|
|
Ojcowie i synowie, matki i córki |
|
07.01.2007. |
Kiedy byłem dzieckiem, uczono mnie, że w Jom Kippur musimy odpokutować za czyny, którymi zraniliśmy innych ludzi, zanim będziemy mogli odpokutować za wykroczenia przeciwko Bogu, bo Bóg przebaczy nam tylko wtedy, kiedy przebaczymy tym, którzy nas zranili i rozczarowali. Kiedy dorosłem, zacząłem przypuszczać, że pierwsza część tej nauki nadal jest słuszna, ale druga ??. Sądzę, że musi nam zostać wybaczone najpierw, iż musimy poznać uczucie przyznania się do błędów i ograniczeń i odkryć, jak cudownie jest nie być odtrąconym za to, że nie jest się doskonałym. Kiedy tego doświadczymy, możemy ofiarować akceptację innym, również niedoskonałym ludziom, którzy nas otaczają. Jeśli nie zaakceptujemy tych niedoskonałych osób, będziemy bardzo samotni, ponieważ jest to jedyny rodzaj ludzi, jaki istnieje. Bóg byłby samotny, gdyby mógł kochać tylko osoby doskonałe, a i my także.
Zawsze rozczarowują nas rodzice i ludzie funkcjonujący w ich zastępstwie: nauczyciele, duchowni, przywódcy polityczni. Nigdy nie okazują się tak doskonali, jak byśmy chcieli. Rodzice też niemal zawsze są z tego samego powodu rozczarowani swoimi dziećmi. Jako dzieci bardzo chcieliśmy sprawiać przyjemność naszym rodzicom. Tak wiele znaczyło zdobycie ich pochwały, spowodowanie, by byli z nas dumni i zadowoleni. Jako rodzice chcemy, aby naszym dzieciom się powiodło, aby wyrośli na ludzi, z których możemy być dumni, żeby ich osiągnięcia dobrze o nas świadczyły. Poza tym, że chcemy być z nich dumni, pragniemy, aby nas kochały i podziwiały. Stosunki rodzice - dzieci są tak pełne potrzeb i oczekiwań po obu stronach, że to wszystko zbyt łatwo zamienia się w nierealistyczne oczekiwania i nieuniknione rozczarowania. Nasi rodzice rzadko są tak mądrzy, a nasze dzieci tak udane, jak nam się wydaje, że być powinni. Związek między rodzicami i dzieckiem jest najbardziej skomplikowanym związkiem w życiu człowieka, trudniejszym nawet niż związek małżeński.
Kiedy terapeuta ze szkoły ma do czynienia z pacjentem, któremu trudno wyrazić swoje uczucia, przeprowadza z nim ćwiczenie polegające na tym, że pacjent ma sobie wyobrazić jakąś ważną osobę ze swojej przeszłości, która siedzi przed nim na krześle, i ma do tego pustego krzesła powiedzieć to wszystko, czego nigdy nie mógł powiedzieć realnej osobie. Słyszałem od wielu terapeutów, że na dziesięciu pacjentów dziewięciu wyobraża sobie na krześle rodzica, a nie małżonka, szefa, dziecko czy przyjaciela.
Charakterystyczny przepis żydowskiego prawa głosi, że osoba, która straciła członka rodziny, ma dochowywać żałoby przez trzydzieści dni po stracie męża, żony, brata, siostry czy dziecka. Gdy jednak umrze któreś z rodziców, pozostaje się w żałobie przez cały rok, ponieważ kiedy umiera rodzic, tracisz nie jeden, ale kilka związków: potężnego, opiekuńczego rodzica z lat dziecinnych, który próbował cię ukształtować i prowadzić w okresie dorastania, towarzysza twych lat dojrzałych i - jeśli rodzic żył wystarczająco długo, by role się odwróciły - zależnego od ciebie, słabego starszego człowieka. W tych wielorakich związkach z naszymi rodzicami pozostanie więcej nie dokończonych spraw, nie rozwiązanych konfliktów niż w jakichkolwiek innych związkach. Wiele uznanych autorytetów przypuszcza, że problemy między mężem i żoną mają często korzenie w nie rozwiązanych konfliktach współmałżonków z ich rodzicami.
Edyp król Sofoklesa jest uważany za najwspanialszą z jego tragedii, Hamlet Szekspira - za największą sztukę wszystkich czasów, a Bracia Karamazow Dostojewskiego mają powszechnie opinię najznakomitszej powieści psychologicznej, jaka kiedykolwiek została napisana.
Fascynujący jest fakt, że wszystkie one poruszają ten sam temat, mówią mianowicie o człowieku, który próbuje pogodzić się z nagłą śmiercią swego ojca. Według interpretacji Freuda Hamletowi trudno pomścić śmierć ojca, ponieważ w pewnym stopniu identyfikuje się z tym, co zrobił stryj, mordując ojca i poślubiając matkę.
Reagujemy na sztuki i powieści na ten temat, dlatego że dotykają one ciemnych zakamarków naszej duszy, gdzie jest obecny gniew na własnych rodziców, i próbujemy ukryć ten gniew, bo równocześnie i kochamy ich, i potrzebujemy, i jesteśmy im wdzięczni. Rodzice także odczuwają gniew wobec swoich dzieci.
Dlaczego gniew? Dlatego, że bardzo się wzajemnie potrzebujemy i jesteśmy rozczarowani, kiedy ta druga strona nie może tych potrzeb zaspokoić. Jeden z biografów Zygmunta Freuda przytacza historię z dzieciństwa Freuda, kiedy wraz z ojcem szedł ulicami Wiednia i przechodzący antysemicki zbir strącił ojcu kapelusz z głowy i powiedział: „Żydzie, won do rynsztoka”. Freud nigdy nie zapomniał tego zajścia, kiedy był świadkiem bezsilności i upokorzenia swego ojca. Dzieciom potrzebni są rodzice, którzy pozwolą im być sobą, ale rodzice często mają własne plany, które usiłują narzucić dziecku. Być może liczą na to, że dzieci zapewnią im nieśmiertelność, że coś z nich samych przetrwa po ich śmierci, nie tylko biologiczne DNA, ale także ich nazwisko, wartości, tożsamość, a tymczasem dzieci upierają się przy własnym wyborze współmałżonka albo kariery zawodowej. Być może rodzice pragną, aby osiągnięcia dzieci dobrze świadczyły o nich samych i sądzą, że każda wada ich dziecka rzuca cień na nich jako na rodziców (przypomina się żartobliwa uwaga Garrisona Keillora, że w jego rodzinnym mieście wszyscy uczniowie są nieprzeciętni), podczas gdy dzieci chcą i potrzebują wolności popełniania błędów i uczenia się z nich.
