Start arrow Nasza nauka arrow Naucz się z tym żyć
 
 
Naucz się z tym żyć Drukuj
07.01.2007.

Urodziłem się w 1936 roku w Tel-Awiwie. Moi rodzice byli Emigrantami z Niemiec. W naszej rodzinie podtrzymywane były tradycje świętowania Jom Kippur, Rosz Kaszana i wielu innych żydowskich, judaistycznych świąt, ale była to tylko tradycja – moi rodzice nigdy nie byli ludźmi religijnymi w pełnym tego słowa znaczeniu.
Po II Wojnie Światowej, kiedy ojciec dowiedział się, iż jego dwie siostry i brat zginęli w faszystowskich Niemczech, razem ze swoimi rodzinami – on zebrał wszystkie, jakie były w domu egzemplarze Biblii i wszelkie inne rzeczy, nawet pośrednio mające związek z religią i wszystko to wyrzucił. „Gdzie był, gdzie jest Bóg!?”- zadawał przy tym pytanie – „Jak Bóg mógł do tego dopuścić!?” I odtąd zaczęto wychowywać mnie w duchu na wskroś ateistycznym. Jednym z pierwszych tego rezultatów był stanowczy sprzeciw ojca w sprawie moich przygotowań do bar micwa. I chociaż w końcu wyraził swoją zgodę to jednak zarzekł się, że nie przestąpi progu synagogi.
w roku 1960 ożeniłem się z dziewczyną z Afryki Południowej o imieniu Szila. Poznaliśmy się w czasie jej wycieczki do Izraela, kiedy turystycznie przyjechała tu z matką. W tym czasie pracowałem jako kierowca autokarów wycieczkowych i jednocześnie jako pilot-przewodnik wycieczek. Po drugiej wycieczce matka Szili niespodziewanie oznajmiła mi: „W Hajfie czeka na mnie moja kruszyna; chętnie zapoznałabym was.” Zabawnie zabrzmiało stwierdzenie, że kobieta w podeszłym wieku ma, jak sugerowało słowo „kruszynka”, córkę, małą dziewczynkę, szkraba. Niemniej propozycja była jak najbardziej serio. Kiedy przyjechałem do Hajfy i spotkałem się z tym „szkrabem”, dotarło wreszcie do mnie, że jej matka wystąpiła w roli swatki.
W podróż poślubną pojechaliśmy do Afryki Południowej, do miejsca zamieszkania rodziców Szeli – pozostaliśmy tam ponad 12 lat.
Skończyłem studia i zdobyłem wyższe wykształcenie w specjalności inżynierii urządzeń chłodniczych i klimatyzacyjnych. Moje wszystkie sprawy w Afryce Południowej szły dobrze. Do czasu. Pewnego dnia przyjąłem zamówienie i podpisałem umowę się na projekt i instalację urządzeń klimatyzacyjnych w dużym gmachu. Kosztorysowiec, którego wynająłem dla wyceny wartości inwestycji, mojej inwestycji popełnił błąd, w rezultacie czego straciłem na tym zamówieniu wszystkie swoje pieniądze.
Mój adwokat stwierdził, że podawanie kosztorysowca do sądu mija się z celem, bowiem nie ma on ubezpieczenia, a bez tego jest po prostu niewypłacalny.


Pomyłka, która sparaliżowała mnie na całe życie
Po tych wydarzeniach postanowiłem wrócić do Izraela. Była to trudna decyzja, szczególnie dla mojej żony, ale rozumiała ona, że będzie to najlepsze rozwiązanie dla nas i naszych synów, z których jeden miał 11, a drugi 8 lat. Była też dodatkowa trudność: ja znałem język hebrajki, a moja rodzina – nie.
Postanowiliśmy osiedlić się i żyć w moszawie. Planowałem tam krótki pobyt, na czas wystarczający, by moja rodzina nauczyła się hebrajskiego ja mógłbym znaleźć pracę w swojej specjalności. Kiedy jednak nadszedł moment, kiedy byliśmy gotowi do przenosin, moi domownicy nie chcieli nawet słyszeć o żadnym wyjeździe - spodobało im się życie w moszawie. Ponadto, nawet gdyby zgodzili się na mój plan wyjazdu, wyjazd byłby trudnym. Do wyjazdu potrzebne są środki, a odkładanie i oszczędzanie w czasie pobytu w moszawie jakichś pieniędzy było w praktyce niemożliwe, dlatego że na rękę otrzymuje się tu stosunkowo niewielkie sumy na zakup żywności i rzeczy pierwszej, dosłownie, potrzeby. Podjęliśmy decyzje pozostania, choć nie było to łatwe, oznaczało bowiem pozostanie w moszawie na zawsze.
