Start arrow Świadectwa arrow Wygaszanie świętych ogni
 
 
Wygaszanie świętych ogni Drukuj
19.01.2007.

Dla geologa góry są dowodem aktywności sejsmicznej, procesu przekształcania skorupy ziemskiej przez tysiąclecia. Dla turysty czy podróżnika góry są ele­mentem krajobrazu - czasem pięknym, a czasem niewygod­nym. Dla narciarza pokryte śniegiem góry są terenem, gdzie uprawia wymagający odwagi sport. Ale dla człowieka wierzącego góra to miejsce, gdzie spotykają się Bóg i istota ludzka, zie­mia wznosi się ku niebiosom, a niebo nachyla się ku ziemi. Mi­tologia mówi o bogach mieszkających na szczytach gór w Biblii Mojżesz na wysokiej górze otrzymuje Prawo od Boga.
Nie tak dawno oglądałem program TV o Parku Naro­dowym Mount Rainier na północno zachodnim wybrzeżu Pa­cyfiku. Opowiadano tam o pierwszym człowieku, który wdarł się na szczyt majestatycznej góry Rainier. W końcu dziewiętnastego stulecia dwóch pionierów wędrujących na za­chód zachwyciło piękno tej góry. Zapragnęli ją zdobyć. Próbo­wali zaangażować indiańskiego przewodnika z jednego z miej­scowych szczepów, ale powiedziano im, że Indianie uważają wspinanie się na tę górę za świętokradztwo. Góra jest święta, na szczycie jest ogniste jezioro (musiały to być odległe wspo­mnienia wulkanicznych wybuchów) i nie wolno jej stopą ludzką zbezcześcić. Wędrowcy oferowali coraz więcej pieniędzy i wreszcie udało im się znaleźć indiańskiego przewodnika.
Indianin najpierw próbował wywieść ich w pole prowadził ich w górę, potem znów w doliny, w nadziei, że się zmęczą i zrezygnują z wypra­wy. Ale obaj wspinacze uparcie szli dalej, doprowadził ich wreszcie do zbocza góry Rainier i powiedział: „Nie wolno mi iść dalej. Stąd musicie iść sami”.
Odważnie powędrowali dalej, zdecydowani, że osiągną szczyt. Wreszcie im się to udało.
Wbi­li flagę, zrobili sobie zdjęcia na szczycie i powrócili tą samą drogą.

Dziennikarz, który opowiedział tę historię, sądził, że skła­da hołd odwadze i upartej determinacji dwóch dzielnych ludzi. Ale ja w tej opowieści usłyszałem coś innego. Owszem, podzi­wiałem ich wyczyn, ale na innym, głębszym planie byłem zasmucony pogwałceniem uświęconego miejsca, zawłaszcze­niem przez człowieka tego, co przedtem było zastrzeżone dla Boga. Ludzie współcześni wydają się być mistrzami w wyga­szaniu świętych ogni, w rozszerzaniu domeny człowieka i pomniejszaniu domeny Boga, i myślę, że nie wychodzi nam to na dobre.

Był czas, że w życiu istniała magia i poczucie tajemnicy. Kiedyś (w dzieciństwie naszym i w dzieciństwie rodzaju ludzkiego) były miejsca niepodobne do żadnych innych i momenty różniące się od zwykłego czasu. Dodawały życiu barwy, żywości i nastroju. Dzisiaj nie ma już miejsc zakazanych dla ludzkiej przemyślności. Jesteśmy tak sprawni w odkrywaniu tajemnic, że niewiele już pozostało rzeczy owia­nych tajemniczością. Przy okazji staliśmy się chyba ludźmi, do których nieżyjący już filozof, Joseph Campbell, skierował ostrzeżenie:, „Kiedy będziesz starszy i przestaną cię dręczyć problemy dnia codziennego, zwrócisz się ku swemu życiu wewnętrznemu - no cóż, jeśli nie wiesz, czym ono jest i gdzie ono jest, pożałujesz”.

