Start arrow Artykuły arrow Czy musimy być doskonali?
 
 
Czy musimy być doskonali? Drukuj
07.01.2007.

Już od dzieciństwa próbujemy ze wszystkich sił być do­skonali, ponieważ chcemy sprawić przyjemność rodzicom i straszliwie lękamy się utraty ich miłości, jeśli zrobimy coś źle. Czasami rodzice, roztargnieni lub niedoświadczeni, czynią coś, co wzmacnia ten lęk. Jeśli jednak mamy szczęście, na ogół nam przebaczają i zapewniają, że ich miłość do nas jest stała.

Zakochujemy się i wyobrażamy sobie, że osoba, którą kochamy, jest doskonała, dlatego że to dobrze o nas świad­czy. Potem, kiedy nieuchronnie znajdujemy wady w na­szym partnerze, a on czy ona znajduje wady w nas, musi­my przywołać moc przebaczenia, by podtrzymać małżeń­stwo, przedkładając szczęście nad sprawiedliwość.

Być może nauczono nas, że Bóg widzi każdy nasz uczy­nek i odczytuje każdą ukrytą myśl,
i byliśmy pewni, iż roz­czarowaliśmy Boga. Być może prześladowała nas historia Adama i Ewy i myśleliśmy: „Jeśli Bóg to zrobił ludziom, którzy popełnili jeden mały grzech, to jakie kary przygoto­wał dla mnie za wszystkie moje złe uczynki?” Możemy jed­nak nauczyć się widzieć Go jako Boga przebaczenia, który rozumie, że nasza ludzka natura jest mieszanką ludzkości i boskości. Przypominając Boga naszą znajomością dobra i zła, usiłujemy się wznieść, ale nasza ludzka na­tura ściąga nas w dół, trzyma nas przy ziemi. Dążymy do czegoś i upadamy, ale Bóg kocha i nasze dążenia, i upadki.
Ostatnie słowa Biblii na temat ogrodu Eden mówią, że Bóg postawił przed wejściem do ogrodu cherubów z poły­skującymi mieczami (Rdz 3,24), aby Adam i Ewa nigdy nie mogli wrócić i jeść z drzewa życia. Od czasu do czasu jed­nak ich potomkowie próbują powrócić do Edenu.

Czasami ludzie usiłują odzyskać Eden, tworząc utopię, doskonałe społeczeństwo, w którym nie będzie biedy, prze­stępstw, zawiści. Takie społeczności pojawiły się w dzie­więtnastym wieku na amerykańskim Środkowym Zacho­dzie i europie wschodniej. Taka wizja inspirowała niektórych przywódców francuskiej i rosyjskiej rewolucji.
Martin Buber uznał izrael­skie kibuce, kolektywne farmy, w których nie ma prywat­nej własności, za próbę usunięcia egoizmu z działań gospo­darczych. Nieuchronnie jednak takie społeczności odkrywały, że istoty ludzkie nie są przeznaczone do doskonało­ści. Nieuniknienie ujawniały się ludzkie słabości i niszczy­ły utopijny wysiłek. (Przypomina mi się obyczaj rzemieśl­ników eskimoskich na Alasce, którzy umyślnie robią błąd w tkaninie czy rzeźbie, aby nie obrazić Boga próbą stwo­rzenia czegoś doskonałego).

Czasami ludzie dążą do odtworzenia ogrodu Eden, po­wracając chwilowo do czasów przed poznaniem różnicy między dobrem a złem, między słusznym a niesłusznym, gdy mogliśmy zachowywać się jak dzieci czy zwierzęta, ro­biąc wszystko, co nam się podoba, i nie ponosząc odpowie­dzialności za swoje czyny, ponieważ nie można było po nas oczekiwać, że będziemy wiedzieć, iż są złe.
Karnawały przed Wielkanocą w Brazylii i gdzie indziej, kiedy normal­ne reguły ubioru i zachowania są zawieszone, albo pijackie orgie młodych ludzi w Woodstock w latach sześćdziesią­tych to przykłady pragnienia powrotu do Edenu, do świa­ta, w którym Adam i Ewa mogli bez wstydu być nadzy i nie brać pod uwagę reguł określających, co jest „dozwolone”, a co „zakazane”.
Innymi przykładami są tradycyjne przyję­cia biurowe przed Bożym Narodzeniem, świętowanie zwycięstwa swojej drużyny sportowej i inne okazje, kiedy lu­dzie otrzymują milczące przyzwolenie na upicie się i nieod­powiedzialne zachowanie. Istoty ludzkie chcą być trakto­wane jako odpowiedzialne istoty moralne. Chcemy być od­powiedzialni za nasze czyny, a nie traktowani jak dzieci czy ludzie upośledzeni umysłowo, którzy nie rozumieją tego, co czynią.

