Start arrow Artykuły arrow Życie po wyjściu z Edenu
 
 
Życie po wyjściu z Edenu Drukuj
07.01.2007.

Kiedy Bóg skonfrontował Adama i Ewę ze skutkami po­znania dobra i zła, kiedy „skazał” ich na bycie ludźmi, wy­mienił trzy dziedziny, w których ich życie będzie trudniejsze i bardziej bolesne niż życie zwierząt pozostawionych w ogrodzie Eden. Powiedział Adamowi, że będzie musiał pracować na chleb „w pocie swego oblicza”. Zatrudnienie będzie problematyczne, a inwencja twórcza bolesna. Ewie powiedział, że dwie formy miłości, które będą bliźniaczymi filarami jej życia, a mianowicie jej seksualne przywiązanie do męża i rodzicielskie związki z dziećmi, będą znacznie bardziej złożone niż kopulacja i chowanie młodych u innych stworzeń.
I powiedział im obojgu, że resztę swoich dni spędzą w „dolinie cienia śmierci”.
Wszystkie zwierzęta będą umierały, ale tylko istoty ludzkie będą żyły z codzien­ną świadomością własnej śmiertelności.

Ponieważ wychowano nas tak, byśmy w historii ogrodu Eden widzieli opis grzechu i kary, odczytywaliśmy te słowa jako karę dla Adama i Ewy za nieposłuszeństwo, jako ze­staw udręk, które przekazali nam w spadku. Dlatego, mamy niechęć do pracy i oczekujemy chwili przejścia na emeryturę. Opłakujemy fakt, że miłość jest tak nieuchwyt­na, że tak trudno znaleźć właściwego partnera, że tak bole­sne jest odrzucenie miłości i że niełatwo wychować dziec­ko.
Przywykliśmy patrzeć na śmierć jak na ostateczną znie­wagę, ostateczne zaprzeczenie, które codziennie wystawia nas na ryzyko, że nasze życie zostanie przedwcześnie prze­rwane, zanim zdołamy zrobić wszystko, co chcieliśmy. Ży­cie poza Edenem istotnie wydaje się karą, mieszanką bólu dzisiejszego i lęku przed jutrem.

W tym rozważaniu chcę zasugerować jednak, że naszym dziedzic­twem po Adamie i Ewie nie jest grzech i kara, lecz trud i wyzwanie bycia prawdziwym człowiekiem.
Praca, miłość, dolina cienia mogą być bolesne, ale jakże puste i o ile mniej ludzkie byłoby bez nich nasze życie. Po pierwsze, pozwolę sobie na wyrażenie banalnej myśli, że nie wszystko, co trudne, jest złe, nie wszystko, co nieprzyjem­ne, jest złe. Kiedyś usłyszałem, jak pewna wychowawczyni mówiła o młodych ludziach, z którymi pracowała: „Nie chcą się nudzić, więc nie można ich nauczać”. Warto ciężko pra­cować, żeby osiągnąć pewne rzeczy. Niektóre rzeczy więcej dla nas znaczą, dlatego że musieliśmy ciężko na nie zapra­cować. Dają nam poczucie kompetencji i spełnienia. (Nie cieszy rozwiązanie łatwej krzyżówki).

Czy konieczność pracy jest rzeczywiście karą? To praw­da, że wielu ludzi nie lubi swojej pracy. Sądzę, że wszyscy przeżyliśmy dni, kiedy wolelibyśmy się wyspać i spokojnie zjeść śniadanie, zamiast iść do pracy. Być może jednak nie lubimy naszej pracy właśnie dlatego, iż istnieje podstawo­wa, ludzka potrzeba tworzenia i uczestniczenia w prze­kształcaniu świata, a my czujemy się sfrustrowani w pra­cy, która nie daje nam takich możliwości.
Praca sprawia, że czujemy się pożyteczni. Kształtuje nasze dni i daje nam miejsce, do którego musimy pójść po wstaniu rano, a tego nie należy lekceważyć.