Zatraciliśmy w dużym stopniu zdolność rewerencji, na­bożnej czci, która przychodzi z uświadomienia sobie, o ile Bóg jest większy od nas. Zatraciliśmy ją, ponieważ - paradoksal­nie - dwudzieste stulecie objawia nam zarówno naszą wiel­kość, jak i naszą małość.
Z jednej strony współczesny kościół jest mniej skłonny do kultywowania uczuć rewerencji i nabożnej czci, bo widzi po­trzebę zapewnienia nas o znaczeniu jednostki w świecie, który ustawicznie podkreśla, że jednostka nic nie znaczy. W śred­niowieczu ludzie budowali katedry, wielkie, niebotyczne świadectwa chwały Boga. I dzisiaj jeszcze wchodząc do kate­dry otrzymujemy wyraźne przesłanie: „Bóg jest wielki - a ty, ludzka istoto, jesteś mała”. Ale dzisiaj tyle świeckich miejsc daje nam wyłącznie drugą część przesłania: „Ty, ludzka istoto, jesteś mała i bez znaczenia”. Wchodzimy do domów towaro­wych, portów lotniczych, stacji autobusowych. Dostajemy się na uczelnie i do dużych firm, gdzie rozpoznaje nas tylko komputer i identyfikuje według przypisanych nam numerów. Wchodzimy na stadion sportowy, gdzie jesteśmy jednym z pięćdziesięciu czy stu tysięcy anonimowych kibiców. Tyle razy w życiu słyszymy, że nasza obecność właściwie nie ma znaczenia. Gdyby nas tam nie było, nasze miejsce zająłby ktoś inny.

Jeśli należysz do pokolenia „wyżu demograficznego” uro­dzonego w latach 1946-1962, słyszałeś to przesłanie przez całe swoje życie. Jako element grupy, demograficznej kohorty, byłeś nieskończenie silny i ważny. Agencje rządowe igno­rowały twoich rodziców, (którzy płacili rachunki) i koncentro­wały się na tobie, bo było nas tak wielu. Kiedy byłem nasto­latkiem, nie było końca płytom i filmom dla nastolatków. Kiedy byłeś młodym, dorosłym człowiekiem, zalewała mnie powódź filmów i książek traktujących o problemach młodych, dorosłych ludzi. Jako członek grupy miałem siłę przebicia. Natomiast nigdy nie miałem poczucia, że cokolwiek znaczę jako jednostka. Nigdy nie było dosyć miejsca dla nas wszyst­kich. Chodziłem do szkoły podstawowej, której nie zdążono wykończyć, i do przepełnionej i nieprzygotowanej na mnie szkoły średniej. Współzawodnictwo o miejsce na dobrych uczelniach i o dobrą pracę było dla mnie ostrzejsze niż dla mojego starszego czy młodszego rodzeństwa, bo było nas tak wielu.

Polskie Kościoły i Synagogi zdawały sobie sprawę z twojej duchowej potrzeby usłyszenia, że coś znaczysz, że jest ktoś, dla kogo nie jest obojętne, czy jesteś obecny, czy nie, i przesunęły punkt ciężkości z majestatu Boga na świętość i znaczenie jednostki. Bezpośrednie stosunki, podkreślanie roli, jaką jednostka może odegrać, stały się tak ważne w Koś­ciele właśnie, dlatego, że były tak nieważne w społeczeństwie. Przestaliśmy budować katedry i zaczęliśmy budować kościelne „butiki”, małe, intymne domy nabożeństw. W latach siedemdziesiątych chcieliśmy należeć do zgromadzeń religijnych składających się, z co najmniej tysiąca rodzin. Chcieliśmy tego poczucia nabożnego podziwu i pewności, które przychodzi, gdy jest się członkiem potężnej armii Bożej. Ale w latach dziewięćdziesiątych, ponieważ tak duża część naszego życia upływała w szkole, w pracy i w zabawie, gdzie byliśmy anonimowymi członkami czyjejś tam armii, zapragnę­liśmy doświadczeń religijnych innego rodzaju. Byliśmy świad­kami powstawania domowych nabożeństw i domowych grup studiowania Biblii. Widzieliśmy powstawanie hawurot, małych grup wewnątrz społeczności, podobnych do dużych, wielopokole­niowych rodzin, spotykających się na modłach i celebracjach.
Ale w procesie celebrowania jednostki zagubił nam się gdzieś majestat Boga i należna Mu cześć.
Równocześnie było to stulecie wielkich osiągnięć człowie­ka - pokonano przestrzeń, najpierw przez masową produkcję samochodów, potem przez samoloty odrzutowe i przestrzeń kosmiczną, aż do rakiety na Księżyc niemal całkowicie poko­nano wiele chorób - antybiotykami, chemioterapią, przeszcze­pami narządów nastąpiła ekspansja komunikacji przez radio, telewizję, komputery, satelity. Im bardziej zadziwiamy sa­mych siebie naszymi osiągnięciami, tym mniej imponuje nam Bóg.
Kiedy ponad sto lat temu Samuel Morse wynalazł telegraf, pierwsze wysłane przez niego słowa brzmiały: „Co też Bóg sprawił!” Gdy Armstrong zstąpił na powierzchnię Księżyca w 1969 roku, jego pierwsze słowa brzmiały: „To jeden mały krok dla człowieka, jeden gigantyczny skok dla ludzkości”.
Zauważ, czyje zasługi są wynoszone, a czyje pomijane w ocenie cudów dwudziestego wieku.