Od czasu do czasu jednak szata moralności uwiera i krępuje ruchy, i chcemy ją zrzucić.
(Omar Khayam pisał: „Przyjdź, napełnij czarę, i w ogień wiosny ci­śnij zimową szatę skruchy”). Mamy za złe Adamowi i Ewie, że zjedli zakazany owoc i przekazali nam w spadku świa­domość dobra i zła. Nie ma jednak powrotu do Edenu. Jesteśmy istotami ludzkimi, błogosławionymi i obarczonymi sumieniem i nie możemy udawać dzieci, choćby to było zabawne.

W książce Steinbecka Na wschód od Edenu jest ważny fragment, Mr Li, chiński kucharz, który jest moralną ostoją książki, opowiada fascynującą historię czterech starszych chińskich dżentelmenów, którzy przez dwa lata studiowali hebrajski, aby właściwie odczytać jeden werset biblijny.
Chcieli właściwie zrozumieć znaczenie tego, co Bóg powie­dział do Kaina. Czy Bóg powiedział: „We drzwiach grzech leży; a do ciebie chuć jego będzie, a ty nad nim panować będziesz”, jak w przekładzie króla Jakuba, czy też: „Masz nad nim panować”, jak chce zatwierdzone polskie wydanie Biblii? Po dwóch latach studiów uznali, że oba przekłady są błędne.
Prawdziwe znaczenie słowa timszol brzmi: „Ty możesz panować nad nim”. Mr Li ciągnie dalej: „Czyż pan nie rozumie?! Polskie tłumaczenie naka­zuje ludziom tryumfować nad grzechem (...). Przekład króla Jakuba daje obietnicę w słowie «będziesz» (...). Natomiast słowo hebrajskie, wyraz timszol - «możesz» - daje prawo wyboru. Kto wie, czy to nie najważniejsze słowo w Bi­blii”.

To jest cudowna opowieść - czterech starych Chińczy­ków studiujących hebrajski, kaligrafujących hebrajskie li­tery chińskim tuszem i pędzlem - zasadnicza dla intencji Steinbecka podczas pisania Na wschód od Edenu.

Ja jed­nak studiowałem biblię i pytałem wielu rabinów i znawców hebrajszczyzny przez wiele lat i nie uzyskałem jednoznacznej odpowiedzi, nadal nie mogę być pe­wien, co znaczy timszol, jak również wiele innych ważnych słów w Biblii. Nikt nie może być tego pewien. Możemy tyl­ko zgadywać najlepiej, jak potrafimy, zabarwiając inter­pretację naszymi teologicznymi przekonaniami. Wiele we­rsetów biblijnych jest jak test Rorschacha - mówi więcej o nas niż o samym tekście.
Co jednak ważniejsze, timszol to niewłaściwe słowo, jeśli chcemy wiedzieć, czego Bóg od nas oczekuje (chociaż jest to właściwe słowo dla narracyjnych celów Steinbecka).

Sło­wo, które jest moim kandydatem na najważniejsze słowo w Biblii, pojawia się w Księdze Rodzaju (17,1), kiedy Bóg mówi do Abrahama: „Chodź przede mną i bądź tamim”. Co to słowo znaczy? Biblia króla Jamesa oddaje je jako „do­skonały”, zatwierdzona polska wersja jako „nieskazitelny”. Jeśli mają rację, to Bóg istotnie oczeki­wał od nas doskonałości, robienia zawsze rzeczy słusznych i nie grzeszenia. To samo słowo tamim jest użyte w innym miejscu w Biblii i określa zwierzę godne złożenia w ofierze na ołtarzu Boga, ponieważ jest bez skazy.