Potrzebujesz dni wypełnionych zaję­ciami. Znam człowieka, który jest właścicielem masarni. Motto jego przedsiębiorstwa brzmi: „To nie ludzie robią wędliny, to wędliny czynią lu­dzi”. To znaczy, że celem przedsiębiorstwa nie jest wytwo­rzenie jakiegoś produktu, lecz danie ludziom, którzy tam pracują, poczucia, że są kompetentni i wartościowi. Wyro­by mięsne są produktami ubocznymi.
Ten człowiek z dumą opowiada, że jego przedsiębiorstwo ma większą wydajność i niższą absencję niż konkurenci.
Praca pozwala nam czuć się pożytecznymi. Przypomina mi się znajomy biznesmen, który mawia: „Są dwie przyczyny, dla których nie biorę urlopów. Pierwsza, boję się, że biuro nie da sobie rady beze mnie, druga, boję się, że da sobie radę”. Dlaczego tak wielu ludzi, którzy wygrali na loterii, kontynuuje pracę, zamiast zostać w domu i wyda­wać wygrane pieniądze?
Dlaczego dzieci bogatych rodzin rodzin wybierają pracę w służbie publicznej, zamiast żyć z odziedziczonych pieniędzy? Przy­puszczam, że potrzebują psychologicznego zarobku w po­staci potwierdzenia swojej kompetencji i dania czegoś świa­tu. Dlatego też wielu mężczyzn, którzy tracą pracę lub prze­chodzą na emeryturę, wpada w depresję i zaczyna mieć problemy zdrowotne.

Badania wykazały, że u mężczyzn jest większe prawdopodobieństwo hospitalizacji z powodu depresji po stracie pracy niż po śmierci członka rodziny. Może dlatego tak wiele niepracujących kobiet cierpi na syn­drom „pustego gniazda”, kiedy ostatnie dziecko opuszcza dom, i dlatego tak wiele wdów chce ponownie wyjść za mąż nie po to, żeby ktoś się nimi zaopiekował, ale żeby one mia­ły kogoś, kim będą się mogły opiekować. To jest ich „pra­ca”, poprzez którą potwierdzają swoją kompetencję i zna­czenie w świecie.
Pewien psycholog opisuje swoją próbę wywiadu z Żydówką w średnim wieku, która została przyjęta do szpitala z powodu depresji. Nie mogła zapisać historii choroby pacjentki, ponieważ kobieta bez przerwy zadawała jej pytania: „Jesteś mężatką?”, „Dlaczego jesteś taka chuda?”, „Sama sobie gotujesz?”, „Dlaczego kładziesz tak dużo makijażu?” Ta kobieta była w depresji, ponieważ nie było nikogo, komu mogłaby matkować. Podobnie jak pacjent w depresji na sąsiednim oddziale czuła się „bezro­botna” i bezwartościowa.

Praca pozwala nam odczuć, że jesteśmy twórczy. Kiedy wąż kusił Ewę, żeby zjadła zakazany owoc, proponował jej perspektywę stania się jak Bóg. Biblia w pierwszych sło­wach opisuje Boga, który tworzy. Kiedy my, ludzie, zaczy­namy tworzyć, kiedy robimy coś, co bez nas by nie istniało, możemy się poczuć trochę jak Bóg. Być może dlatego, kie­dy Adam i Ewa stracili dostęp do drzewa życia na skutek zjedzenia owocu z drzewa wiadomości, Bóg osadził ich poza Edenem i powiedział, że mają pracować i rodzić dzieci, było to lekarstwo na ich śmiertelność, a nie część kary. Poprzez dzieci osiągamy nieśmiertelność biologiczną i uwieczniamy nasze imiona i nasze wartości.
Poprzez pracę zostawia­my po sobie dowody tego, kim byliśmy i co potrafiliśmy. W pewnej książce o komputerach, właściciel opisuje uczucia inżynierów, którzy wła­śnie zakończyli pracę nad nowym typem komputera. Mówi­li oni o „samospełnieniu, poczuciu satysfakcji z powodu tego, że rzecz, którą zaprojektowałeś, rzeczywiście działa tak, jak się tego spodziewałeś”. Jeden z inżynierów wyo­brażał sobie nawet, że tak musiał się czuć Bóg, kiedy pa­trzył na świat, który stworzył, i uznał go za dobry. Praca jako kara, jako oddzielenie od satysfakcjonującego życia? To naprawdę nie tak!