W początkowym okresie naszego pobytu wykonywaliśmy bardzo różne prace i zadania. Pomogło to nam poznać i wytworzyć dobre stosunki z tamtejszą społecznością. Pod koniec roku skierowano mnie do dojenia krów. Zaakceptowałem to zajęcie głównie dlatego, że było ono dla mnie czymś zupełnie nowym. No i nie protestowałem wiedząc, że jest to zajęcie tymczasowe.
Pewnego razu uległem na pozór drobnemu wypadkowi – pośliznąłem się na czymś mokrym i upadłem na plecy. Poczułem ból w plecach tak silny, że zdecydowałem się pójść na badania do szpitala. Prześwietlenie rentgenowskie niczego nie wykazało. Powiedziano mi: „Doznał pan jedynie silnego stłuczenia. Niech pan idzie do domu, weźmie środek znieczulający, odpocznie i po paru dniach wszystko wróci do normy.”
Jednak dni mijały, a ból nie ustępował i stawał się coraz silniejszy. Ponownie udałem się do szpitala, gdzie mnie znów prześwietlono i znów odprawiono do domu z diagnozą – wszystko w normie. Wytrzymałem jeszcze około dwóch tygodni, aż ból stał się nie do zniesienia. Jeszcze nigdy tak nie cierpiałem. Początkowo ulgę przynosiły środki znieczulające, ale po pewnym czasie działały coraz słabiej. Zacząłem zwiększać dawkę leku, by dojść do 50 tabletek dziennie. Żyłem tak trzy lata.
Doszedłem do stanu, kiedy wstając rano z łóżka nie czułem nóg, czułem, że dzieje się ze mną coś dziwnego, niedobrego mając jednocześnie świadomość, iż ponowna wizyta w miejscowym szpitalu niczego nie zmieni – diagnoza będzie ta sama.
Żeby dostać skierowanie do innego szpitala, trzeba było pokonać całą, rozbudowaną izraelską biurokrację uruchamiając przy tym wszelkie możliwe moje znajomości i dawne powiązania. Dzięki kolegom i przyjaciołom dawnych lat znającym różnych ludzi, którzy z kolei znali jeszcze innych, udało się mi się załatwić miejsce w szpitalu w Tel-Awiwie, gdzie diagnostyka w tego rodzaju wypadkach stała na światowym poziomie.
Po zakończeniu specjalistycznych prześwietleń i badań podszedł do mnie sam ordynator oddziału i podał diagnozę: „Ma pan zwyrodnienie dwu chrząstek kręgosłupa; jedna jest całkowicie ściśnięta, a w drugiej brakuje jej fragmentu.” Był przy tym zdumiony, że przy takim cierpieniu tak wiele czasu upłynęło, nim zacząłem szukać pomocy. Na moje pytania o rokowania w leczeniu, lekarz odpowiedział krótko:
- „Musimy pana zoperować”.
- „Czy jest to groźne” – spytałem ostrożnie.
- „To nic strasznego – praktycznie zabieg – odrzekł -10 dni i wróci pan do domu jak nowonarodzony.”
Na taką, niemal wymarzoną perspektywę od razu wyraziłem swoją zgodę.
Kiedy wieczorem, po operacji wybudziłem się z narkozy, przestraszyłem się. Nie miałem czucia w całym ciele, od piersi w dół. Wezwałem lekarza, ale mający nocny dyżur lekarz na moje dociekania odpowiedział tylko: „Niestety, niczego konkretnego nie mogę panu powiedzieć. Musimy poczekać do rana, kiedy przyjdzie mój kolega, specjalista od takich przypadków.”
Następnego dnia przyszedł lekarz, który mnie operował i oznajmił: „Przykro mi, Dawidzie, ale mam złe wieści.”
Wziąłem się w garść i zapytałem: „Co pan, doktorze, rozumie przez złe wieści?”
„Popełniłem błąd w trakcie operacji i będzie pan sparaliżowany do końca życia.” – odpowiedział.
Wykonał on, okazało się, zbyt głębokie nacięcie skalpelem i uszkodził w ten sposób nerwy koordynujące ruchy nóg. Jednej nogi nie czułem wcale, drugiej częściowo i w efekcie nie mogłem chodzić.
Na początku doznałem szoku. Potem było mi siebie strasznie żal. Pomyślałem: „Co teraz będę robił? Przedtem były co prawda cierpienia z powodu ciągłego bólu, ale wszak chodziłem i pracowałem. Gdyby to ode mnie zależało, wolałbym cierpieć, ale chodzić.”