Poczęcie i noszenie we własnym ciele nowego życia, urodzenie dziecka jest prawdopodobnie najbardziej twórczym aktem kobiety. Od dawna przypuszczałem, że wysiłki mężczyzn, aby „utrwalić swoje imię” przez wybudowanie domu, nazwanie firmy swoim imieniem, napisanie książki czy symfonii, zasłużenie na wzmiankę w encyklopedii, są w istocie próbą kompensacji faktu, że nie mogą urodzić dziecka. Kiedy Ewa rodzi pierwsze dziecko, jakie kiedykolwiek urodziło się ludzkim rodzicom, mówi: „Otrzymałam mężczyznę od Pana” (w znaczeniu „z pomocą Boga” albo może „tak jak Bóg”). Ewa, którą wcześniej skusiło, aby być jak Bóg przez poznanie dobra i zła, staje się teraz jak Bóg, robiąc coś, co dotychczas należało jedynie do Boga - tworząc istotę ludzką. Nadaje jej imię Kain, które Biblia odnosi do hebrajskiego czasownika kanah, „zdobywać”, a zatem słowa Ewy można rozumieć: „Zdobyłam osobę, należy do mnie”.
W najlepszym razie dzieci reprezentują nowy start, sposobność rozpoczęcia od nowa, z korzyściami wypływającymi z doświadczeń poprzednich pokoleń, ale bez balastu ich ran i błędów. Czasami rodzice patrzą na dziecko jak na możliwość ponownego przeżycia swego życia w nadziei, że tym razem wszystko się uda. I tak ojciec, który chciał być sportowcem, ale nigdy nim nie był, popycha swoje dziecko w tym kierunku i wdaje się w kłótnie z trenerem na temat tego, ile czasu jego ośmioletni syn powinien przebywać na boisku. Matka, którą nadal boli fakt, że nie miała powodzenia wśród chłopców w szkole średniej, uczy jedenastoletnią córkę nakładania makijażu i kupuje jej biustonosz. Podobnie jak Ewa reagują oni na rodzicielstwo, mówiąc: „Zdobyłem osobę, jestem jak Bóg, ukształtuję ją na coś zdumiewająco wspaniałego i wszyscy mnie będą za to podziwiali”, zapominają, że nawet stworzenia Boże nie okazały się takie, jak Bóg oczekiwał.
Przysłuchiwanie się młodym matkom przy piaskownicy, jak porównują wiek, w którym ich pociechy osiągnęły pewne sprawności, albo przypatrywanie się ojcom zebranym wokół boiska, którzy traktują grę znacznie poważniej niż ich dzieci, może być zabawne. To staranie się, aby dzieci dzięki swym osiągnięciom dobrze świadczyły o nas, w pewnym momencie przestaje być zabawne, a może nawet stać się destrukcyjne. Może oznaczać zmuszanie dzieci do nauki muzyki czy tańca, chociaż nie mają talentu ani zainteresowania tym, i wmawianie im, że jeśli się tylko przyłożą, będą górować nad innymi. W rezultacie można przekonać dziecko, że jest nieudacznikiem, bo nie posiada nadzwyczajnego talentu. Dopiero w wiele lat później, kiedy jest już za późno na odrobienie szkód wywołanych tymi dziecięcymi uczuciami, dowiedzą się, że uzdolnienia sportowe i muzyczne są dziedziczne.
Może to oznaczać zmuszanie do wyboru danego zawodu z przyczyn spowodowanych potrzebami rodziców, a nie dzieci. Może stworzyć sytuację, w której wiele pokoleń żyje „w zastępstwie”, według czyjegoś planu i czeka, by przyszedł ktoś i żył według twojego planu: „Poświęciłem własne marzenia, żeby uszczęśliwić swoich rodziców i oczekuję, że ty poświęcisz swoje, aby uszczęśliwić mnie. Jeśli to zrobisz, w nagrodę będziesz miał prawo domagać się od twoich dzieci, aby poświęciły swoje marzenia dla ciebie”. Czy rzeczywiście chcemy żyć w ten sposób?
Oczekiwanie, że dzieci potwierdzą wartość rodziców, może być najbardziej destrukcyjne w sytuacji, kiedy ludzie są rodzicami dzieci niepełnosprawnych lub upośledzonych umysłowo. Jeśli od nie narodzonego dziecka oczekiwałeś, że wyrośnie na doskonałego lub niemal doskonałego człowieka, aby pokazać światu, jak doskonałym czy niemal doskonałym jesteś rodzicem, jak zareagujesz na dziecko, które od urodzenia wykazuje poważne ograniczenia? Takie dzieci potrzebują wiele miłości i cudownie na miłość odpowiadają. Potrafią być szczęśliwe, otwarte, uczuciowe. Nie mogą jednak być doskonałe. Będą kochające i będą dawały się kochać, ale nie będą prymusami, wybitnymi sportowcami czy miss piękności.
Poznałem zbyt wielu rodziców, którzy są zagniewani na dzieci o to, że urodziły się niepełnosprawne czy intelektualnie ograniczone, ponieważ to rozbiło ich źle ulokowane marzenia. Dziecko rodzi się, aby być sobą, a nie aby zapełnić jakieś puste miejsce w ego rodzica.
Rodzice potrzebują pomocy w zrozumieniu, że mieli złudzenia co do swojego wyidealizowanego dziecka, że mieli dziecko - iluzję ukształtowaną na swoje podobieństwo. Kiedy już zrozumieją, że to było złudzenie, potrzebują pomocy, by pozwolić tej iluzji umrzeć. Śmierć iluzji i wyzwolenie miłości do rzeczywistego dziecka jest prawdziwym aktem odwagi... Realne dziecko ożyje tylko wtedy, kiedy umrze dziecko iluzoryczne.