Technika jest wrogiem czci. Umyślnie lub mimochodem wygasza święte ognie, ponieważ jest triumfem zdolności czło­wieka. Według Biblii bałwochwalstwo nie polega na modleniu się do kamieni i posągów. Bałwochwalstwem jest wywyższanie dzieł ludzkich ponad dzieło Boże.
Ale zło bałwochwalstwa nie polega na tym, że jest to nielojalność wobec Boga czy obrażanie Boga. Grzeszność bałwochwalstwa polega na tym, że jest ono jałowe, bo podziwianie samego siebie hamuje możliwości wzrostu, natomiast wielbienie Boga, który jest ponad nami, pomaga nam rosnąć. Tak często stwierdzamy, że życie jest płaskie i nudne, a nie rozumiemy, dlaczego tak jest.
Na dłuższą metę czczenie człowieka i święcenie jego wytworów staje się nudne właśnie dlatego, że nie może nas wy­nieść ponad nas samych. W jakiś sposób rozumiemy to intuicyjnie.
Godzinami możemy patrzeć na jezioro, na ocean, na góry czy łąki i nie nudzi nas to, czujemy się spokojni i w zgo­dzie z całym światem. Ale jak długo jesteśmy w stanie wpatry­wać się w dzieło rąk ludzkich, w odrzutowiec czy wieżowiec? Nawet najbardziej wyszukany program telewizyjny po jakimś czasie zaczyna nas nudzić.
Tak prędko męczymy się oglądaniem rzeczy stworzonych przez człowieka. Lądowanie na Księżycu było chyba naj­większym osiągnięciem techniki dwudziestego wieku. Pamię­tam wieczór pierwszego lądowania na Księżycu. Tej letniej nocy 1969 roku Polska – Świat wstrzymał oddech. Restauracje i kina świeciły pustkami. Ulice miast były wyludnione. Wszy­scy siedzieliśmy w domach i patrzyliśmy, jak człowiek tworzy historię. Pamiętam również drugie lądowanie na Księżycu. Niewielu z nas zostało w domu, żeby to obejrzeć. Mówiliśmy sobie: „O której to godzinie? Jeśli będę w domu i nie zapomnę, to nastawię telewizor. A jak nie, to zobaczę jutro w wiado­mościach”.
Przy trzecim lądowaniu na Księżycu astronauci musieli grać w golfa na Srebrnym Globie, żeby stacje tele­wizyjne zechciały się nimi zainteresować. Nie minęło wiele czasu i loty kosmiczne stały się taką rutyną, że NASA musiała uciekać się do tricków, wysyłając w przestrzeń najpierw sena­tora, a potem –
z tragicznym skutkiem - szkolną nauczycielkę, by ludzie na nich zwrócili uwagę.
Spędzając tak wiele czasu w środowisku stworzonym przez człowieka - samochodach, pociągach, szkołach, domach towa­rowych, biurach - stwierdzamy, że życie jest płaskie i nudne, ponieważ jesteśmy odcięci od kontaktu ze światem Boga, który dawniej wyzwalał nas od nas samych i napełniał rewerencją, gdyż czuliśmy Jego obecność.

Zastanawia mnie, Psalm 8:

O Panie, nasz Boże,
jak przedziwne Twe imię po wszystkiej ziemi!(...)