Jednak powrót do przeszłości był niemożliwym.

Człowiek powalony
Prognoza lekarza odnośnie mojej przyszłości była sformułowana w jednym krótkim, chłodnym zdaniu: „Nauczy się pan z tym żyć!” Było to dla mnie trudne do wyobrażenia. Nienawidziłem i winiłem wszystkich i wszystko. A oprócz tego – i to było chyba najgorsze – odczuwałem bezgraniczna nienawiść do siebie samego. Nie mogłem pogodzić się z tym, co się stało.
Ze szpitala wysłano mnie do sanatorium rehabilitacyjnego, w którym pomagają ludziom sparaliżowanym, głównie inwalidom wojennym. Zajmowano się tam także szczególnymi, takimi jak mój, przypadkami. Psychicznie poczułem się tam nieco lepiej; pewnie dlatego, że wokół siebie miałem ludzi w podobnym do mojego lub jeszcze gorszym stanie. Personel przygotował mi specjalne obręcze (poręcze) umocowane na specjalnej podstawie. Przy ich pomocy, wspomagając się kostylami, można było przemieszczać się nie używając wózka inwalidzkiego, choć było to niezmiernie trudne.
Po trzy i pół-miesięcznym pobycie w tym ośrodku rehabilitacji wróciłem do swojego moszawu. Przyjaciele wybudowali mi łagodny podjazd, bym mógł z jak najmniejszym wysiłkiem dostać się do domu na wózku inwalidzkim. Zamontowali też specjalne poręcze w łazience i w innych miejscach mojego domu, wszędzie, gdzie to było potrzebne. Bardzo mnie to wszystko wzruszyło i podniosło na duchu.
Znajdowałem się jednak w otoczeniu samych zdrowych, zdolnych do pracy ludzi, co zaczęło potęgować moje poczucie nieporadności, nieprzydatności, stopnia swego nieuleczalnego kalectwa. Wpadłem wkrótce w taką depresję, że niezbędna była pomoc psychologiczna. Nie pomyślałbym nigdy, że kiedykolwiek będę potrzebował psychiatry. Zawsze byłem osobnikiem silnym i sprawnym, psychicznie i fizycznie. I nagle z dnia na dzień okazałem się człowiekiem powalonym, przegranym, wręcz złamanym.
Przeobraziłem się w najbardziej nieszczęśliwego w całym świecie człowieka na długo przed tym, zanim psychiatra machnął na mnie ręką nie chcąc dalej pomagać, ponieważ nadal nie przestawałem użalać się nad sobą. I nadal, jak na początku choroby, winiłem za swoje kalectwo wszystkich i wszystko. Nie mogłem zapomnieć i wybaczyć lekarzowi. Nikomu nie potrafiłem wybaczyć, siebie nie wyłączając.
Mój stan najciężej odbijał się na mojej żonie. Ja z kolei zacząłem mieć obawy, że ona mnie zostawi, chociaż nie zrobiłaby tego nigdy – nawet przez moment o tym nie pomyślała. Żona ze wszystkich swoich sił starała się dodać mi otuchy. Wciąż delikatnie przypominała mi, bym wszystkim aż tak nie denerwował się, bo to nic nie daje, a ona i tak zawsze będzie ze mną i przy mnie. Ale im więcej starała się, tym bardziej martwiłem się i w tym większej żyłem depresji.
W moszawie zorganizowano mi lekką, odpowiednią do mojego stanu pracę, w której mogłem maksymalnie wykorzystać swoje umiejętności. Mimo jednak ich tak wielu starań, ciągle czułem się gorzej. Byłem przekonany, że ich starania i delikatność podyktowane są jedynie litością nad moim stanem i moim kalectwem.
Napady żalu do siebie samego i poczucia zupełnej klęski życiowej nie zabiły do końca resztek nadziei, że mimo wszystko kiedyś znów będę chodził.
Pewnego razu przeczytałem w gazecie o człowieku, który dotykając ludzi swoją ręką i wywołując przez to w ich ciele coś rodzaju impulsu elektrycznego, przynosił ulgę ich cierpieniu, powodował, że czuli się lepiej. Moszaw wygospodarował pieniądze na mój wyjazd i pojechałem do tego człowieka. Nie to nie pomogło. Wyjazd był daremnym. Potem usłyszałem o pewnym guru. Też do niego pojechałem; i też na próżno. Wierzyłem w każdego z nich. Kiedy człowiek znajduje się w takim jak ja rozpaczliwym położeniu, chwyta się i wierzy w każdą sposobność. Ja chciałem u wierzyć i dlatego chwytałem się nawet cienia nadziei. Moszaw opłacił mi nawet transcendentalną sesję.
