcji w życiu - naszej pracy. „Każdego dzieła, które twa ręka napotka, podejmij się według twych sił!” Pracuj ciężko, nie wyłącznie dlatego, że przyniesie ci to nagrody i awans, ale dlatego, że da ci poczu­cie, że potrafisz.
Jakiś rodzaj korozji atakuje dusze ludzi, któ­rych przestaje obchodzić jakość ich pracy, jakakolwiek by ta praca była, i zaczynają ją tylko zbywać. Pewne prace można wykonać źle i nikogo to nie skrzywdzi, ale nikogo z nas nie stać na wewnętrzny, duchowy koszt niedbałości w pracy. Uczy nas to pogardy dla samych siebie i własnych umiejętności.
Kiedy zastosujemy nowo odkryty entuzjazm znajdowania przyjemności w każdej chwili nie tylko do naszych czynności w czasie wolnym, ale również do pracy, odkryjemy jeszcze jedną dziedzinę, która nadaje pełnię i sens naszemu życiu. Pewien pisarz napisał kiedyś, że od ogrodu Eden, w którym Adam i Ewa zostali pokarani ciężką pracą, skazani za swe nieposłuszeństwo na zdobywanie chleba w pocie czoła, do bram Auschwitz z napisem Arbeit macht frei, praca nie cie­szyła się dobrą reputacją. A jednak - pisze - ludzie, w większym stopniu niż chcieliby to przyznać, uważają pracę za rusztowanie, które podpiera całe ich dorosłe życie. Freud wskazywał na pracę i miłość jako na dwie rzeczy, które dorosły człowiek musi być w stanie wykonać dobrze. Pracujemy, bo potrzebujemy pieniędzy. Ale pracujemy rów­nież z innych powodów. Jakże często czytamy w gazetach o listonoszu, kierowcy ciężarówki czy sekretarce, którzy wygrali miliony na loterii, ale nadal wstają o szóstej rano, żeby pójść do pracy, ponieważ praca stanowi o tym, kim są. Spytani „Czym się zajmujesz?”, nie mówimy o naszych hobby czy przynależności organizacyjnej, tylko nieodmiennie odpo­wiadamy, gdzie pracujemy.
Pracuję, ponieważ mam na utrzymaniu rodzinę i muszę płacić rachunki. Ale pracuję również dlatego, że praca pozwa­la mi na kontakt z ludźmi i dzięki niej czuję się użyteczny i kompetentny.
Przez lata nie mogłem pojąć, dlaczego. Sądziłem, że jestem jakoś zboczony odczuwając zadowolenie w takich chwilach. Teraz jednak rozumiem. Czuję się wówczas zaangażowany i potrzebny. Wiem, że odgrywam ważną rolę, a nie po prostu jestem tam fizycznie obecny.
Myślę, że o to chodziło Koheletowi, kiedy powiedział nam słowa, które można sparaf­razować następująco: „Jeśli nie otrzymasz za swoją pracę nagrody Nobla, jeśli praca nie da ci bogactw i sławy, może mimo to nadać sens twojemu życiu, jeśli potraktujesz ją poważnie i podejmiesz się jej według twych sił”. Jeśli nam się powiedzie w życiu, znajdziemy pracę, z któ­rej będziemy czerpać przyjemność. Niektórzy już od wczesnej młodości wiedzą, co chcą robić, i udaje im się temu właśnie poświęcić swoją energię. Zawód lekarza, prawnika czy nau­czyciela daje im satysfakcję, o której marzyli w młodości. Niektórzy z nas w środku życia rozpoczną nową karierę, która dostarczy nam tego wymykającego się poczucia zadowolenia. Kobieta po studiach, której dzieci dorosły, zacznie pracować i robić to, o czym zawsze wiedziała, że potrafi, biznesmen porzuci marzenia o bogactwie i władzy, spienięży swoje akcje i zacznie zarabiać na życie wykorzystując swoją wiedzę na temat ogrodnictwa, które dotąd było jego hobby, księgowy otworzy restaurację i będzie szczęśliwszy wstając codziennie o świcie, niż był kiedykolwiek chodząc do biura na dziewiątą rano. Większość z nas będzie dzień po dniu, rok po roku przychodzić do tej samej pracy. Ale kluczem do naszego szczęścia, do zdolności znalezienia zadowolenia z pracy jest poczucie, że wykorzystujemy nasze zdolności, że ich nie mar­nujemy i że nas za nie cenią.

„Każdego dzieła, które twa ręka napotka, podejmij się według twych sił!”
Bardzo przykra jest świadomość, że się coś potrafi, ale nie można tego wykazać, lub przekonanie, że się coś potrafi, ale brakuje okazji do sprawdzenia, czy tak jest naprawdę. Dlatego biegacz porzuca pracę zawodową na dwa lata przed olimpiadą i trenuje. Nie ma to żadnego sensu z ekonomiczne­go punktu widzenia, ale on chce się zmierzyć z najlepszymi. Robotnik, którego awansowano do pracy w biurze, zdejmuje marynarkę i naprawia zepsutą maszynę, ponieważ jest dumny z faktu, że potrafi to zrobić i nie może spokojnie patrzeć, jak ktoś mniej wykwalifikowany partaczy robotę. Frustracja piłkarza na lukratywnym kontrakcie, któremu w czasie meczu każą siedzieć na ławce, czy zbędnej robotnicy, która wie, że otrzyma płacę, mimo że nie ma dla niej pracy, zaświadcza, że pracujemy w równym stopniu dla znaczenia, jakie praca nam daje, jak dla pieniędzy. Pracujemy, żeby nasze dni nie były wyprane z sensu.
Trzeba tu zaznaczyć, że „podejmij się według twych sił” nie odnosi się. tylko do działań, za które dostajemy zapłatę. Wiele rzeczy wykonujemy na ochotnika, ponieważ potrzebne nam jest to uczucie - którego nie zawsze dostarcza nam praca od ósmej do szesnastej - że używamy naszych umiejętności, że odgrywamy ważną rolę i jesteśmy doceniani. Dlatego robotnik poświęca swoje weekendy na trenowanie młodzieży w klubie sportowym i czerpie satysfakcję z uczenia, doradzania i podejmowania decyzji.