Gdy patrzę na Twe niebo, dzieło Twych palców,
księżyc i gwiazdy, któreś Ty utwierdził:
czym jest człowiek, że o nim pamiętasz,
i czym - syn człowieczy, że się nim zajmujesz?
(Ps 8,2.4-5)


Czym jest to uczucie rewerencji, to niezwykłe uczucie, które ogarnia nas, gdy oglądamy gwiaździste niebo, wzniosłą górę, budzącą grozę siłę burzy czy sztormu, to uczucie, że w inny sposób widzimy siebie i nasz świat, bo doznaliśmy obecności Boga? W 1917 roku niemiecki teolog Rudolph Otto napisał swą klasyczną pracę Świętość, która już od ponad siedemdziesięciu lat jest najlepszym wprowadzeniem do tego przedmiotu. Twierdzi on, że istnieje przygniatający, groźny niemal, aspekt zetknięcia z Sanctum. Spotkanie takie oznacza zetknięcie się z czymś o tyle większym od nas, że czujemy się mali, nie dlatego, że istotnie jesteśmy mali, ale dlatego, że Sanctum jest wielkie na skalę przedtem niewyobrażalną.
Według Otto składnikami zetknięcia z Sanctum są: poczu­cie Jego majestatu, nieprzystępności, uczucie fascynacji (jesteś­my przestraszeni, ale jednocześnie chcemy podejść bliżej) i coś, co nazywa „świadomością stworzoności” (creaturely con-sciousness), uczucie, którego nie można opisać słowami, można go tylko doświadczyć, uczucie, że jesteśmy wystarczająco ważni, by zaproszono nas na spotkanie z Sanctum, ale Jego obecność przytłacza nas i uświadamiamy sobie własną małość. Otto cytuje opinię Marcina Lutra, że ludzie tak odzwyczaili się od obecności Boga, iż nie umieją już trwożyć się przed Bogiem we właściwy sposób, i dodaje: „Współczesny człowiek nie po­trafi już nawet wstrząsnąć się dreszczem grozy”.

Moim zdaniem najważniejsze w naszych przelotnych zet­knięciach z Sanctum (Otto to porusza, ale nie kładzie na to dostatecznego nacisku) nie jest po prostu świadomość, że istnieje w świecie Moc znacznie większa od naszej, ale że to odkrycie, ten dreszcz grozy, który odczuwamy spotykając Boga, przynosi dziwne ukojenie.
Chcemy wierzyć w Boga. Przy wszystkich zachwytach nad naszymi zdumiewającymi osiągnięciami, w rzeczywistości wcale nie chcemy, by na nas spoczywała ostateczna odpowie­dzialność za świat.
Jesteśmy, wbrew samym sobie, głęboko rozczarowani, wręcz gniewni, kiedy okoliczności zmuszają nas do wątpienia w istnienie Boga. (Spotkałem wielu ludzi, którzy w obliczu osobistej tragedii lub wielkiej katastrofy, z gniewem stwierdzali, że Boga nie ma. Często uderza mnie, do jakiego stopnia ludzie potrafią złościć się na Boga, że nie istnieje.) Kiedy byliśmy dziećmi, chcieliśmy pewne rzeczy robić sami, pragnęliśmy uczucia biegłości i opanowania przedmiotu, ale potrzebna nam była pewność, że rodzice są gdzieś w pobliżu, bo chociaż wiedzieliśmy, że potrafimy wykonać pewne rzeczy lepiej niż rok temu, czuliśmy się zbyt mali i słabi, by samo­dzielnie zrobić wszystko. Część tego uczucia zachowujemy i w naszym dorosłym życiu. Niezależnie od tego, ile osiągnie­my, niezależnie od stopnia skomplikowania wynalezionych przez nas maszyn czy stopnia destruktywności naszych broni, kiedy rozmyślamy o tym, jak niezmiernie wielki jest świat - w ostatecznym rozrachunku wcale nie chcemy stać na czele ca­łego przedsięwzięcia. Słowa Psalmu 8: „Gdy patrzę na Twe niebo, dzieło Twych palców... czym jest człowiek, że o nim pamiętasz?” nie znaczą tylko: Jak możesz, Panie, zauważać w tym ogromnym świecie tak nic nie znaczące stworze­nie jak ja?, ale również podsuwają myśl: Czy można sobie wyobrazić, że w tym ogromnym wszechświecie nie ma Umysłu, nie ma Mocy większej niż umysł i moc śmiertelnego człowieka, jak ja?
Spójrzmy na dwa przykłady z życia codziennego, które podkreślają tę potrzebę, chociaż nasze poczucie rewerencji i świętej grozy tak osłabło, że nie rozumiemy już, co one ozna­czają.
Po pierwsze, przy następnym pobycie w ogrodzie zoologicznym zwróć uwagę, gdzie zbiera się najwięcej ludzi i przed jakimi klatkami spędzają najwięcej czasu. Zwykle prze­chodzimy szybko obok antylop i saren, przelatując tylko wzro­kiem po ich pełnej wdzięku urodzie. Jeśli towarzyszą nam dzie­ci, zatrzymujemy się, żeby popatrzyły na tańczące foki czy bła­zeństwa małp. Ale nieodparcie ciągnie nas do lwów, tygrysów, słoni i goryli. Dlaczego?
Podejrzewam, że nieświadomie i nie rozumiejąc tego faktu, w przedziwny sposób powraca nam zaufanie i rozpraszają się wątpliwości na widok stworzeń większych i silniejszych od nas, stworzeń, których nie stwo­rzyliśmy i nad którymi nie panujemy. Otrzymujemy przesła­nie, równocześnie uczące pokory i pocieszające, że nie do nas należy władza ostateczna. Nasze dusze są tak zgłodniałe poczu­cia nabożnej czci, tego spotkania z wielkością, która przypo­mniałaby nam o naszym prawdziwym miejscu we wszechświe­cie, że jeśli nie możemy znaleźć tego w kościele, będziemy go szukać i znajdziemy gdzie indziej.
Drugi przykład: bardzo nie lubię prowadzić samochodu czy wychodzić w śnieżycę lub ulewę.
To może być nieprzy­jemne, wręcz niebezpieczne. Ale kiedy siedzę w ciepłym po­koju, zupełnie inaczej reaguję na burzę czy śnieżycę za oknem. Przypuszczam, że wszyscy tak reagujemy. Z przyczyn, których nie mogę pojąć do końca rozumem, miłe jest uczucie bycia małym i przytłoczonym, ale równocześnie bezpiecznym i chronionym podczas sztormu. Świadomość, że istnieje Moc na świecie, która dalece przekracza moją własną moc i moc wszystkich ludzi razem wziętych, jest dobrym uczuciem, pożądanym pocieszeniem.