Nowsze przekłady, z powodów tak językowych, jak i teologicznych, wycofały się z idei Boga żądającego doskonałości i nieskazitelności od Abrahama - i od nas.
Zwierzęta przyniesione na ołtarz Boga mogły być doskonałe i bez ska­zy, ale nie można było tego oczekiwać od ofiarujących je ludzi. Współcześni uczeni uważają, że słowo tamim znaczy w przybliżeniu „szczery” (whole - hearted). Moje własne stu­diowanie tego wersetu prowadzi mnie do wniosku, że tym, czego Bóg żąda od Abrahama (a więc i od nas), nie jest doskonałość, ale prawość. Bóg chce, aby Abra­ham próbował być wierny swej istocie, nawet jeśli od czasu do czasu zabłądzi i odejdzie od tej istoty. Jak to wyraża ludowe przysłowie: „Niewiele jestem wart, Panie, ale to niewiele, to wszystko, co mam”. Albo jak Matka Teresa powie­działa kiedyś dziennikarzowi: „Nie jesteśmy tutaj po to, żeby odnosić sukcesy, jesteśmy po to, żeby dochować wia­ry”, co moim zdaniem oznacza wierność tak naszej istocie, jak i Bogu.

Bóg zna nas zbyt dobrze, by żądać od nas doskonałości. Dlaczego Bóg miałby skazywać nas na niepowodzenie, ustanawiając standardy, którym żaden z nas nie może sprostać? Jeden z najdziwniejszych fragmentów w całym Piśmie Świętym znajduje się w dziewiętnastym rozdziale Księgi Liczb. Jeśli człowiek czuje się nieczysty, dlatego że uczynił coś złego, i niegodny, aby stanąć przed obliczem Boga, może się oczyścić i odnowić przez poddanie się rytu­ałowi czerwonej krowy. Krowa o całkowicie czerwonej sier­ści, bez choćby jednego włoska innego koloru, zostaje po­święcona, a z jej prochów robi się pastę, którą nakłada się na człowieka, aby go oczyścić. Nawet w biblijnym kontekś­cie ofiar zwierzęcych rytuał czerwonej krowy jest bardzo dziwny. Nigdy go nie rozumiałem, aż przyjaciel przedstawił mi swoją teorię: czerwona krowa, zwierzę bez jednej skazy czy plamki, ucieleśnia doskonałość. Zostaje zabita, aby pod­kreślić, że na świecie nie ma miejsca na doskonałość. Do­skonałe stworzenia należą do nieba, a nie do ziemi. Ten świat jest dla nas, którzy walczymy z własnymi niedoskonałościami. I po to właśnie przyszedł mesjasz – z nieba – doskonały.

Kiedyś oglądałem program w TV o ruiny wielkich niegdyś miast Azteków i przewodnik – narrator próbował wyjaśnić znaczenie Podwórca Piłki, wyróżniającej się konstrukcji w każdym z nich.
(Pod­czas jego wyjaśnień wyobrażałem sobie archeologów przy­szłości, którzy usiłują wytłumaczyć swoim współczesnym znaczenie naszych stadionów piłki nożnej).
Gra w piłkę była w azteckiej kulturze czymś więcej niż wydarzeniem sportowym. Było to współzawodnictwo o religijno - rytualnym znaczeniu. Według niektórych przekazów na zakończenie gry przegrywająca drużynę była poświęcana bogom (myślę, że wielu dzisiejszych kibiców chętnie by poświęciło bogom swoją drużynę, która przegrała). Według innych przekazów poświęcano drużyną zwycięską! Jeśli to praw­da, zastanawiam się, czy nie ma w duszy ludzkiej czegoś, co pragnie zniszczenia zwycięzcy jako sposobu powiedze­nia - jak Izraelici mówili o czerwonej krowie - że doskona­łość należy wyłącznie do niebios, ten świat jest dla słabych, niedoskonałych ludzi, takich jak my.