W pewnym okresie mojej służby kiedy zmieniłem społeczność w której usługiwałem nastał okres w którym nie miałem pracy wśród zborowników, w tedy poczułem się bardzo dziwnie. Nawet żona zauważyła moje zdenerwowanie (miałem krótki urlop, po raz pierwszy od kilku ładnych lat), zamiast się cieszyć i korzystać czułem się coraz gorzej. Potem zrozumiałem, cierpia­łem na symptomy odwyku od służby. Przez ponad miesiąc nie robiłem rzeczy, które mnie określały.
Żadnego pisania, żadnych kazań, wykładów, żadnego prowadzenia nabożeństw, żadnych porad dla zmartwionych ludzi z zboru. To było tak, jakbym przestał być sobą. Nie chodziło o pienią­dze, chodziło o służbę jako sposób potwierdzenia i oznajmie­nia, kim jestem i co potrafię. (Widocznie potrafiłem obyć się bez tego przez miesiąc, niektórym trudno wytrzymać przez długi weekend).
Skłonny jestem twierdzić, że kiedy jestem w służbie wykonuje się we właściwym nastroju ducha, jest ona święta. Służba, lub praca może być sposobem służenia Bogu. Jakakolwiek by była, możemy nauczyć się patrzeć na nią nie tylko pod kątem pieniędzy, jakie zarabiamy, ale w kategoriach błogosła­wieństwa i pożytków, jakie przynosi innym ludziom.

Mój kolega, rabin, napisał książkę o duchowym podejściu do pracy. Opi­suje w niej mężczyznę, który pracuje dla firmy przewozo­wej i wnosi do pracy swoje religijne wartości. Mężczyzna ów wie, że przeprowadzka dla większości ludzi łączy się ze stresem. Są niepewni tego, co ich czeka w nowym środowi­sku. Kiedy transport ich dobytku jest przyjemny i wolny od stresu dzięki jego postawie, kiedy mówi im o nowych możliwościach, jakie się przed nimi otwierają, wierzy, że służy Bogu, łagodząc lęki tych ludzi.
Rabin pisze też o sprzedawczyni bielizny dam­skiej, która uświęca swoją skądinąd zwyczajną pracę przez szczególnie wrażliwą i współczującą postawę wobec pacjen­tek po amputacji piersi, które przychodzą do jej sklepu.

Kiedy mój znajomy ukończył studia ortodontyczne na uniwersytecie, poprosił mnie, żebym na przyjęciu po­dyplomowym powiedział kilka słów do jego kolegów z roku. Powiedziałem im: „Kiedy ludzie zapytają was: «Co robisz?», nie odpowiadajcie: «Jestem ortodontą» albo «Nakładam aparaty ortodontyczne na zęby ludzi». Mówcie im: «Pomagam ludziom mieć piękny uśmiech i dobrze się czuć». To nie tylko będzie korzystne dla waszego biznesu, ale pomo­że wam cieszyć się pracą”.

To tyle o „przekleństwie” Adama, o ludzkim pragnieniu wyrażenia się poprzez pracę. A co z „przekleństwem” Ewy, co z ludzkim głodem miłości? I tutaj błędne odczytanie hi­storii ogrodu Eden pogmatwało nasze odczucia płciowości. Nie rozumiemy tej historii, jeśli znajdujemy w niej ideę, że płciowość jest złączona z grzechem, że pożądanie jest wyni­kiem nieposłuszeństwa Ewy i że cierpienia związane z pra­gnieniami seksualnymi są karą Boga za to, co zrobili nasi przodkowie.

Być może religie nauczyły nas nieufności do własnego ciała. Nasze wczesne doświadczenia seksualne - przeżycia młodej dziewczyny wykorzystanej przez krewne­go, wulgarne dowcipy i ordynarny język, w jakim uczymy się rozmawiać o seksie, bolesne, niezdarne odtrącenia, których wszyscy doświadczamy w młodości - mogą pozo­stawić wrażenie, że seks jest brudny, niebezpieczny i pole­ga na wykorzystaniu drugiego człowieka.