Są dwie złe rzeczy w oczekiwaniu, że twoje dzieci nadadzą sens twojemu życiu przez swoje osiągnięcia. Po pierwsze, jest to bardzo zawodny sposób uzyskania satysfakcji. Słyszałem trenerów drużyn, którzy narzekali, że ich szansę utrzymania pracy zależą od tego, czy jakiś osiemnastolatek strzeli karniaka przy końcu wyrównanego meczu. O ileż bardziej niepewni muszą być ojciec i matka, których szczęście zależy od tego, czy ich dziesięcioletnie dziecko otrzyma wzorowe świadectwo lub czy ich nastoletnie dziecko będzie dobrze ułożone, nie zbuntowane. Jednak prawdziwy kłopot z taką postawą polega na tym, że od dziecka żąda się więcej niż to jest rozsądne. Daje to dzieciom więcej władzy niż jest to dla nich dobre. Dziecko ma wystarczająco dużo do zrobienia, tylko dorastając, wymaganie, by nadało sens życiu swoich rodziców, jest okrutnie niesprawiedliwe. Widziałem małe dzieci, od których jawnie lub skrycie żądano, aby zaprowadziły porządek w sytuacji rodzinnej, pogmatwanej z powodu alkoholizmu dorosłych, aby przejęły odpowiedzialność za rodzinę, kiedy umiera jedno z rodziców, aby zaprowadziły pokój między walczącymi ze sobą małżonkami. Ilu rodziców zadało swoim córkom pytanie: „Dlaczego nie możesz wyjść za mąż za kogoś bogatego?” Ilu rodziców z wielkomiejskich slumsów pytało swoich synów: „Dlaczego nie możesz zostać gwiazdą piłki nożnej, zarabiać miliony złotych lub dolarów i kupić rodzicom nowy dom, jak ci wszyscy piłkarze, o których piszą w gazetach?”.
Nie trzeba podkreślać, że te nierealistyczne oczekiwania zrodzone są z rozpaczy, ale zbyt wiele ufnych dzieci, rozpaczliwie pragnących uszczęśliwić rodziców, wyrasta z przeświadczeniem, że zawiodły, nie osiągając tych celów. Takie żądania nieuchronnie wypaczają dzieci, pozbawiają je dzieciństwa. Niektóre dzieci wychodzą z takiego doświadczenia silniejsze, inne okaleczone. Jakikolwiek jednak byłby rezultat, jest to zbyt wielki ciężar na tak młode i nieukształtowane barki. Krzywda, jaką dziecko może wyrządzić swoim rodzicom, jest ograniczona. Mogą nam przynieść wstyd, ale tylko wtedy, gdy naszą reputację zainwestowaliśmy w to, jakie są. Mogą nas rozczarować, ale krzywdzi ich to prawdopodobnie bardziej niż nas. Tak bardzo chcą nas uszczęśliwić.
Rodzice mogą skrzywdzić swoje dzieci znacznie bardziej. Krzywdzimy je nie tylko fizyczną czy psychiczną przemocą. Krzywdzimy je nierealistycznymi oczekiwaniami. Mój kolega powiada, że „bycie rozczarowanym” jest specyficzną dla klas średnich formą maltretowania dzieci.
Krzywdzimy je również, nie dając im wzoru dojrzałego stylu życia, który dopuszcza możliwość popełniania błędów, przyznawania się do nich i uczenia się z nich, zamiast ciągłego upierania się, że mamy rację. Dzieciom potrzebny jest podziw dla rodziców. Jedną z rzeczy, które powinniśmy nauczyć dzieci, aby w nas podziwiały, jest zdolność mówienia „przepraszam”, „nie miałem racji”, „nie wiem”. Pamiętam własne obawy o utratę szacunku dzieci, kiedy musiałem im powiedzieć, że w czymś się myliłem, i moje zdumienie, że bardziej mnie kochały, gdy to powiedziałem. Potrzebowały tego ode mnie. Bardziej było im potrzebne zapewnienie o mojej prawości niż o mojej doskonałości.
Jeśli próbujemy uczyć dzieci, by widziały w nas doskonałe istoty, będą straszliwie rozczarowane, kiedy wyjdą na jaw nasze niedoskonałości, co nieuchronnie nastąpi. Jeśli jednak uczymy je patrzeć na nas jak na ludzi starających się rozwijać na podstawie własnych błędów, łatwiej im będzie postrzegać swoje błędy i niepowodzenia jako lekcję, z której można się uczyć, a nie jako oznakę wstydu i niekompetencji.
Przez lata próbowałem zrozumieć, dlaczego powieść Buszujący w zbożu J.D. Salingera stała się kultową książką dla tak wielu młodych ludzi. Wyraża ona wrażliwość i idealizm młodzieży, które nie zawsze są rozpoznawane przez starszych, i obnaża obłudę świata dorosłych. Bohater powieści, Holden Caulfield, ciągle zbywa ludzi, których uważa za „obłudników”. Jak pamiętasz może z własnej młodości lub z okresu dorastania twoich dzieci, nastolatki są niezwykle wyczulone na hipokryzję rodziców i innych autorytetów. Dlaczego ze wszystkich grzechów, do jakich jest skłonna dusza ludzka, najbardziej irytuje ich hipokryzja? Przypuszczam, że młodzież reaguje tak silnie na hipokryzję, bo jest to dla nich problem. Niepokoi ich niekonsekwencja, jaką zauważają u siebie - odważni jednego dnia i ukrywający się za zasłoną kłamstw drugiego, okrutni dla przyjaciela rano i serdeczni po południu. Tak jak przesadnie podziwiają sportowca, ponieważ potrafi panować nad własnym ciałem, podczas gdy oni mają tyle kłopotów ze swoim, podziwiają również człowieka, który jest „pozbierany”, który dzień za dniem żyje według tych samych wartości (tak jak my podziwiamy kogoś o stałych, choć skrajnych, poglądach politycznych: „Nie zgadzam się z nim, ale przynajmniej wiem, co reprezentuje”). Nastolatki są nieproporcjonalnie wzburzone niekonsekwencjami w postępowaniu swoich rodziców, bo w głębi duszy żywią żarliwą nadzieję: „Jak już będę w tym wieku, rozwiążę wszystkie problemy. Będę wiedział, kim jestem i co reprezentuję”. Są bardziej niż rozczarowane - są przestraszone, kiedy z zachowania rodziców dowiadują się, że jest to problem również dorosłych. Jak mamy reagować, kiedy dzieci oskarżają nas o nie konsekwencję? Możemy zareagować tak jak Adam w ogrodzie Eden, twierdząc, że jesteśmy doskonali, zaprzeczając pomyłkom, szukając kogoś, kogo da się obwinić, lub utrzymując, że nikt nie ma prawa nas osądzać. Możemy też odrzucić listek figowy doskonałości i ujawnić się jako istoty ludzkie, które starają się najlepiej, jak potrafią, i którym raz się udaje, a innym razem nie, w ciągłym procesie rozwoju i walki. Integralność charakteru nie jest czymś, co dorośli mają, a do czego młodzież może dążyć. Integralność to coś, do czego wszyscy, niezależnie od wieku, ciągle dążymy. Można powiedzieć o dzieciach - tak jak się mówi o starych ludziach - że potrzebują od nas niewiele, ale tego niewiele potrzebują tak bardzo. Potrzebują przyzwolenia na popełnianie błędów, po których nikt nie będzie im wymyślał, że są „złe”. Dawaliśmy takie przyzwolenie naszym dzieciom, kiedy rozwijały się fizycznie, kiedy nie miały jeszcze roku i dopiero zaczynały chodzić, stawiały jeden czy dwa niepewne kroki i przewracały się. Nie karciliśmy ich za niezdarność. Chwaliliśmy ich wysiłek uczenia się czegoś nowego i zapewnialiśmy je, że z czasem zrobią to lepiej. Taka sama pochwała i cierpliwość należy im się w trakcie dorastania moralnego.