Izraelski pisarz S.Y. Agnon, który w 1966 roku został laureatem Nagrody Nobla w dziedzinie literatury, zdobył sławę krótką nowelą Skrzywieni zostaną wyprostowani, opublikowaną w 1912 roku po hebrajsku i nigdy nie prze­tłumaczoną na angielski. Skrzywieni zostaną wyprostowa­ni jest opowieścią o prostym, porządnym człowieku o imie­niu Menasze. Nie może on utrzymać się z pracy w swoim sklepie spożywczym, ponieważ jest zbyt dobry, by żądać pieniędzy od ludzi, którzy nie mogą zapłacić, i zbyt przy­zwoity, by przejąć taktykę swoich bezwzględnych konku­rentów.
Musi zamknąć sklep i nie mając innego wyjścia, podjąć żebraczą wędrówkę z miasta do miasta. Rabin z jego wsi daje mu list potwierdzający, że jest on dobrym i uczci­wym człowiekiem, który zasługuje na pomoc.
Przez rok Menasze wędruje, zbierając datki. Dzięki li­stowi rabina zbiera wystarczającą sumę, by móc powrócić i otworzyć nowy sklep. Ostatniej nocy przed powrotem do domu nocuje w gospodzie, gdzie spotyka człowieka, który pod każdym względem jest jego przeciwieństwem - to zło­dziej, kłamca i oszust. Złodziej ten, widząc list Menaszego, powiada: „Gdybym miał taki list, nieźle by mi się powodzi­ło”. Proponuje Menaszemu znaczną sumę pieniędzy za list, który mu już nie jest potrzebny. Menasze daje się skusić i sprzedaje list. Mając więcej pieniędzy niż kiedykolwiek przedtem, Menasze idzie do miasta, aby uczcić uśmiech losu. Tam upija się i zostaje obrabowany ze wszystkiego, co posiada, włącznie z szalem modlitewnym. Nie mając nawet pieniędzy na podróż do domu, znowu musi zacząć żebrać.
Tymczasem złodzieja napadają rozbójnicy i zabijają go, zostawiając ciało tak okaleczone, że nie można go rozpo­znać. Kiedy ciało zostało znalezione z listem Menaszego w kieszeni, do wioski tego ostatniego wysłano wiadomość, że nie żyje. Rabin oznajmia, że chociaż dowody jego śmierci są pośrednie, byłoby okrucieństwem trzymanie wdowy po nim w niepewności i oświadcza, że ma ona prawo powtór­nie wyjść za mąż. Wiele miesięcy później kobieta wychodzi za mąż i w rok po ślubie rodzi syna.

W tym czasie prawdziwy Menasze z trudem zarobił na drogę do domu. Przybywa do wsi tego dnia, w którym jego żona i jej nowy mąż świętują rytualne obrzezanie ich syna. Stoi teraz przed straszliwym dylematem. Jeśli przyzna, że żyje, jego żona okaże się cudzołożnicą, choć mimowolną, i jej dziecko zostanie uznane za nieślubne, za wyrzutka żydowskiej społeczności. Nie może uczynić tego komuś, kogo kocha. Postanawia żyć poza wsią, na cmentarzu. Opo­wiada swą smutną historię cmentarnemu, który lituje się nad nim, dochowuje tajemnicy i przynosi mu żywność. Wkrótce Menasze umiera i cmentarny grzebie go pod kamieniem pamiątkowym, który jego żona wzniosła dla nie­go dwa lata wcześniej.
Co ta historia pragnie nam powiedzieć? Kiedyś poznałem pewnego człowieka z Izraela, miałem okazję spotkać się z nim na kawie. A że było na kilku, ktoś z nas zapytał go, co autor próbował wyrazić w noweli Skrzywieni zostaną wyprostowani. Czy była to krytyka religii? Spra­wiedliwości Bożej? Przyjaciel uśmiechnął się i odpowiedział że on jest autorem tej nowelki i dodał: „Ja tylko piszę opowieści. Zrozumienie ich zostawiam czy­telnikom”.

Moim zdaniem jednym z zasadniczych przesłań Agnona jest to, że kiedy naruszasz swoją integralność, tra­cisz wszystko. Menasze nie był doskonałym człowiekiem, ale był człowiekiem dobrym. Sprzedając list, postąpił jed­nak niezgodnie ze swoim charakterem. Po raz pierwszy w życiu dopuścił się oszustwa w celu zdobycia szybkiego, nieuczciwego zysku. Kiedy sprzedał list, oddał swoje dobre imię i przez to sprawił, że prawdziwy Menasze jakby prze­stał istnieć. Dopiero gdy dokonał aktu ogromnego poświę­cenia, ponownie stał się człowiekiem przyzwoitym i pra­wym (jak na ironię, pozwalając na kontynuację nielegalne­go związku) i odzyskał swoje imię - znalazł miejsce ostat­niego spoczynku pod kamieniem, na którym było ono wy­ryte.