Wszystkie próby zawiodły.
Po około siedmiu i pół latach, po wypróbowaniu wszystkiego, co było dostępne i możliwe – w końcu poddałem się. Poszedłem w końcu za profesjonalną rada specjalistów, profesorów, neurochirurgów i wszystkich, którzy mi mówili: „Przecież jesteś nieuleczalnie sparaliżowany. Daj sobie spokój z bezsensownymi próbami, bzdurnymi mrzonkami, złudnymi nadziejami. Wybij sobie z głowy cudowne sposoby. Naucz się z tym żyć.”
Moja żona już dawno straciła nadzieję na jakąkolwiek poprawę czy moje wyzdrowienie. Kiedyś wręcz powiedziała: „Po co ci te wszystkie starania, te dodatkowe komplikacje i tak trudnej sytuacji? Daj sobie wreszcie spokój. Przyjmij do wiadomości, że to jest już twój trwały stan. Ja już pogodziłam się z tym. Dlaczego ty też nie chcesz tego zrobić?!”
Po tym wszystkim zacząłem powoli godzić się ze swoim stanem. Najpierw odsunąłem pretensje do siebie samego i przestałem narzekać. Przyjąłem do wiadomości, że już nikt i nic mi nie pomoże. Postanowiłem w maksymalnym stopniu, na tyle, na ile możliwe w moim stanie, prowadzić normalne życie. Wróciłem do codziennych zajęć.


Dlaczego nie modlisz się razem ze mną?
Pewnego dnia, kiedy zmuszony byłem pozostać w domu z powodu grypy, strasznie nudziłem się. Postanowiłem pooglądać telewizję. Stacje telewizji izraelskiej nadawały swoje programy tylko wieczorem, włączyłem wiec program pt. „Klub 700” Telewizji Libańskiej. Zaintrygował mnie tytuł oglądanego teleshow mającego, jak wydawało się na pierwszy rzut oka, rozrywkowy charakter.
Szybko jednak zorientowałem się, że był to program chrześcijański. Nie miałem na razie innego zajęcia i znienacka odezwała się we mnie jakaś nowa, nieznana nutka zainteresowania – zacząłem ten program oglądać. Odzywał się co prawda we mnie jakiś wewnętrzny niejako głos, że postępuje niewłaściwie, ale nie wyłączyłem audycji. Za to zamknąłem drzwi, bo nie chciałem, by żona czy córka przyłapały mnie na oglądaniu chrześcijańskiego programu.
Obejrzałem całkiem interesujący program: opowiadał on różne historie różnych ludzi, którzy wyleczyli się z ciężkich chorób i dolegliwości. Pierwszy raz w życiu miałem okazję obejrzeć wywiad z kobietą wyleczoną z raka. Pokazała ona zdjęcie rentgenowskie guza nowotworowego wielkości dorodnej pomarańczy. Następnie zademonstrowała drugie rentgenowskie zdjęcie, wykonane w trzy dni później. Na tym drugim nie było nawet śladu guza. Guz zniknął.
Byłem, oczywiście, przekonany, że to fałszywka, że ludzie występujący w programie ludzie to dobrze wyszkoleni i dobrze płatni aktorzy. Niektóre historie wywoływały u mnie niemal gromki śmiech z powodu niespójności i wręcz braku logiki przedstawianych zdarzeń. A mimo to zacząłem, niemal niezauważalnie dla siebie samego, za zamkniętymi drzwiami oglądać codziennie ten program.
Po miesiącu postanowiłem powiedzieć o nim żonie: „Szilo, oglądałem w telewizji chrześcijański program o ludziach, wyleczonych z różnych beznadziejnych stanów chorobowych dzięki swej wierze w Jeszuę i dzięki modlitwom do Niego zanoszonych.” Spodziewałem się u niej zaskoczenia czy rozdrażnienia. Tymczasem w odpowiedzi usłyszałem: „Jeśli przynosi ci to ulgę, nadal oglądaj sobie ten program.” więcej – zaproponowała nagrywanie programu na kasetę, byśmy mogli obejrzeć go wieczorem razem. Najwidoczniej nie zrozumiała, co tak naprawdę chciałem jej powiedzieć.
W czasie każdego programu następował moment, kiedy prowadzący apelował: „Pomódlcie się teraz razem ze mną!”. Za każdym razem w tym miejscu wyłączałem telewizor. Nie chciałem nie oglądać i słyszeć nawet fragmentów modlitw zanoszonych przez ludzi do Jezusa. Choć podświadomie, w duchu czułem swego rodzaju nieracjonalność swojej postawy.