Dzieciom potrzebna jest świadomość, że są kochane i obdarzane zaufaniem. Często same tak dobrze zdają sobie sprawę ze swoich niedociągnięć, że nie mogą być pewne, iż są godne miłości i zaufania, a my niekiedy zapominamy albo nie potrafimy im o tym powiedzieć. Mam przyjaciela, świetnie prosperującego biznesmena, który pracuje dwanaście godzin dziennie przez sześć dni w tygodniu, aby jego firma prosperowała jeszcze lepiej. Nie musi tego robić. Jest finansowo zabezpieczony, jego firma bez wątpienia będzie nadal prosperowała w przewidywalnej przyszłości. Bez trudu mógłby spędzić więcej czasu na swoim rzadko używanym jachcie, w swoim domu letniskowym. Dlaczego tak ciężko pracuje? Ponieważ jego ojciec był wziętym biznesmenem i mój przyjaciel żyje w oczekiwaniu dnia, w którym usłyszy słowa ojca: „Jestem z ciebie dumny, jesteś równie dobry jak ja”. Zatem zamęcza się, żeby zasłużyć na tę pochwałę, ale jej nigdy nie usłyszy. Jego ojciec nie żyje od piętnastu lat.
Człowiek ten nigdy nie mógł się uporać z faktem, że w dzieciństwie nie był pewien ojcowskiej miłości. Nauczono go, że na miłość trzeba zapracować: „Będziesz musiał osiągnąć znacznie więcej, jeśli chcesz, bym był zadowolony”. Inni bali się i szanowali ojca mojego przyjaciela, który prawdopodobnie tak samo podchodził do swoich podwładnych, aby zachęcić ich do lepszej pracy. Wymagał wiele i chwalił tak rzadko, że komplement ze strony „starego” był oznaką honoru. Z pewnością podobnie zachowywał się w domu. „Działało” to w pracy. Ludzie pracowali lepiej, żeby uniknąć krytyki lub zasłużyć na pochwałę. W pewnym sensie „działało” również w domu. Wszystkie jego dzieci osiągnęły sukces w szkole i w swoich zawodach. Ale jakim kosztem? Gdybym mógł przywrócić życie ojcu mojego przyjaciela, aby zadać mu dwa pytania: „Gdybyś mógł wybrać tylko jedno, co byś wolał, być dobrym biznesmenem czy dobrym ojcem? Czy wolałbyś wychować dzieci na dobrze zarabiających czy na dobrych ludzi?”, przypuszczam, że w jego oczach ukazałyby się łzy i to dałoby mi odpowiedź bez potrzeby jakichkolwiek słów. Może obwiniałby o to własnego ojca lub okoliczności, w jakich dorastał. Może zaprzeczyłby mojemu założeniu, że nie można być jednym i drugim. Oczywiście można, jeśli jesteś dość sprytny i masz dużo szczęścia, ale nieustające marzenie mojego przyjaciela o ojcowskiej pochwale przypomina mi, jak trudno to osiągnąć. Próbuję przekonać przyjaciela, że to jest problem jego ojca, a nie jego samego. Jego ojciec nigdy mu nie powiedział, że go kocha, ponieważ był oschłym człowiekiem, a nie dlatego, że syn nie zasługiwał na miłość. Powtarzam mu, że setki ludzi z jego branży i spoza niej chwalą jego żyłkę do interesu, że jego wyniki finansowe, ściana pełna dyplomów i odznaczeń świadczą o wielkich osiągnięciach, więc co jeszcze chce udowadniać? Nic jednak nie wystarcza, by zapełnić pustkę po nigdy nie wypowiedzianych przez jego ojca słowach.
Widziałem, co się dzieje, kiedy mężczyzna wprowadza swojego syna (a ostatnio również córkę) do przedsiębiorstwa, które budował przez wiele lat, czasem po to, aby dać dziecku dobry start na drodze do sukcesu, a czasem, aby sprawić, że jego imię i przedsiębiorstwo będą istniały po jego śmierci. Kiedy wszystko się układa, może to być wspaniała rzecz. Zbyt często jednak to, co się zaczyna z tak wygórowanymi nadziejami, przeradza się w kłótnie i gorzki zawód. Nie zliczę, ile razy proszono mnie o porady dla ojca lub syna wspólnie prowadzących przedsiębiorstwo. Czasem syn po prostu nie miał ojcowskich zdolności do interesu, czasem, uzbrojony w dyplom uniwersytecki, chciał zbyt dużo zmieniać, a starzejący się ojciec upierał się przy podejmowaniu wszystkich decyzji. Freud napisał kiedyś: „Każdy człowiek jest zazdrosny o sukces innego człowieka”, podczas gdy mędrcy Talmudu tak to wyrazili siedemnaście wieków wcześniej: „Każdy człowiek jest zazdrosny o sukces innego człowieka, z wyjątkiem ojca wobec syna i nauczyciela wobec ucznia”. Myślałem początkowo, że Talmud lepiej rozumiał naturę ludzką niż Freud, ale widziałem tak wielu starzejących się ojców, osiągających niekiedy wspaniałe sukcesy, a zazdrosnych o syna, który był młodszy, zarabiał więcej i cieszył się podziwem, jaki kiedyś był ich udziałem, że zastanawiam się, czy mroczniejszy pogląd Freuda na naturę ludzką nie jest prawdziwszy.