Kiedy czynimy coś złego, ponieważ jesteśmy ludźmi i nasze wybory są złożone, a pokusy silne, nie tracimy na­szego człowieczeństwa. Tracimy jednak naszą integralność, nasze poczucie bycia całością, bycia wciąż tą samą osobą. Stwarzamy sytuację, w której część naszej osoby - nasza dobra strona, jest w stanie wojny z inną częścią - naszą słabą i egoistyczną stroną. Tracimy skupienie i jedność celu, które umożliwiają nam robienie rzeczy, które się dla nas liczą. Wtedy właśnie potrzebujemy biblijnego daru przebaczenia i pokuty (które z naszych rozdzielonych czę­ści czynią całość). Gdybyśmy jednak kiedykolwiek doszli do wniosku, że nie ma sensu próba bycia dobrym, ponie­waż nigdy nie będziemy wystarczająco dobrzy, straciliby­śmy wszystko. Bycie człowiekiem nigdy nie może oznaczać osiągnięcia doskonałości, ale zawsze powinno oznaczać walkę o to, by być tak dobrym, jak to możliwe, i nigdy nie pozwolić na to, by nasze niepowodzenia stały się przyczyną zaniechania tej walki.

Jakiej doskonałości możemy oczekiwać od człowieka? Jakiej doskonałości możemy oczekiwać od siebie? Kiedyś spotkałem się z młodym człowiekiem, który miał zamiar zostać chrześcijańskim duchownym. Jego ojciec był moim przyjacielem i sądził, że spotkanie będzie miłe dla nas obu. Rozmowa koncentrowała się na teologicznych róż­nicach, nie w celu wzajemnego udowodnienia czy przekonania, ale zrozumienia naszych punktów widze­nia. Dość szybko ustaliliśmy punkt, w którym nasze poglą­dy, w dużej mierze pokrywające się, rozchodziły się całko­wicie. Kamieniem węgielnym jego religijnego światopoglą­du była koncepcja „zasadniczej deprawacji człowieka”.
Lu­dzie mogą od czasu do czasu robić dobre uczynki, ale zasa­dniczo są uparci i egoistyczni. Nawet ich dobre uczynki mają często egoistyczną motywację. W przeciwieństwie do tego podstawą mojego religijnego poglądu jest twierdzenie o zasadniczej przyzwoitości człowieka. Ludzie - w chwi­lach strachu czy słabości - mogą popełniać haniebne czy­ny, ale poza nielicznymi psychopatami męczą ich własne złe uczynki i chcą je odpokutować. Ludzie nie są dobrzy - sugerowałem - ale są zdolni do dobroci.

Przypomniał mi o holokauście (jak gdybym potrzebował przypomnienia), a ja mu przypomniałem o setkach chrze­ścijan, którzy narażali swoje życie, żeby pomóc Żydom. Cytował dane na temat przestępstw z użyciem przemocy, a ja mu opowiedziałem o badaniach przeprowadzonych przez Uniwersytet Warszawski, które wskazują, że uczciwi, przyja­źni, hojni ludzie mają tendencję do zachowania lepszego zdrowia niż podejrzliwi, samolubni i wrodzy. Ponieważ każ­dy z nas dysponował tytułami artykułów i osobistymi do­świadczeniami na „udowodnienie” swojego poglądu, pozo­stawiliśmy problem nie rozwiązany i skoncentrowaliśmy się na jedzeniu.
W połowie dziewiętnastego wieku niektórzy konserwa­tyści religijni atakowali Karola Darwina za jego teorię ewo­lucji, która głosiła, że ludzkość wyewoluowała z niższych gatunków, a nie została stworzona przez Boga, jak to opi­suje Księga Rodzaju. Byli również tacy, którzy uznali darwinowską teorię o „przetrwaniu najlepiej przystosowa­nych” za dowód „zasadniczej deprawacji człowieka”. Z po­wodu ograniczonych zasobów (nie dość pożywienia, ziemi i partnerów seksualnych dla każdego) ludzie nieuniknienie postrzegają innych jako rywali i wrogów i tracą swoją energię na zwalczanie ich. Życie ludzkie jest naznaczone nienawiścią, zawiścią i wojną, już od dnia, w którym Adam i Ewa opuścili raj, a Kain zabił Abla.