Jednym z najstarszych istniejących poematów religijnych jest Psalm 29, w którym psalmista reaguje na burzę z pioruna­mi, odkrywając majestat Boga we wzbudzającym świętą grozę sztormie:
Głos Pański ponad wodami,
zagrzmiał Bóg majestatu:
Pan ponad wodami niezmierzonymi!
Głos Pana pełen potęgi!
Głos Pana pełen dostojeństwa!
Głos Pana łamie cedry,
Pan łamie cedry Libanu,(...)
...a w Jego pałacu wszystko woła: „Chwała!”
(Ps 29,3-5.9)


Wyobrażam sobie psalmistę, jak obserwuje burzę szalejącą nad ziemią, zalewającą ziemię potokami deszczu, rozjaśniającą ciemne niebo błyskawicami. Jego reakcją nie jest: Oj, ale bu­rza!
Wierzący człowiek reaguje na burzę albo na widok ty­grysa myślą: Jak wielki i potężny musi być Bóg, że stworzył coś takiego. I co ważniejsze, to nie tylko mu imponuje, uczucie, że istnieje Bóg tak wielki i mocny, jest również po­cieszające. Ostatnie linijki Psalmu 29 mówią:
Niech Pan udzieli mocy swojemu ludowi,
niech Pan błogosławi swój lud darząc go pokojem.

