Start arrow Artykuły arrow Wyciągnięty z nurtów rzeki
 
 
Wyciągnięty z nurtów rzeki Drukuj
07.01.2007.

Młody Żyd w buddyjskim klasztorze? Albo w chrześcijańskim kościele?
Absurd. Tak mi się wydawało jeszcze sześć lat temu. Ale moje życie potoczyło się dziwnymi torami. Sześć lat temu mama zmarła na raka mózgu. A mną zaczęły targać gwałtowne, wzburzone uczucia. Dopiero, co dostałem wymarzoną pracę jako urzędnik służb finansowych w San Francisco. Jednak po śmierci mamy zacząłem zastanawiać się nad życiem.
Pieniądze i sprawy materialne przestały mnie interesować. Pomyślałem, że życie to coś więcej niż sukces. Po kilku latach rzuciłem, więc pracę i wyruszyłem do Azji. Zafascynował mnie Wschód i jego filozofia. Kolejne kilka lat poświęciłem na jej zgłębianie. Nie mogłem wyjść z podziwu, jak wiele prawdy tam znajduję. W naukach Wschodu odnajdywałem swoje myśli i emocje. Doszedłem do wniosku, że przyczyną mojego cierpienia i wewnętrznych konfliktów jest moja własna wola i pragnienia. Nabrałem przekonania, że powinienem żyć w zgodzie z filozofią Wschodu. Im bardziej ją poznawałem, tym zdawała mi się prawdziwsza. Sądziłem, że szukam mądrości - czyż nie był to wzniosły ideał?

W końcu moje podróże zawiodły mnie do Tajlandii, gdzie spędziłem jakiś czas w buddyjskim klasztorze. Było tam kilku mnichów z Ameryki, toteż nauczanie i medytacje prowadzono po angielsku. Ogoliłem głowę. Spałem na gołym betonie. Przez dwa tygodnie nie mówiłem ani słowa, budziłem się na gong o czwartej rano i rozpoczynałem medytację. Całe dnie spędzałem siedząc po turecku pogrążony w milczącej medytacji. Zacząłem też zgłębiać jogę. I podobało mi się to.

Po ośmiu miesiącach mniszego życia na Półwyspie Malajskim uległem perswazjom ojca i wróciłem do San Francisco, aby razem z nim wybrać się do Izraela. Na wspólnych rodzinnych wakacjach nie byłem od dzieciństwa. Pomyślałem, że to już może ostatnia okazja, bo zdrowie ojcu nie dopisywało. Zastanowiły mnie jego słowa: „Chciałbym, żebyś, choć raz za mojego życia pojechał do Ziemi Obiecanej”.

Tata wychował się w Wiedniu w ortodoksyjnej rodzinie żydowskiej. Wyjechali z Europy tuż przed wkroczeniem nazistów do Austrii w 1938 roku. Rodzina dziadka zginęła w czasie wojny. Bytem dumny, że jestem Żydem, Przeszedłem barmicwę, lubiłem tradycje związane z naszą religią. Jednak dzięki wschodniej medytacji i jodze doświadczyłem czegoś innego. Nie wierzyłem, że istnieje Bóg - poczciwy staruszek. Wszystkim dookoła mówiłem, że jestem ateistą. Z wyższością patrzyłem na tych, których uważałem za słabych, nieumiejących spojrzeć prawdzie w oczy. Wierzyłem, że moja duchowość płynie z mojego własnego wnętrza. Czułem się silny. I przekonany, że poznałem tajemnicę życia.

Rodzina wróciła do Stanów, ale ja zostałem jeszcze w Izraelu. Choć nie miałem konkretnych planów, nie przeszkadzało mi to. Pomyślałem, że jeśli nie będę bił się z życiem, to drzwi same się przede mną będą otwierały. Skłaniałem się ku taoistycznemu podejściu do życia jako płynącej rzeki. Im mniej będę walczył w jej prądem, tym łatwiej będzie płynąć. Miałem przeświadczenie, że tak czy inaczej dopłynę ku swemu przeznaczeniu – i rzeczywiście tak się stało. Jechałem kiedyś autostopem i kierowca wysadził mnie akurat pod chrześcijańskim schroniskiem młodzieżowym w Hajfie. Jego kierownik zgodził się użyczyć mi mieszkania i wiktu w zamian za pracę.