Po kilku miesiącach, bo to już tyle trwało, odniosłem pewnego razu nieodparte wrażenie, że palec prowadzącego program jest skierowany prosto we mnie. Najpierw wystraszyłem się. Następna rzecz, jaką zapamiętałem, to moja odruchowa modlitwa, modlitwa grzesznika zanoszona razem z nim. Nic z tego nie rozumiałem. Modliłem się do tego „Jezusa”, którego imię było dla mnie dotychczas pustym dźwiękiem! Kiedy modlitwa skończyła się, nie mogłem uwierzyć, że to zrobiłem. Zapytywałem siebie samego: „Cóż takiego teraz uczyniłem?”.
Niezwłocznie opowiedziałem o tym „incydencie” żonie. I znów zareagowała na tę nowinę z większym spokojem niż można było oczekiwać: „Jeśli przynosi ci to ulgę, to kontynuuj tę sytuację. Ale wyświadcz mi, proszę, przysługę i nie rozpowiadaj tego innym. Niech to będzie między nami w zaciszu domowym.”
Byłem święcie przekonany, iż jestem jedynym w świecie Żydem, który modlił się do Jezusa. Postanowiłem, że pierwszą rzeczą, jaką teraz powinienem zrobić, to kupić pełne wydanie Biblii. Dlatego pojechałem do Nazaretu i nabyłem ją. Będąc w księgarni zobaczyłem na wystawie mapę-plan miasta, na którym wpadła mi w oczy nazwa Kościoła Baptystycznego.
Czytając uważnie Biblię zauważyłem, że było w niej coś więcej, niż dotychczas sądziłem. Odkryłem też, że starotestamentowe proroctwa wypełniają się w Nowym Testamencie. Zainteresowało mnie także, i zastanowiło, dlaczego ludzie przez tyle stuleci odrzucali wiarę w Jezusa. Postanowiłem to sprawdzić.

Będziesz uzdrowiony
W najbliższą niedzielę o ósmej rano wybrałem się do Kościoła Baptystów. Przyszedłem tak wcześnie, że drzwi zastałem jeszcze zamknięte.
Wszędzie wokół mnie dzwoniły kościelne dzwonu, a tu zamknięte drzwi! Już miałem odchodzić, kiedy do kaplicy podszedł człowiek o arabskich rysach i przedstawił mi się jako pastor. Rozpoczął ze mną rozmowę początkowo po arabsku, potem po angielsku, bo nie znał hebrajskiego. Na podany przeze mnie opis swojej historii zareagował widocznym zdziwieniem. „Latami czynimy starania o nawrócenie ludzi, modlimy się o uwierzenie przez Żydów w naszego Pana, naszego, ale przede wszystkim ich Mesjasza, a tu pan, Żyd przychodzi sam. Nic podobnego nie zdarzyło mi się w ciągu mojej całej pastorskiej służby” - powiedział.
Pastor zaprosił mnie na nabożeństwo. Kiedy okazało się, że będę jedynym Żydem pośród gromadzących się wiernych będących arabami, byłem przekonany, iż będę czuł się co najmniej nieswojo. Ale tak nie było. Miłość, której tego dnia doświadczyłem, była miłością Jezusa.
Pod koniec nabożeństwa poczułem potrzebę wyjścia do przodu. Wyszedłem i przyjąłem Pana jako mojego osobistego Zbawiciela. Zacząłem modlić się, wznosząc modlitwę, która codziennie, bezwiednie powtarzałem przed telewizorem w czasie ostatnich czterech miesięcy. Ale tym razem robiłem to świadomie, z potrzeby serca publicznie, wobec licznie zgromadzonych w kaplicy wiernych.
Tego mojej żonie było już za dożo. Inną sprawą jest „niewinne” oglądanie chrześcijańskiego programu telewizyjnego czy nawet modlenie się w ukryciu, kiedy nikt tego nie widzi i nikt o tym nie wie, a zgoła całkiem inaczej ma się sprawa z publicznym wyznaniem wiary w Jezusa. Była zbulwersowana i rozgniewana, że zrobiłem coś takiego nawet z nią nie konsultując.
Czekała, obserwując mnie przez mijające tygodnie, kiedy mój zapał ostygnie. Była przekonana, iż jest to chwilowe „zauroczenie”, że zrozumiem i naprawię swój błąd. Kiedy nic takiego nie nastąpiło, zgodziła się pójść ze mną na spotkanie modlitewne Żydów mesjańskich. Poszła. I wkrótce potem ona także przyjęła Jezusa.