Ponieważ Bóg ma tak wiele siły i mocy, może dać nam siły, której potrzebujemy, gdy stawiamy czoło wyzwaniom prze­kraczającym nasze ludzkie możliwości.
Początkiem wszelkiej wiary jest uczucie rewerencji, uświa­domienie sobie wielkości Boga i ludzkiej ograniczoności. Dla­tego też nie ma ateistów w okopach i tylko niewielu w szpi­talach. Nie dlatego, by ludzie byli hipokrytami, którzy igno­rują Boga, gdy wszystko jest w porządku, i odkrywają Go nagle błagając o zmiłowanie, kiedy zaczynają się kłopoty. I nie chodzi tu tylko o szukanie ucieczki w Bogu ze strachu. Nie ma ateistów w okopach, bo w takich sytuacjach stajemy twarzą w twarz z naszymi ograniczeniami. Zwykle tak pewni siebie, tak pełni zaufania do naszej zdolności panowania nad biegiem rzeczy, nagle odkrywamy, że sprawy najbardziej dla nas istotne są poza zasięgiem naszej kontroli.
U kresu naszej własnej mocy musimy zwrócić się do Mocy większej od nas.
U kresu własnej siły ludzie zawsze znajdowali Boga. Rol­nicy modlili się o deszcz, żołnierze modlili się o zwycięstwo, bo rozumieli, że niezależnie od tego, jak dobrze wykonają swoje zadania, będą potrzebowali łaski Niebios, aby sprawy ułożyły się dla nich pomyślnie. Ale dzisiaj niemal nie dostrze­gamy kresu naszej mocy. Nie zostawia to wiele miejsca dla Boga i w rezultacie mamy niemiłe uczucie, że na nas spoczywa ostateczna odpowiedzialność za ten nieopisany bałagan, jaki jest na świecie. A gdy już nam się uda wygasić wszystkie święte ognie, dokąd wtedy zwrócimy się po ciepło i światło?
Co tracimy, gdy tracimy poczucie rewerencji?
Postawię py­tanie, które nie wygląda na problem teologiczny, a jednak nim jest: dlaczego wstydliwie zakrywamy pewne części naszego ciała? Dlaczego mężczyźni mogą w upał chodzić obnażeni do pasa, ale nie jest to do przyjęcia dla kobiet? Dlaczego widok nagości jednych podnieca, a innych uraża?
Nie dlatego, sądzę, że seks jest nieczysty, ale dlatego, że jest święty. Odziedziczyliśmy to poczucie, nie zdając sobie z tego sprawy, po naszych przodkach, którzy w zdolności ludzi do tworzenia nowego życia z wzajemnej miłości widzieli obecność Boga. Zakrywamy te części ciała, które zawierają tajemnicę wytwarzania i podtrzymywania życia, a ponieważ tworzenie życia jest święte, zakrywamy je w instynktownym odruchu rewe­rencji. Kiedy tracimy to uczucie rewerencji (i jestem przekona­ny, że chodzi tu o rewerencję dla siły witalnej, a nie o skrom­ność czy fizyczną wrażliwość), kiedy traktujemy nagość jak rzecz powszednią, stajemy się jak zwierzęta, dla których parze­nie się i rozmnażanie są procesami czysto biologicznymi. Świę­tość życia, świętość miłości i narodzin są dla nas stracone, kiedy eliminujemy Boga z tego równania.
Nie zgadzam się z tymi, którzy twierdzą - powołując się na religię - że rozmnażanie się jest jedynym uprawnionym celem pożycia seksualnego. Wierzę, że wyrażanie miłości i intymno­ści, wyjście poza krąg samego siebie, by stać się jednością z inną osobą ("Dlatego to mężczyzna opuszcza ojca swego i matkę swoją i łączy się ze swą żoną tak ściśle, że stają się jednym ciałem". Rdz 2,24), jest w nie mniejszym stopniu objawie­niem świętości jak prokreacja. Dlatego też udzielam ślubów starszym parom lub takim, które z medycznego punktu widze­nia nie są zdolne do rodzenia dzieci. Sądzę, że fakt, iż istoty ludzkie są jedynym gatunkiem biologicznym, który odbywa akt seksualny twarzą w twarz, jest niezmiernie znaczący, bo też jesteśmy jedynym gatunkiem, dla którego ważne jest, z kim ten akt dzielimy. Ale nawet nie zgadzając się rozumiem, dlaczego niektórzy przywódcy religijni twierdzą, że celem aktu seksualnego nie jest doznanie przyjemności, tylko kontakt ze świętością, a ten następuje, kiedy miłość prowadzi do cudu poczęcia i stworzenia nowego życia.
Kiedy lekarze opanowali technikę poczęcia w probówce i wszczepienia wyhodowanego w ten sposób embriona w maci­cę kobiety, wielu konserwatystów religijnych wzburzył widok człowieka zagarniającego obszary uprzednio należące wyłą­cznie do Boga. Znowu nie zgadzam się z nimi i twierdzę, że wykonujemy Bożą pracę, kiedy usuwamy złośliwą narośl, ze­stawiamy złamaną kość czy przezwyciężamy bezpłodność. Ale znowu rozumiem ich punkt widzenia. Boją się oni, że gdy istoty ludzkie nauczą się robić to, co dotąd zawsze przypisy­waliśmy Bogu, utracimy poczucie czci wobec Boga, a będzie­my czcić człowieka, i zamiast wielbić Boga, będziemy wielbić naukę. Mogę nie zgadzać się z ich stanowiskiem, ale podzielam ich przeczucie grożącego niebezpieczeństwa.