W Biblii, w dziewiętnastym rozdziale Pierwszej Księgi Królewskiej, jest dziwny ustęp. Prorok Eliasz czuł się zniechęcony skłonnościami Izraelitów do porzucania wiary w swego Boga i służenia idolom. Całe życie spędził na próbach odwodzenia ich od bałwochwalstwa, ale oni ciągle do niego wracali. Przygnębiony uciekł na pustynię i doszedł aż do góry Synaj, gdzie Bóg i Izrael zawarli przymierze. Rzucił się na ziemię i powiedział Bogu, że czuje, iż zawiódł i chce umrzeć, „bo nie jestem lepszy od moich przodków”. Bóg odpowiedział spokojnym, cichym głosem, dając Eliaszowi określone czynności do wykonania, aby uratować sytuację. Zawsze uderzało mnie to zdanie: „bo nie jestem lepszy od moich przodków”. Wszyscy zdajemy się odczuwać potrzebę bycia lepszymi od naszych rodziców. Wydaje się to sposobem na przewyższenie ich i jednoczesne sprawienie im przyjemności. Mam taką teorię, że wielu ludzi, którzy mieli silnych, odnoszących sukcesy ojców, zawodowo zajmuje się tym, co dla ich ojców było hobby albo pracą dobrowolnie wykonywaną. Mogą też dodatkowo zajmować się tym, czym zawodowo trudnił się ich ojciec (dziecko nauczyciela, które zostaje dobrym prawnikiem czy przedsiębiorcą, znajduje czas, aby wykładać). Jest to sposób na pójście w ślady ojca bez konieczności współzawodnictwa z nim, bez niebezpieczeństwa, że nie będzie się równie dobrym jak on, lub ryzyka, że się go przewyższy. Często przypuszczałem, że jedną z przyczyn, dla których dzieci wielkich ludzi wyrastają często na miernoty, nie jest po prostu to, że rodzice zaniedbują ich w pogoni za własną karierą, ale to, iż wielki człowiek nie zostawia swoim dzieciom wielu możliwości przewyższenia go.
W ostatnich latach dorosłe dzieci odnoszących sukcesy biznesmenów mówiły mi: „Prawdopodobnie nigdy nie uda mi się zarobić takich pieniędzy jak mój ojciec. Prawdopodobnie nie będę mógł zapewnić swojej rodzinie tak eleganckiego domu, w jakim sam wyrosłem. Mam jednak swoje priorytety. Nie będę niewolnikiem pracy. Nie będę zabierał ze sobą pracy do domu na weekendy. Mam lepsze rozeznanie tego, co istotne, niż moi rodzice”. Ci młodzi ludzie, czując się niezdolni do konkurencji z własnymi rodzicami w dziedzinie sukcesu materialnego, zmienili definicję sukcesu w sposób, który pozwala im czuć się „lepszymi od swoich rodziców”. Jeśli - z wielkim wysiłkiem - zachowujemy postawę doskonałości i nasze dzieci wierzą nam i nas podziwiają (ponieważ chcą nam wierzyć i podziwiać), dajemy im niewiele możliwości przewyższenia nas i małą nadzieję, że to zrobią. Jeśli jednak zamiast tego pozostawiamy im poczucie naszego niedoskonałego człowieczeństwa i nie dokończone zadania (jak król Dawid, który przekazał swojemu synowi, Salomonowi, zadanie wybudowania świątyni, żeby w ten sposób osiągnął coś, czego jego potężny ojciec nie mógł dokonać), to zamiast rzucania cienia na nie i powstrzymywania ich rozwoju, ofiarujemy im miejsce, w którym mogą rosnąć i rozkwitać.
Z pewnym wysiłkiem i z pewną dozą praktyki możemy nauczyć się akceptować niewinne błędy naszych rodziców. Możemy ujrzeć ich jako ludzi ograniczonych emocjonalnie i o niewielkim zrozumieniu psychologicznym, możemy pojąć, dlaczego postępowali tak, a nie inaczej. A co z rodzicami, których błędy są mniej niewinne i niełatwe do wybaczenia?