W 1991 roku czytałem Kika ciekawych esejów. Dzięki tej książce zapoznałem się z myślami Piotra Kropotkina, rosyjskiego przyrodnika i krytyka Darwina. Kropotkin sugerował, że widzenie świata w kategoriach nieustannej walki o ograniczone zasoby żywności i prze­strzeni mogło być naturalne dla Darwina, który mieszkał w Anglii, przeludnionym kraju z niewieloma bogactwami naturalnymi. Kropotkin żył w Rosji, olbrzymim, słabo zaludnionym kraju, i to, czego nauczyła go przyroda, nie było lekcją o ludziach rywalizujących o ograniczone zaso­by, ale o ludziach współpracujących ze sobą w walce prze­ciw wrogiemu środowisku. To prawda, że tylko najlepiej przystosowani przetrwają, ale „najlepiej przystosowani” to ci, którzy potrafią współpracować ze swoimi bliźnimi i świadczyć wzajemną pomoc, a nie silni, którzy zwyciężą słabych i zostaną bez przyjaciół i sojuszników, którzy po­mogliby im przetrwać zimę.
Gould pisze, że Kropotkin był „coraz bardziej przekonany, że współpraca prowadząca do wzajemnej pomocy nie tylko ogólnie przeważa, lecz cha­rakteryzuje również najbardziej zaawansowane gatunki w każdej grupie. Przykładem mogą być mrówki wśród owa­dów albo ssaki wśród kręgowców. Wzajemna pomoc staje się więc ważniejszą zasadą niż współzawodnictwo”.

Miłość rodziców do dziecka, gotowość dzielenia się z nim pożywieniem, a nawet ryzykowania dla niego swojego ży­cia jest naturalna. Gwarantuje przyszłość, uwiecznia gatu­nek. Jednak altruizm, gotowość do pomocy obcemu nie są naturalne. Mimo to ludzie to robią. Dają pieniądze żebra­kom i posyłają datki organizacjom charytatywnym w in­nych krajach. Skaczą do wody i dostają się do płonącego budynku, aby ocalić życie obcego człowieka. Nie śpią po nocach, aby czuwać przy telefonie organizacji pomagającej potencjalnym samobójcom. To nie jest naturalne, ale to jest
ludzka natura, specyficzna zdolność istoty ludzkiej do ro­zumienia bólu innego człowieka i do pragnienia, aby ten ból złagodzić. Wierzę, że mój pogląd na to, co to znaczy być człowiekiem, lepiej wyjaśnia akty okrucieństwa niż pesy­mistyczny pogląd o „zasadniczej deprawacji człowieka” może wyjaśnić akty współczucia. Jakiej dobroci możemy oczekiwać od człowieka? Takiej, jaką potrafi okazać, a naj­częściej jest to doprawdy ogromna dobroć.


Pewnego ranka w moim kazaniu nie oparłem się na Biblii, ale na małej ksią­żeczce, którą mogę określić jako bajkę dla dorosłych.
Było kiedyś koło - pisał autor tej opowieści - któremu brakowało jednego kawałka. Został z niego wycięty duży trójkątny klin. Koło chciało być całe, poszło więc na poszu­kiwanie brakującego fragmentu. Kiedy toczyło się powoli, podziwiało po drodze kwiaty. Gawędziło z motylami. Cieszyło się słońcem.
Znalazło wiele kawałków kół, ale żaden nie pasował. Jed­ne były za duże, inne za małe. Jedne były zbyt kwadrato­we, inne zbyt spiczaste. Zostawiało je więc na boku i szu­kało dalej.
Pewnego dnia znalazło kawałek, który doskonale paso­wał. Było bardzo szczęśliwe. Teraz będzie całe i niczego mu nie będzie brakować. Wsunęło brakujący kawałek na miej­sce i zaczęło się toczyć. Teraz było doskonałym kołem, mo­gło się toczyć bardzo szybko, zbyt szybko, by zauważyć kwiaty, zbyt szybko, by rozmawiać z motylami. Kiedy zda­ło sobie sprawę z tego, jak inaczej wygląda świat, gdy tuk szybko się przezeń toczy, zatrzymało się, zostawiło braku­jący kawałek i powoli odtoczyło się w poszukiwaniu braku­jącego kawałka.

W moim kazaniu mówiłem, że przesłaniem tej opowieści jest w jakimś dziwnym sensie to, iż jesteśmy bardziej cali, kiedy jesteśmy niekompletni, kiedy brakuje nam czegoś. Człowiek, który ma wszystko, jest poniekąd biednym czło­wiekiem. Nigdy nie będzie wiedział, co to znaczy tęsknić, mieć nadzieję, żywić duszę marzeniem o czymś lepszym. Nigdy nie zazna doświadczenia, kiedy ktoś, kogo kocha, daje mu coś, czego zawsze pragnął.