Jednym z najwspanialszych przeżyć, jakich możemy do­świadczyć, jest odzyskanie zdrowia po przebytej chorobie. Nawet jeśli jest to tylko ulga po bólu głowy czy zęba, zdrowie, które dotąd traktowaliśmy jako rzecz oczywistą, nagle staje się niezwykłym błogosławieństwem. Jeśli zasługę za ten powrót do zdrowia przypiszemy sile własnego organizmu lub cudom współczesnej medycyny, będzie to jeszcze jedno spotkanie z techniką, jeszcze jedna okazja do bałwochwalstwa. Ale jeżeli w powrocie do zdrowia widzimy spotkanie z Bogiem, jak to ludzie dawniej widzieli i jak to widział autor Psalmu 30, wtedy w naszym życiu po­wstaje miejsce dla nabożnej czci. Odzyskujemy zdolność wy­kraczania poza siebie samych. Nasz ciasny, na sobie tylko skupiony świat, uzyskuje przestrzeń, w której jest miejsce na świętość.
I znowu w TV widziałem pewien ciekawy program. pewien publicysta i badacz społeczny, Paul Fussel, wybrał się do Indianapolis, żeby obejrzeć odbywające się tam sławne wyścigi samochodowe.
Był jednym z około czterystu tysięcy ludzi uczestniczących w tej największej chyba na świe­cie jednodniowej imprezie sportowej. Chodziło mu o to, żeby zrozumieć naturę tego zbiegowiska ludzi. Stwierdził, że nastrój tego tłumu różnił się od nastroju ludzi gromadzących się wokół wypadku drogowego. Nie przyszli tam w oczekiwaniu, że ktoś się porani czy zabije. Autor mówił:

Wyścigi Indy to jeden z tych rytuałów, które polegają na ujarzmieniu stworów dzikich, groźnych, nie-ludzkich, jak rodeo czy walki byków. Istotą tych rytuałów jest uja­rzmienie bestii, które - nieujarzmione - zagroziłyby czło­wiekowi. (...) Indy to rytualne oswojenie i ujarzmienie ma­szyn, podkreślenie zasadniczej różnicy między człowie­kiem i maszyną, miękkim i kruchym, ale pełnym odwagi i pomysłowości człowiekiem a twardą, groźną, ale bezrozumną i pozbawioną wyobraźni maszyną. Samochody w Indy mają na celu wykazanie, że człowiek może nad nimi zapanować... W ten sposób Indy staje się wielką, odświętną proklamacją godności człowieka. (...) Wiele było powodów, dla których katastrofa pojazdu kosmicznego „Challenger” spowodowała tak wielką rozpacz, ale jednym z nich była z pewnością wizja zwycięskiej maszyny. Ludzie na pokładzie „Challengera” stracili życie nie z powodu hura­ganu czy trzęsienia ziemi, ale z powodu maszyny. Sługa nagle zamienił się w pana.

Można nie zgadzać się z Fussellem, bo katastrofa „Challengera” była przypadkiem złego funkcjonowania maszyny, nie jej triumfu, jednak uczuciowo - jak sądzę - ma on rację. Czujemy, że dzieje się coś ważnego, kiedy istota ludzka zmaga się z techniką, bo ogromnie potrzebujemy zapewnienia, że twór Boży, człowiek, jest czymś wspanialszym niż twór ludzki, ma­szyna. Od legendy o Johnie Henrym stającym w szranki z maszyną parową po najnowsze filmy science fiction, w któ­rych odważny człowiek zmaga się z bezduszną techniką, wyczuwamy, jak ważne jest, by maszyna przegrała. Nie dlate­go, że identyfikujemy się z ludzkim bohaterem, ale dlatego, że gdyby ludzki wynalazek był potężniejszy niż wynalazek Boga, to człowiek znalazłby się na miejscu Boga, a na to nie mamy wcale ochoty.