Pewnego razu po sobotnim nabożeństwie podeszła do mnie nie znana mi kobieta i poprosiła o rozmowę. Powiedziała, że właśnie dowiedziała się, iż jej ojciec umiera na raka i pozostało mu nie więcej jak jeden lub dwa miesiące życia. Sądziłem, że spyta mnie o to, jak zorganizować pogrzeb i o szczegóły dotyczące sziwa, żydowskiego obyczaju upamiętniania śmierci. Nie byłem przygotowany na to, o czym chciała ze mną rozmawiać. Nienawidzę ojca - oznajmiła - Nie będę żałować jego śmierci i nie chcę nawet udawać. Zostawił nas, kiedy miałam dziewięć lat. Okazało się, że miał przez te lata wiele kochanek i właśnie planował małżeństwo z ostatnią. Moja matka musiała pracować na dwa etaty, żeby nas utrzymać. Nie interesował się moją maturą ani studiami. Kiedy wychodziłam za mąż, odmówił jakiejkolwiek pomocy finansowej, jeśli mu nie pozwolę na poprowadzenie mnie przez świątynię. Kiedy wyznałam, że emocjonalnie sobie z tym nie poradzę, nawet nie przyszedł na ślub. To było dziesięć lat temu i przez ten czas nie zamieniłam z nim ani słowa. W czwartek zadzwoniła do mnie jego druga żona i powiedziała, że jest umierający. Pastorze, czy możesz mi wskazać choć jeden powód, dla którego miałabym rozpaczać po tym człowieku, pójść na jego pogrzeb czy odmawiać za niego kadisz? Po pierwsze - odpowiedziałem - jeśli pójdziesz na pogrzeb i uznasz potem, że to była pomyłka, że lepiej by było, gdybyś nie poszła, no cóż, to będzie tylko pomyłka i szybko przejdziesz nad nią do porządku dziennego. Jeśli jednak nie pójdziesz na pogrzeb, a potem zdasz sobie sprawę, że powinnaś była pójść, obawiam się, że będziesz znacznie dłużej odczuwała ciężar winy. Co najważniejsze, to jest możliwość opłakania ojca, którego nigdy nie miałaś. Z tego, co mówisz, wynika, że nie mogę cię prosić, byś rozpaczała z powodu bliskiej śmierci twego rzeczywistego ojca. Dla czego jednak nie skorzystać ze sposobności, aby opłakiwać ojca, którego powinnaś była mieć, ale nie miałaś? Kiedy żył, czułaś gniew, i nietrudno zrozumieć, dlaczego. Kiedy umrze, pozwól sobie na smutek z powodu osoby, którą on nie potrafił być, z powodu nieobecności ojca w latach twojego dorastania, pustego miejsca na twoim ślubie i na wszystkich innych świętach rodzinnych. Kiedy będziesz odmawiała kadisz, modlitwę żałobników, nie będziesz wyrażała smutku z powodu jego śmierci. Będziesz wyrażała smutek, że nie umiał być ojcem za życia, a teraz, kiedy już odszedł, nie ma możliwości, by ci to wynagrodzić.
Poszła na pogrzeb i powiedziała mi potem, że miała bardzo mieszane uczucia podczas nabożeństwa. Nie była pewna, co czuje, ale ku własnemu zdziwieniu nie był to gniew. Przez półtora miesiąca przychodziła co tydzień na nabożeństwo. Gdy przestała, przyjąłem to za zdrową oznakę, że nie przepełniał jej już gniew i oburzenie na człowieka, który nie żył, i sytuację, której nie można było zmienić.
Nawet w mniej krańcowych okolicznościach bezradność i potrzeby starego, chorego lub umierającego rodzica zmuszają dorosłe dzieci do zastanowienia się nad własnym gniewem na niego, gniewem, który mógł trwać dziesięciolecia i może był niesprawiedliwy, ale istnieje. Bezradność chorego, umierającego ojca, jego błagania, byśmy spędzili z nim więcej czasu, może wywołać w naszej pamięci obraz sytuacji, w której on nie miał czasu, zbyt zajęty pracą czy przyjaciółmi, by zobaczyć nas na przedstawieniu sztuki wystawianej w szkole, albo kiedy fizycznie był obecny, ale emocjonalnie niedostępny. Pewna aktorka wspomina, jak w dzieciństwie znalazła pamiętnik ojca i gorliwie go otworzyła na zapiskach z dnia swoich narodzin i jak załamała się, kiedy odkryła, że dziennik nie zawierał żadnej wzmianki o jej przyjściu na świat, lecz tylko wiadomości o sztuce, w której miał wystąpić, i o niemieckim nalocie na miasto. Dopiero po śmierci ojca mogła się pogodzić z jego emocjonalnym dystansem, niezdolnością do odczuwania i wyrażania tego, czego ona od niego oczekiwała i co było jej potrzebne, i zrozumieć, że to były ograniczenia jego, a nie jej.
Wielu z nas zachowało w pamięci prośby o coś, które nie zostały spełnione. Nasi rodzice mogli mieć rację, odmawiając nam czegoś, lub mogli się mylić z całkowicie godnych szacunku i zrozumienia powodów. Pozostawiło to jednak ranę i sprawiło, że wiele lat później czuliśmy zakłopotanie, kiedy rodzice nas o coś prosili.
Dość często słyszę o sytuacji, kiedy pacjent jest śmiertelnie chory i lekarze proszą rodzinę o pozwolenie na zaprzestanie działań podtrzymujących życie. W istocie proszą dziecko, by zgodziło się na śmierć mamy lub taty. Jak dorosłe dziecko podejmuje taką decyzję? Jak we własnym sumieniu rozstrzyga, czy decyzja o zaniechaniu stosowania nadzwyczajnych środków medycznych jest motywowana pragnieniem ulżenia cierpieniu rodzica, niechęcią do wydawania pieniędzy na coś, co nie może pomóc, powrotem stłumionej w dzieciństwie chęci wyrównania rachunków z rodzicami i życzenia im śmierci czy po prostu zmęczeniem koniecznością odwiedzin w szpitalu. Dlatego radzę, aby ta decyzja nie była pozostawiana dzieciom, ale by lekarze, być może w porozumieniu z duchownym rodziny, powiedzieli rodzinie „Takie jest nasze zalecenie, czy nie macie nic przeciwko temu?” W ten sposób dzieci nie wyklucza się z procesu podejmowania decyzji, ale nie obarcza się ich ciężarem odpowiedzialności i wynikającym z tego poczuciem winy.
Kiedy umiera rodzic, nawet taki, którego kochaliśmy i z którym się dobrze porozumiewaliśmy, bolejemy nie tylko nad faktem, że nie będzie już wspólnie z nami święcił urodzin i dyplomów. Ubolewamy także nad tym, że jeśli są jakieś słowa, które powinny były zostać wypowiedziane, ale tak się nie stało, teraz już nigdy nie zostaną wypowiedziane. Jeśli pragnęliśmy aprobaty rodziców, a oni nie potrafili jej okazać, bo byli takimi, a nie innymi ludźmi, teraz już nigdy jej nie usłyszymy. Jeśli mieliśmy zamiar przeprosić ich za to, że zraniliśmy ich jakimiś szaleństwami w młodości, ale odkładaliśmy to na później, mówiąc sobie: „To było tak dawno temu, po co to teraz wyciągać?”, to wiemy, że już nigdy tego nie zrobimy. To dlatego psychoterapeuci często zalecają pacjentom opłakującym zmarłego rodzica: „Napisz list do zmarłego, w którym powiesz to wszystko, co chciałeś powiedzieć za jego życia, a potem napisz list do siebie w imieniu zmarłego rodzica, w którym ujmiesz to wszystko, co chciałeś od niego usłyszeć”.