Jest pełnia w człowieku, który może dać siebie, swój czas, pieniądze, siłę innym i nie czuć się przez to pomniejszony. Jest pełnia w człowieku, który godzi się ze swoimi ograni­czeniami, który wie, kim jest i co potrafi, a czego nie potra­fi, który jest dość odważny, by zrezygnować ze swych nierealnych marzeń i nie czuć się z tego powodu nieudaczni­kiem. Jest pełnia w człowieku, który przekonał się, że jest dość silny, by przeżyć tragedię, który traci kogoś przez śmierć, rozwód, rozłąkę, ale nadal czuje się jak cała osoba, a nie tylko część rozbitej pary.
Wtedy nic nie może cię prze­razić. Przeszedłeś przez najgorsze i wyszedłeś z tego cały.
Kiedy tracimy część samych siebie, ale nadal „toczymy się” przez życie i cenimy je, osiągamy pełnię, do jakiej inni mogą jedynie aspirować.

Wierzę, że o to właśnie prosił Bóg Abrahama. Nie o to, by był doskonały, nie o to, by nigdy nie popełnił błędu, ale o to, by był cały. Być całym przed Bogiem oznacza stać przed Nim z wszystkimi naszymi wadami i cnotami i słyszeć przesłanie, że jesteśmy akceptowani. Być całym oznacza wznieść się ponad potrzebę udawania, że jesteśmy do­skonali, wznieść się ponad lęk, że zostaniemy odtrąceni za brak doskonałości. Oznacza też niedopuszczenie do tego, by nieuniknione chwile słabości i egoizmu stały się trwałą częścią naszego charakteru. Wiedz, co jest dobre, a co złe, kiedy czynisz zło, zdaj sobie sprawę z tego, że to nie jest istota ciebie. Stało się tak dlatego, że wyzwanie bycia człowiekiem jest tak trudne, iż nikomu nie udaje się wszystkiego zrobić dobrze. Bóg nie prosi nas o nic więcej.
Filozof Kant napisał: „Z gałęzi tak pokrzywio­nej jak ta, z której zrobiono człowieka, nie można wyrzeźbić nic prostego”.
Prawdopodobnie ma rację, ale lekcja, ja­kiej trzeba się nauczyć z tej myśli, nie oznacza zrezygnowania z bycia człowiekiem, lecz z pogoni za doskonałością. Być może istoty ludzkie nie umieją ukształtować niczego doskonale prosto, ale może to, co potrafimy ukształtować, z krzywiznami i sękami, będzie bardziej interesujące i za­dowalające.

Życie to nie pułapka zastawiona na nas przez Boga, aby mógł nas potępiać za błędy. Życie to nie konkurs ortogra­ficzny, w którym nie liczą się słowa poprawnie napisane, jeśli w jednym zrobiłeś pomyłkę. Życie przypomina bardziej sezon gry w piłkę, w którym nawet najlepsza druży­na przegrywa jedną trzecią meczów, a nawet najgorsza ma swoje dni triumfu. Naszym celem nie jest nie przegranie żadnej gry przez cały rok. Naszym celem jest wygrać wię­cej niż przegrywamy, a jeśli potrafimy to robić wystarcza­jąco konsekwentnie, kiedy przyjdzie koniec, okaże się, że wygraliśmy wszystko.

Na początku, w dzieciństwie rasy ludzkiej, jak w dzie­ciństwie każdej pojedynczej istoty ludzkiej, życie było pro­ste. Potem zjedliśmy owoc z tamtego drzewa i zyskaliśmy wiedzę, że pewne rzeczy są dobre, a inne złe. Nauczyliśmy się, jak boleśnie złożone może być życie.
W końcu jednak, jeśli jesteśmy dość odważni, by kochać, jeśli jesteśmy dość silni, by przebaczyć, jeśli jesteśmy dość wielkoduszni, by radować się szczęściem kogoś innego, i jeśli jesteśmy dość mądrzy, by wiedzieć, że miłości wy­starczy dla nas wszystkich, możemy osiągnąć spełnienie, jakiego żadne inne stworzenie nigdy nie pozna. Możemy powrócić do raju.


 Simha

 
« poprzedni artykuł   następny artykuł »