Wiesel opowiada przypowieść o człowieku, który sta­nął pewnego dnia przed Bogiem siedzącym na swym niebiań­skim tronie i zapytał: „Co jest Twoim zdaniem trudniejsze, być człowiekiem czy być Bogiem?” „Dużo trudniej być Bo­giem - odpowiedział Bóg - Ja muszę się martwić o cały wszech­świat, planety, galaktyki. A ty musisz się martwić tylko o twoją rodzinę i pracę”. „To prawda - odpowiedział człowiek - ale Ty masz do dyspozycji nieskończony czas i nieskończoną moc. Dla człowieka naprawdę trudne nie jest wykonanie zadania, przed którym stoi, ale wykonanie go w granicach ludzkiej siły i ludzkiego życia”. - Bóg odpowiedział: „Człowieku, nie wiesz, co mówisz. Dużo trudniej być Bogiem”. Człowiek na to: „Nie rozumiem, skąd jesteś tego taki pewny, skoro nigdy nie byłeś człowiekiem, a ja nigdy nie byłem Bogiem. Może zamienimy się miejscami na jedną sekundę, żebyś poczuł, co to znaczy być człowiekiem i żebym ja poczuł, co to znaczy być Bogiem. Na jedną sekundę tylko, a potem zamienimy się znowu”. Początkowo Bóg nie chciał się zgodzić, ale człowiek nie przestawał prosić i nalegać, aż w końcu Bóg dał się ubłagać. Wymienili się - człowiek stał się Bogiem i Bóg stał się człowiekiem.
Z dalszego ciągu opowieści wynika, że gdy człowiek raz zasiadł na boskim tronie, odmówił zwrócenia Bogu Jego miejsca i od tego czasu człowiek rządzi światem, a Bóg jest na wygnaniu.

Nie wierzę, by człowiek rzeczywiście chciał być Bogiem. Trochę jak polityk, który znajduje większą przyjemność w wygraniu wyborów niż w wykonywaniu ciężkiej i odpowiedzialnej pracy na rządowym stanowisku, chcemy uznania dla naszych sukcesów, naszej siły, naszych zdolności twórczych, ale wcale nie chcemy stać na czele całego przedsięwzięcia. Gdy problemy przerastają nasze moce umysłowe, kiedy rozwiązania przychodzą zbyt opornie, byśmy je wszystkie zdążyli znaleźć w ciągu jednego życia, wtedy dobrze wiedzieć, że istnieje Ktoś mądrzejszy od nas, Ktoś, Kto ma i więcej czasu, i więcej mocy niż my. Modlitwa wieczorna, która istnieje we wszystkich niemal tradycjach religijnych, jest jak gdyby powiedze­niem: „Boże, mogę sobie pozwolić na odpoczynek i sen, bo wiem, że świat nie jest całkowicie zależny ode mnie. Gdybym nie miał tej wiary, gdybym sądził, że wszystko zależy odemnie, jak mógłbym kiedykolwiek zamknąć oczy na świat i zasnąć?”.

W stuleciu, które zachęca nas do używania komputerów i utrudnia czytanie czy pisanie poezji, tak łatwo jest wygasić święte ognie, gorliwie doglądane przez setki pokoleń. Tak łatwo jest odrzucić wiarę - kościół jako pozostałość dziecięcego uzależnienia i średniowiecznej ignorancji. Ale jeśli to zrobimy, kto nas nauczy dreszczu grozy? Zaczniemy uciekać się do filmów z dreszczykiem i opowieści o zjawiskach nadprzyrodzonych, nie rozumiejąc, dlaczego ich potrzebujemy. Kto nas zapewni, że nie ma powodu do rozpaczy, gdy natykamy się na proble­my, których nie umiemy rozwiązać? Gdy wygasimy już wszy­stkie święte ognie, co nam oświetli drogę na spotkanie z tym Jedynym, który pozwala nam zrozumieć zarówno naszą poten­cjalną wielkość, jak i świadomość naszej stworzoności?

Simha
 
« poprzedni artykuł   następny artykuł »