Po około pięciu miesiącach od mojego nawrócenia znowu oglądałem program „Klub 700”, w czasie której prowadząca audycję Danuta Soderman zwracając się do widzów powiedziała: „Znam człowieka – nie sprecyzowała jego miejsca zamieszkania – który ma już od kilku lat paraliż nóg.” Była mowa, oczywiście, o moim przypadku, moim inwalidztwie trwającym już ponad siedem lat. „Człowiek ten – mówiła dalej – odczuje ciepłą falę ogarniająca jego ciało i zostanie uzdrowiony.”
Zacząłem w tym momencie modlić się: „O, proszę Cię, Panie, niech to będę ja!” Cały czas wydawało mi się, że chodzi właśnie o mnie, ale nic się nie działo. Dalej modliłem się, jakbym nie dopuszczał myśli, że to wyzdrowienie może być nie dla mnie przeznaczone – może ono i ta modlitwa być przeznaczone dla kogoś zupełnie innego.
Tego wieczoru leżałem w łóżku, czytałem Biblię, gdy nagle doznałem wrażenia pojawienia się we mnie czegoś podobnego do impulsu elektrycznego przenikającego całe moje ciało od stóp do głów. Moje nogi niespodziewanie zaczęły podnosić się do góry; podniosły się do góry na około 40 cali2.
U ludzi sparaliżowanych zdarzają czasami się takie przypadkowe krótkotrwałe odruchy. Wiedziałem o tym i pierwsza moja myśl skonstatowała taki właśnie przypadek. Miewałem już podobne, silniejsze od innych odruchy i nigdy nie potrafiłem wyjaśnić ich natury. I tym razem wszystko ustało. Zasnąłem.
Następnego dnia rano, po obudzeniu się, zacząłem pomagać, jak co dzień, swoim nogom przy wychodzeniu z łóżka. Ale kiedy dotknąłem swoich nóg, ku memu zdziwieniu uświadomiłem sobie, że chyba pojawiło się w nich czucie! Pomyślałem sobie; „Poczekaj jeszcze trochę. To coś tak nowego, że być może nie jest prawdą. To może być złudzenie”. Zacząłem dotykać po kolei wszystkich punktów ciała, w których przed laty straciłem czucie. Tam też ono wróciło!
Krzyknąłem: „Szila! Dla Boga! Chodź tu szybko! Odzyskałem czucie!”
„Bzdura.– odrzekła beznamiętnie – Pewnie jeszcze śnisz.”. By to sprawdzić, wyciągnęła igłę i zaczęła mnie nakłuwać. „Zamknij oczy. – powiedziała – Teraz zgaduj, gdzie cię będę nakłuwać.” I kontynuowała eksperyment sprawdzania licznych punktów moich nóg. Ja zaś potrafiłem bezbłędnie każdorazowo określić miejsce nakłucia. Wtedy i ona zaraziła się moją radością.
Niezwłocznie udałem się do miejscowego ambulatorium do lekarza. Założyłem specjalne obuwie, bo byłem zdezorientowany, nie wiedziałem dokładnie, co się ze mną dzieje a także dlatego, że po siedmiu latach paraliżu moje nogi były w stanie daleko posuniętej deformacji. Kiedy wreszcie zobaczyłem zdumienie badającego mnie lekarza, wiedziałem, że zdarzył się prawdziwy, namacalny w dosłownym tego słowa znaczeniu, cud.
Lekarz skierował mnie do szpitala, by tam specjalistycznym sprzętem sprawdzono moje odruchy. Robiono już wcześniej takie badania i, oczywiście, wyniki za każdym razem były negatywne. Tym razem moje reakcje wypadły bardzo pomyślnie. Prowadzący to badanie lekarz zdziwił się i poprosił, bym przyszedł jeszcze raz w następnym tygodniu.
Po tygodniu ponownie pojawiłem się w szpitalu. Tym razem w badaniu uczestniczyło 25-ciu lekarzy, neurochirurgów i neurologów z całego kraju. Był też lekarz, który mnie przed ponad siedmiu laty operował. Wszyscy mnie oglądali i żaden z nich nie potrafił dać sensownego wytłumaczenia tego, co zaszło w moim przypadku i czego skutki na własne oczy widzieli.
Wszyscy byli zgodni, że logicznie i naukowo rzecz biorąc, taki obrót sprawy był niemożliwym. Niektórzy wręcz uważali, iż oszukuję, że poprzednie zdjęcia rentgenowski nie były moimi. I do dziś lekarze, najlepsi specjaliści w świecie, nie mogą uwierzyć, że znowu zacząłem chodzić.