Właśnie tam zacząłem czytać Biblię. Traktowałem ją jako księgę mądrości, dzięki której mogę jeszcze bardziej poszerzyć swoje horyzonty. Niektóre z opisanych tam historii znałem, mimo że nigdy wcześniej Biblii nie czytałem. Zacząłem od początku od Pierwszej Księgi Mojżeszowej. A gdy doszedłem do końca Drugiej Księgi, lektura zdążyła mnie już nieco znudzić. Ktoś zasugerował żebym spróbował poczytać Ewangelię Jana w Nowym Testamencie. Mam, więc dowiedzieć się, co nieco, kim był ten cały Jeszua? Brzmi interesująco myślałem sobie. Czytając najpierw relację Jana. i potem Łukasza, musiałem jednak przyznać sam przed sobą, że niegłupio ten Jeszua mówił. Widać był oświecony, tak samo jak ja.

Czytałem dalej i zaczęło się ze mną dziać coś dziwnego. Oto typowy dylemat, z jakim musiałem się mierzyć. Z filozoficznego punktu widzenia bytem człowiekiem wybitnie moralnym. A jednak zdarzało się, że nie umiałem powściągnąć języka i musiałem potem wstydzić się sam przed sobą. Moja chęć moralnego postępowania nie miała podstaw w Biblii, wynikała raczej z czysto ludzkiej potrzeby. Tymczasem pierwszy werset, na jaki natrafiłem otwierając Biblię, potępiał zło, które wychodzi z ust człowieka! Serce we mnie zamarto To nie mógł być zbieg okoliczności. Zacząłem dopuszczać możliwość istnienia Boga. Nie mieściło mi się jednak w głowie, że chrześcijanie mogliby mieć rację.

Wiedziałem, że wszyscy wolontariusze pracujący w schronisku są chrześcijanami, nie dawało mi to jednak do myślenia. Byli porządnymi ludźmi i przyjemnie mi było w ich towarzystwie. Czułem, że mają jakąś własną drogę do wewnętrznego pokoju, wydawało mi się jednak, że nazbyt dosłownie traktują treść Biblii. Jakiś czas później zauważyłem, że taka postawa daje im poczucie bezpieczeństwa. Kiedy natomiast ja czytałem Biblię, poszerzałem po prostu swoją oświeconą duchową świadomość.

Pewnej nocy próbowałem nawet modlić się samodzielnie u siebie w pokoju, ale gadanie do siebie wydało mi się idiotyczne. Nie zapomnę swojego ostatniego wieczoru w schronisku. Rozmawiałem akurat z jednym z wolontariuszy, gdy nagle całe moje ciało przeszły dziwne ciarki. Zdumiałem się. Pochyliłem się w fotelu, ale to uczucie tylko narastało. W końcu cały już się trząsłem. Trwało to trzy godziny, aż wreszcie upadłem na kolana i głową do ziemi. W głowie pojawiły mi się słowa wyraziste jak blask neonu:
„Pan Jeszua Mesjasz to mój Zbawiciel”.

A przecież byłem porządnym Żydem, w dodatku buddystą. Nigdy przedtem nie słyszałem chrześcijańskich kazań i modlitw. Miałem wrażenie, że te słowa z całej siły cisną mi się na usta, próbowałem je powstrzymać... Aż w końcu wypowiedziałem je. I to parę razy.
Po wszystkim spostrzegłem, że jestem mokry od potu.
Odtąd nie umiałem już obejść się bez rozmawiania z Panem Bogiem. Nie potrafiłem tego wyjaśnić, ale nabrałem przekonania, że Bóg istnieje i że Jeszua stanowi klucz do całej sprawy. Paradoksalnie nie uważałem się za chrześcijanina, nie wyobrażałem sobie siebie w kościele, a nawet Biblię wciąż miałem tylko za mądrą księgę. Ale i to miało się zmienić, choć jak na razie targały mną wątpliwości, co do Biblii, wiary i tego, co mi się przytrafiło. W głębi duszy znałem już prawdę, ale nie mogłem się opędzić od palących pytań.

Pewnego razu czytając Biblię, odniosłem wrażenie, że ożywa ona na moich oczach. Nagle pojąłem, że to Boża prawda i że mówi ona o moim własnym życiu. Odtąd całkowicie poświęciłem się jej lekturze. Bóg wydawał się codziennie pokazywać mi coś nowego. Jeśli trapiło mnie jakieś pytanie, modliłem się, otwierałem Biblię i odpowiedź zawsze się znajdowała. Moja nowa duchowość nie pochodziła ode mnie, ale z zewnątrz - od Stwórcy, Boga. To On sam był obiektywną prawdą o mnie i o mojej roli na tym świecie. To już nie była kwestia wewnętrznego przeświadczenia. Przedtem myślałem, że już wszystko o życiu wiem - a tymczasem nie miałem w ogóle pojęcia o jego istocie!

Bóg wyciągnął mnie z nurtów rzeki i postawił na twardej skale.

Garrett Smith


 
« poprzedni artykuł   następny artykuł »