Dlatego też wszystkie religie dają nam skomplikowane rytuały opłakiwania i żałoby po rodzicach, jako akt pojednania po nieuniknionych rozczarowaniach z obu stron. Wielu słyszało w telewizji popularnego autora, który powiedział, że właściwie wszystkie rodziny są patologiczne. Cytował innego psychologa, który oszacował, że dziewięćdziesiąt sześć procent rodzin jest patologicznych, i szybko dodał, iż tej liczby nie należy traktować dosłownie. Był to tylko sposób na przyciągnięcie uwagi widzów.
Moim zdaniem interesujący jest fakt, iż ludzie słyszeli to, co chcieli usłyszeć uznany autorytet mówi im, że za ich problemy odpowiedzialni są rodzice. Z radością powitali takie oświadczenie. Uznali, że to zdejmuje z nich brzemię odpowiedzialności. Ich problemy są winą rodziców, a nie ich samych. W rzeczywistości jednak, jak to spróbuję pokazać, takie stanowisko (z którym się absolutnie nie zgadzam) jeszcze bardziej ich obciąża.
Dziewięćdziesiąt sześć do stu procent rodzin to rodziny patologiczne tylko pod warunkiem, że definiujemy jako „patologiczne” wszystko, co nie jest w pełni doskonałe. Jeśli każdy rodzic, który kiedykolwiek popełnia błąd, jest rodzicem patologicznym, ponieważ ten błąd wyciska na nas piętno, to istotnie wszyscy pochodzimy z patologicznych domów. Jeśli chodzi o konstrukcję statku kosmicznego lub mostu, jedna niedoskonałość może uczynić cały projekt stertą bezwartościowego śmiecia. Wychowanie dziecka na człowieka jest o tyle bardziej skomplikowane niż wybudowanie kosmicznego wahadłowca, że zerowa tolerancja błędu jest po prostu nierealna. Na szczęście dzieci są wystarczająco odporne, aby przeżyć większość naszych pomyłek, szczególnie jeśli pojawiają się one w kontekście miłości i poparcia, wolne od oczekiwania doskonałości z ich strony czy z naszej. Nie ma doskonałych rodzin. Istnieją prawdziwie patologiczne rodziny, dręczone przez alkoholizm, kazirodztwo i przemoc, ale jest ich niewiele. Poza tym jesteśmy my wszyscy, wychowani w domach z kochającymi rodzicami o dobrych intencjach, którzy sami mieli rodziców o dobrych intencjach, lecz z wadami, i starali się wychować nas najlepiej, jak potrafili, robiąc niektóre rzeczy dobrze, a inne źle. Ludzie, którzy błędnie cytowali Bradshawa, mówili, że mieli prawo oczekiwać doskonałości od swoich rodziców, a więc dzisiaj mają prawo do urazy do nich za to, że nie zawsze postępowali całkowicie słusznie. Jednakże czy ci sami ludzie są gotowi powiedzieć własnym dzieciom: „Masz prawo oczekiwać, że będę doskonały, że będę znał wszystkie odpowiedzi, zawsze będę dla ciebie dostępny, nigdy nie będę miał rozproszonej uwagi”? Czy są przygotowani do wprowadzania w życie takiego kontraktu? Sądzę, że kwestia rodzicielskiej odpowiedzialności za słabości ludzkie wygląda inaczej, kiedy sami zostajemy rodzicami i zdajemy sobie sprawę z tego, jak trudne to jest zadanie. Czy to nie są słowa każdej zirytowanej matki: „Obyś miał kiedyś dziecko dokładnie takie jak ty”?.
W książce Marian Wright Edelman jest rozdział zatytułowany „List do moich synów”. Znajduje się w nim następujący, godny uwagi akapit: „Proszę was o wybaczenie tych wszystkich chwil, kiedy mówiłam, a powinnam była słuchać, - rozgniewałam się, a powinnam była okazać cierpliwość, - działałam, a powinnam była poczekać, - bałam się, a powinnam była się zachwycać, - ganiłam, a powinnam była zachęcać, - krytykowałam, a powinnam była pochwalić, - powiedziałam nie, a powinnam była powiedzieć tak, i powiedziałam tak, a powinnam była powiedzieć nie. Niewiele wiedziałam o rodzicielstwie i o tym, gdzie szukać pomocy. Często zbyt mocno się starałam i chciałam, i wymagałam zbyt wiele, czasami niesłusznie próbowałam was ukształtować według swoich wyobrażeń, zamiast odkrywać i pomagać wam, w miarę jak się rozwijaliście”.
Chciałbym powiedzieć dwie rzeczy na temat tego tekstu. Po pierwsze, sądzę, że tak czuje dziewięćdziesiąt procent rodziców i uważam, że tę liczbę należy przyjmować dosłownie. Wiem, że sam tak czuję. Na zewnątrz możemy się bronić czy usprawiedliwiać, że mieliśmy rację, z powodu błędnego przekonania, iż będziemy lepszymi rodzicami, jeśli będziemy się wydawali doskonali. Głęboko w duszy ubolewamy jednak nad tymi rzeczami, które powinniśmy byli uczynić inaczej. Każde słowo listu Edelman nasuwa mi wspomnienia chwil w życiu moich dzieci, do których chciałbym móc wrócić i tym razem zachować się inaczej: są to dni, w których zbyt wiele duszy włożyłem w pracę, tak że niedużo zostawało po powrocie do domu; okazje, kiedy traktowałem słowa moich dzieci dosłownie i dawałem na ich pytania powierzchowną, gładką odpowiedź, podczas gdy odrobina dociekliwości ujawniłaby głębszą potrzebę czy obawę ukrytą za niewinnym pytaniem. Po drugie, bardzo niewielu rodziców ma dość odwagi, aby zdjąć z siebie zbroję rodzicielskiej wyższości i ujawnić swoim dzieciom bezradność. Nie wiem nawet, czy Edelman miała dosyć odwagi, by powiedzieć to głośno swoim synom. Może zamiast tego napisała to w książce.