Po zakończeniu konsylium padło podsumowanie: „To cud w medycynie!”.
Ja zaś im na to odpowiedziałem:
- „Posłuchajcie. To żaden cud medycyny. Tego dokonał Jezusa!”
Ktoś z nich zapytał: „Jezusa? A kto to taki?” To imię jest w Izraelu stosunkowo popularne i oni prawdopodobnie pomyśleli, że może jest to jakiś fizykoterapeuta czy jakiś, nieznany im osobiście lekarz.
Dlatego wyraźnie im objaśniłem: „Jezusa, to nasz Mesjasz!”
Dal lekarzy, żydowskich lekarzy, było to tak niesłychane, że aż obraźliwe oświadczenie. Nie chcieli nawet głuszec o żadnym, o „tym Jezusie”, dobitnie stwierdzając, iż jest absolutnie niemożliwym, by Jezus mógł mieć w jakimkolwiek stopniu udział w moim uzdrowieniu. Dla znających Biblię taka postawa to nic nowego, bo wiemy, że ludzie nie chcieli uwierzyć w cuda Jezusa nawet wtedy, kiedy byli naocznymi ich świadkami. Więcej. Znaleźli się i tacy, którzy w takich wydarzeniach widzieli Jego przymierze z diabłem!
Lekarz powiedział, że moje specjalne obręcze są mi już niepotrzebne, ale kule powinienem na razie zostawić, jako że z moich nóg pozostały tylko skóra i kości ze śladowa masą mięśni. I powoli, powoli zaczynałem ćwiczyć swoje pierwsze, po przeszło siedmiu latach, kroki.
Uklęknąłem – na kolanach, które jeszcze tak niedawno były bezużyteczne, wznosiłem chwałę Pana wielbiąc Go za cud, którego dokonała.
On jednak jeszcze nie skończył tego, co już zapoczątkował. Lekarze starali się delikatnie mi wyjaśnić, bym nie popadał w euforię, bo w zasadzie wszystkie moje nieużywane od tylu lat mięśnie obumarły i raczej jest mało prawdopodobne, by możliwa była ich regeneracja. Na szczęście ich diagnoza nie sprawdziła się. Regeneracji dokonał Bóg. Bóg z biegiem czasu je przywrócił.
Dziś moje nogi są tak samo zdrowe, jak nogi każdego normalnego, zdrowego człowieka.


Musicie wyjechać
Mieszkańcy naszego moszawu co prawda na własne oczy widzieli, że po tylu latach odzyskałem zdolność chodzenia, ale w żaden sposób nie chcieli przyjąć do wiadomości, że moje uzdrowienie, to cud dokonany przez Jeszuę. Nie wierzyli, bo uważali to za niemożliwe, niewytłumaczalne. I dziwnym jest, że choć po siedmiu latach mego trwałego inwalidztwa wiedzieli na bazie nauki i diagnoz najlepszych specjalistów, że sztuka medycyny jest bezradna, woleli z biegiem czasu wierzyć, że to był cud medycyny, albo, że to wręcz sprawa kunsztu lekarskiego. A przecież to ostatnie było równie - w świetle ludzkiej logiki - jeśli nie mniej prawdopodobne niż możliwość cudu Jezusa.
Wieść o tym, że uwierzyłem w Jeszuę, szybko rozeszła się wśród mieszkańców gminy. Na efekt nie trzeba było długo czekać. Kierownictwo moszawu wezwało mnie na posiedzenie zarządu, gdzie usłyszałem: „Bardzo nam przykro, ale musisz od nas wyjechać. Nie możemy zgodzić się na członkostwo, na obecność w moszawie chrześcijan.”
Zrodziła się w kierownictwie moszawu obawa, że obecność chrześcijan jako członków moszawu, spowoduje obcięcie dotacji na działalność moszawu jego kuratora i sponsora, pewnej nowojorskiej organizacji.
Na takie postawienie sprawy odparłem, że jestem mesjańskim Żydem, jestem dlatego bardziej niż inni „widoczny” i moje odejście nie minie bez echa. Ponadto poza obszarem moszawu istnieje ogromny świat chrześcijański, który z radością przyjmie wiadomość o moim cudownym uzdrowieniu oraz o moim nawróceniu nie mieszkając tego nagłośnić i nagłaśniać. Rozumiejąc, że rozgłos wywołany moim odejściem poprzez wykluczenie z moszawu wywoła gorsze skutki niż moje pozostanie, zarząd zgodził się, bym został pod jednakże warunkiem, iż na terenie gminy nie będę zajmował się propagandą Ewangelii.