Dlatego sekretarka śpiewa w chórze kościelnym lub dyżuruje przy „telefonie zaufania”, zdobywając poczucie, że ludzie na niej polegają i do niej się zwracają o pomoc. Moja Synagoga, tak jak Kościoły, Synagogi i różne świeckie organizacje w całym kraju, daje ochotnikom możliwość opracowywania programów, zasiada­nia w komitetach, organizowania zbiórek pieniężnych, pub­licznego przemawiania i wszelkich innych form wzmacniania organizacji, które są bliskie sercu. A jednocześnie daje im poczucie sensownego użytkowania ich ukrytych talentów.
Czasami w życiu trzeba z czegoś zrezygnować, aby więcej osiągnąć. Zostajemy pełnymi, prawdziwymi ludźmi nie na mocy tego, cośmy zgromadzili, ale przez pozbywanie się rze­czy nieważnych, wszelkiego fałszu i balastu nieautentyczności. Czasami, żeby stać się pełnym człowiekiem, musimy zrezygnować z Marzenia.
Marzenie to wizja, jaką mieliśmy w młodości - może zaszczepione przez rodziców czy nauczycieli, może zrodzone z własnej wyobraźni - że będziemy kimś naprawdę wyjątko­wym. Marzyliśmy, że będziemy sławni, że nasza praca będzie doceniona, że nasze małżeństwo będzie doskonałe, a nasze dzieci będą wzorem dla innych. Kiedy się to nie spełnia, czu­jemy, że przegraliśmy. Nigdy nie zaznamy szczęścia, dopóki nie przestaniemy mierzyć naszych prawdziwych osiągnięć wzorcem Marzenia. Nigdy nie pogodzimy się z samymi sobą, dopóki nie zrozumiemy, że to, kim w rzeczywistości jesteśmy, jest wystarczająco wyjątkowe. Jeśli się nam udało stać się prawdziwymi ludźmi, w weselu spożywającymi swój chleb i cieszącymi się naszymi bliskimi, wówczas nie musimy być bogaci i sławni. Być prawdziwym człowiekiem jest znacznie bardziej imponującym osiągnięciem. W książce „Okresy życia człowieka” dr Levinson pisze, że wiek średni to okres, który daje okazję do pozbycia się „tyranii Marzenia” i pozwala na rzeczywisty i realistyczny sukces: „Kiedy człowiek nie uważa już, że musi być wybitny, zyskuje wolność bycia sobą i pracy zgodnej z własnymi upodo­baniami i talentami”.
W Talmudzie można znaleźć zadziwiające słowa mędrców: „Jedna godzina na tym świecie jest lepsza niż cała wieczność w świecie przyszłym”. O co im chodzi? Sądzę, że zdanie to oznacza, że kiedy naprawdę nauczyliśmy się, jak żyć, nie musimy już czekać na nagrodę w innym życiu. Nie musimy wtedy pytać o sens życia w prawdzie. Życie po ludzku będzie swoją własną nagrodą. Człowiek, który odkrył przyjemność prawdziwie ludzkiego życia, człowiek, którego życie jest boga­te w przyjaźń i w bliskich mu ludzi, który cieszy się z codzien­nej przyjemności dobrego jedzenia i słońca, nie będzie odczu­wał potrzeby męczącej pogoni za jakimś innym sukcesem. Żadne pochwały i awanse, żadne najnowocześniejsze samochody czy wspaniałe tytuły nie mogą dorównać szczęściu, które już odczuwa.
W pewnym sklepie odkryto poważny problem kradzieży. Codziennie ginęły cenne przedmioty. Zatrudniono więc strażników, którzy mieli rewidować wszystkich pracowników przy wyjściu z pracy. Większość nie miała nic przeciwko prze­szukiwaniu ich kieszeni i toreb. Ale jeden człowiek codziennie podchodził do bramy z taczką pełną śmieci i wściekły strażnik musiał spędzać dodatkowe pół godziny, kiedy wszyscy inni już poszli do domu, na grzebaniu wśród opakowań kanapek, niedopałków i plastykowych kubków, żeby sprawdzić, czy nie ma tam czegoś wartościowego. Wreszcie któregoś dnia nie wytrzymał i powiedział: „Dobrze wiem, że coś knujesz, ale codziennie sprawdzam każdy, najmniejszy nawet kawałek śmiecia w taczce i nigdy nie znalazłem niczego, co warto by było ukraść. Doprowadza mnie to do szału. Powiedz mi, co robisz, a ja obiecuję, że nikomu nie powiem”. Pracownik wzru­szył ramionami i powiedział: „To proste. Kradnę taczki”.

Zupełnie nie rozumiemy, co to znaczy żyć, jeśli myślimy o życiu jako o czasie przeznaczonym na szukanie nagród i przyjemności. Gorączkowo i z wzrastającą frustracją prze­szukujemy nasze dni, nasze lata w poszukiwaniu nagrody, sukcesu, który nada wartość naszemu życiu - jak ten strażnik, który grzebał w śmieciach w taczce i nie dostrzegł oczywistej prawdy.

Kiedy nauczymy się, jak żyć, samo życie będzie nagrodą.


 Simha

 
« poprzedni artykuł   następny artykuł »