Podczas pisania tego najtrudniejsze było stawianie czoła wspomnieniom o moich własnych rodzicach i ukryty żal, jaki nadal mam wobec nich za ich pomyłki. Ojciec był dobrym, przyzwoitym, kochającym człowiekiem, który pod wieloma względami dał mi wspaniały przykład, ale nie był doskonały. Popełniał sporo błędów. Gdyby można było podać ojca do sądu za zaniedbania, przypuszczam, że znalazłbym jakiegoś adwokata bez skrupułów, który zebrałby dowody i prowadził moją sprawę.
Moi rodzice nauczyli mnie - nakazami i przykładem - poważnie traktować naukę, być uczciwym i dobroczynnym, oddanym Bogu, ale z szacunkiem dla ludzi odmiennych wyznań albo niewierzących. Za to wszystko jestem im wdzięczny. Pamiętam mojego ojca, jak wysyłał pieniądze krewnym, powitał pierwszą ukraińską rodzinę w naszym bloku, z oburzeniem odrzucił propozycję sfałszowania deklaracji podatkowej w sposób, który prawdopodobnie nigdy nie zostałby wykryty: cieszę się, kiedy te same przymioty znajduję w sobie. Równocześnie jednak mój ojciec miał mniej godne podziwu cechy - potrafił być niecierpliwy i protekcjonalny, doprowadzał nas do szaleństwa chowaniem się za gazetą i odgradzaniem od innych ludzi w pokoju, nie znosił, gdy mu się te wady wytykało. Niesłychanie mnie irytuje, kiedy przyłapuję się na podobnym zachowaniu i pamiętam własne przysięgi z lat młodości: „Nigdy nie będę taki, jak dorosnę”.
Moi rodzice, podobnie jak większość ich przyjaciół, byli urodzonymi w Europie Żydami z klasy średniej, którzy tworzyli dobrodusznie rywalizujący ze sobą tłumek, gdzie zdobywało się przewagę przechwałkami na temat wykształcenia i zawodowych osiągnięć swoich dzieci. Przypuszczam, że (może nieświadomie) brali pod uwagę zawiść przyjaciół, a nie tylko moje dobro, kiedy popychali mnie do szkół. Jednak z jakiejś przyczyny po wielu latach stwierdzam, że ich drobne pomyłki irytują mnie bardziej niż ich liczne cnoty sprawiają mi satysfakcję. Może jest tak dlatego, że bardzo ich podziwiałem i chciałem, by byli doskonali. Przeżywszy jednak ich pomyłki, sądzę, że powinienem być zadowolony, iż nie byli doskonali. Kto naprawdę chciałby być dzieckiem doskonałych rodziców?
Thomas Moore pisze w książce: „Naszym zadaniem jako ludzi dorosłych może być staranie się ze wszystkich sił, aby wybaczyć naszym rodzicom to, że byli niedoskonali. W jednych rodzinach ta niedoskonałość jest niewielka, w innych znaczna, ale w każdym przypadku musimy uporać się ze złem i cierpieniem w naszym własnym życiu bez szukania kozłów ofiarnych. W istocie, nasze życie byłoby znacznie bogatsze, gdybyśmy umieli zrezygnować z wymówki rodzicielskich błędów... Myślenie negatywne i patologiczne o rodzinie oddala nas od członków rodziny i tracimy możliwość wzbogacenia się dzięki nim”.
Ewa, która nie miała matki mogącej dostarczyć jej wzoru zachowania, próbowała „posiadać” swoje dzieci w nadziei, że powiedzie im się w życiu i wynagrodzą jej pomyłki. Rezultat był zniechęcający. Jedno dziecko zostało zabite przez swojego brata, który następnie stał się banitą, zanim ona i Adam mogli rozpocząć od nowa, z mniejszymi już oczekiwaniami. W pewnym sensie Biblia to kronika dobrych ludzi będących złymi rodzicami, z Abrahamem skazującym jednego ze swych synów na wygnanie i niemal mordującym drugiego, z Izaakiem, Rebeką i Jakubem faworyzującymi jedno z dzieci i tym samym stwarzającymi problemy w rodzinie, z synami Jakuba, śmiertelnie zazdrosnymi o swojego brata Józefa. A jednak te „patologiczne” rodziny wydały ludzi, którzy pomimo wszystkich swoich ran i urazów, położyli podwaliny kultury zachodniej.
Edelman prosi swoje dzieci o wybaczenie. Thomas Moore nawołuje do przebaczenia naszym rodzicom. Nie jestem pewien, czy przebaczenie jest właściwym słowem. Może kiedy jesteśmy bardzo młodzi, przebaczenie jest odpowiednią walutą. Kiedy jednak sami zostajemy rodzicami, monetą powinno być nie przebaczenie, ale zrozumienie i docenienie, ponieważ wtedy już popełniliśmy podobne błędy i zrozumieliśmy, jak nierozsądne jest oczekiwanie doskonałości od rodziców. Pewna kobieta napisała „Dopiero kiedy zostałam matką, zrozumiałam, jak wiele moja matka poświęciła dla mnie. Dopiero kiedy zostałam matką, odczułam, jak bardzo raniłam swoją matkę, gdy byłam nieposłuszna. Dopiero kiedy zostałam matką, dowiedziałam się, jak dumna była moja matka z moich osiągnięć. Dopiero kiedy zostałam matką, uświadomiłam sobie, jak bardzo matka mnie kochała”.
Kiedy wyzwolimy się z mitu, że Bóg będzie nas kochać tylko wtedy, gdy będziemy doskonali, nie będziemy odczuwać potrzeby bycia rodzicami doskonałych dzieci, które wszyscy podziwiają, albo dziećmi doskonałych rodziców, których mamy przeżyć i przejąć ich dziedzictwo. Nie uważam za konieczne przebaczenie swoim rodzicom błędów, które popełnili. Byli amatorami w wymagającej grze, w której nawet ekspertom nie wszystko się udaje. Wykraczając poza przebaczenie, kocham i podziwiam ich za wszystkie dobre rzeczy, które uczynili, i mam nadzieję, że okazałem im tę miłość i ten podziw w sposób, w jaki chcieliby, by były okazane, a mianowicie przez przekazanie wielu z tych dobrych cech moim własnym córką i synowi, którzy - o co się modlę - może będą skłonni zrozumieć i podziwiać mnie.
Simha
|
|
|