I taki układ dobrze funkcjonował, ale do czasu. Konkretnie do maja 1998, kiedy to wziąłem udział w dużym „mesjańsko-żydowskim”3 święcie „Szawuot88”. Nasz świąteczny zjazd odbył się w Jerozolimie. Było to chyba największe od 2000 lat zgromadzenie Żydów uznających Mesjasza tu, w Jerozolimie. Nie obyło się bez „mojego akcentu” – odnosiło się wrażenie, że wszystkie wychodzące po hebrajsku gazety opisywały cud mego wyzdrowienia.
Kiedy wróciłem do domu, okazało się, że tu też czytają gazety, bo wezwany „na dywanik” przez zarząd, usłyszałem: „Obiecałeś, że nie będziesz zajmował się ewangelizacją. Atu okazuje się, że twoją fotografię można oglądać we wszystkich gazetach. Nowy Jork zamierza przerwać dotowanie naszego moszawu. Musisz opuścić nasz moszaw.”
Na walnym zebraniu droga głosowania wykluczono z gminy mnie oraz moja rodzinę dając nam 10 dni na spakowanie się.
Nikt z mieszkańców Moszawu, w którym przeżyliśmy 16 lat nie przyszedł pomóc nawet w zapięciu walizki.

Gdyby Bóg nie przewidział takiej sytuacji, znaleźlibyśmy się z dnia na dzień na ulicy bez grosza przy duszy. Lecz służymy Bogu żywemu! Już na zebraniu jakiś nieznany mi człowiek wręczył mi kopertę. Kiedy ją teraz otworzyłem nie wierzyłem własnym oczom! Były w niej czeki pieniężne i bilety lotnicze. To niespodziewane wsparcie „na nowy początek” umożliwiło nam wstąpienie na studia na Seminarium Chrześcijańskim prowadzonym Szkołę Biblijną w mieście Pallas stanu Teksas.
Żona i ja uzyskaliśmy dyplomy ukończenia chrześcijańskiej uczelni w maju 1999 roku i za prowadzącym głosem Pana pojechaliśmy do Seattle, gdzie mieszkamy do dziś. W ciągu ostatnich dziesięciu lat zupełnie wyzdrowiałem i wróciłem do poprzedniego stanu, choć to już nie był dokładnie ten sam stan - moja wiara umacniała się z każdym dniem.
Zamierzamy z żoną wrócić do Izraela i poświęcić się głoszeniu Żydom Dobrej Nowiny o prawdziwym Mesjaszu, uzdrawiającym i zbawiającym.


Komentarz Sida Rota.
Wyczytałem w Torze, że Bóg uzdrawia ludzi. I przez 30 lat odwiedzania różnych synagog, nigdy nie spotkałem kogoś uzdrowionego. W telewizji pokazywano co prawda ludzi „uzdrowionych wiarą”, ale przez długie lata byłem przekonany, że to kłamstwo. Z drugiej strony – pomyślałem – gdyby naprawdę nic takiego nie wydarzyło się, nie byłoby również falsyfikatów.
W Talmudzie5, tak jak i w Nowym Testamencie, mówi się o uzdrowieniach, jakich doznawali Żydzi, kiedy zanosili o to prośby do Boga. Ale w Talmudzie znajdziemy też zakaz dotyczący Żydów ortodoksyjnych6 zakazujący zwracania się do Żydów mesjańskich7 z prośbą o modlitwę za tych pierwszych. To swego rodzaju Komplement i to przez duże „K”! Potwierdza to wszak fakt, że Żydzi, naśladowcy Jeszuy posiadają przy Jego pomocy moc uzdrawiania! Ujrzenie choćby raz uzdrowienia w Chrystusie to milowy krok na drodze do uwierzenia w Mesjasza8.
W księdze Izajasz 53: 4-5 napisano9, że Mesjasz położy kres wszystkim naszym dolegliwościom.10:

Otóż On wziął na siebie boleści nas wszystkich, to nasze cierpienia tak go przywaliły. Sami uznaliśmy Go za pokonanego, za doświadczonego i upokorzonego przez Boga. A On został tak przebity z powodu naszych grzechów i zdruzgotany za nasze winy. Kara, którą wziął na siebie, nam pokój przynosi i dzięki Jego ranom my uleczeni będziemy. [Biblia Warszawsko-Praska]

Już pierwsi mesjańscy Żydzi, także ci świeżo nawróceni, doświadczali cudownego w Nim uzdrowienia. Moja matka także została mesjańską Żydówką i także doznała uzdrowienia w Chrystusie.
                                                                                                         Dawid Janiw

 
« poprzedni artykuł