Prawdziwa lekcja wyniesiona z historii ogrodu Eden jest jednak zupełnie inna, różni się także od augustyniańskiego zetknięcia z ludzką samowolą i miltonowskiego lamen­tu nad skażeniem czegoś, co było doskonałe. Przesłanie Biblii na temat płciowości brzmi: różnica między ludźmi i zwierzętami polega na tym, że my - posiadając rozróżnienie dobra i zła - wprowadziliśmy do naszego zachowania seksualnego wymiar moralny. Dla zwierząt istnieją dobre i złe sposoby kopulacji, ale tylko w sensie fizycznym. „Do­bre” oznaczają większe prawdopodobieństwo zdrowego po­tomstwa. Dla ludzi dobre i złe sposoby zaspokajania po­trzeb seksualnych są o wiele bardziej skomplikowane.
W grę wchodzą kwestie oszustwa i lojalności, zazdrości i instynktu posiadania, wrażliwości i troski, które dominu­ją nad podstawową kwestią reprodukcji.

Robert Wright w swojej dobrze przemyślanej książce, przekonuje nas, że wiele z tego, co uważamy za zachowanie seksualne wybierane na podstawie naszych wartości, jest w istocie sprawą genetycznego dziedzictwa. Przypominamy zwierzęta bardziej niż sądzimy. Mężczyźni, tak jak samce wśród zwierząt, szukają tych kobiet, które z większym prawdopodobieństwem zapewnią im zdrowe potomstwo (pomyśl o historiach biblijnych, w których naj­gorszą rzeczą, jaka może się przydarzyć kobiecie, jest bez­płodność), a kobiety (tak jak samice zwierząt) akceptują jako swego partnera seksualnego tylko tego mężczyznę, który wydaje się chcieć pozostać i pomagać w opiece nad dziećmi.
Wśród ludzi, tak jak wśród innych gatunków zwie­rząt, dla mężczyzny ma ogromne znaczenie fakt, że dzieci, które utrzymuje, są biologicznie jego potomstwem. To nie są wartości moralne, twierdzi Wright. To jest ślepe dąże­nie DNA do powielania się i zapewniania przetrwania.

Sądzę, że jest sporo prawdy w tym, co mówi Wright. Za każdym razem, kiedy widzę bogatego starszego mężczyznę z atrakcyjną młodą kobietą, która często jest jego drugą żoną (co mi przypomina cyniczny aforyzm: „Wielu męż­czyzn zawdzięcza sukces pierwszej żonie, a drugą żonę za­wdzięcza sukcesowi”), za każdym razem, kiedy czytam o małym dziecku maltretowanym przez nowego narzeczo­nego matki, który nie jest ojcem dziecka, dostrzegam biolo­giczny determinizm Wrighta.

Biologia nie opowiada jednak całej historii. Istoty ludz­kie są zwierzętami, ale zwierzętami ukształtowanymi na podobieństwo Boga. Znam mężów i żony, którzy nadal się kochają, może nawet z większą czułością, po tym, jak do­wiedzieli się, że jedno z nich jest bezpłodne. Znam mnóstwo rodziców kochających zaadoptowane dziecko, z którym nie mają żadnych więzi biologicznych, ta miłość jest wyrazem ich ludzkiego impulsu wychowania dziecka, a nie biologicznego impulsu zapewnienia nieśmiertelności swoim genom. Tym, co czyni nas ludźmi, jest bowiem nasza zdolność do nałożenia moralności na biologiczne dziedzictwo, które podzielamy z innymi gatunkami. I za to możemy dzięko­wać Adamowi i Ewie.

„Przekleństwem” Ewy była bolesność nie tylko rodzenia i rodzicielstwa, ale również pociągu seksualnego. Pozwole­nie sobie na miłość do innego człowieka, na potrzebowanie kogoś innego do osiągnięcia poczucia spełnienia napawa lękiem. Jesteśmy bezbronni, kiedy ta osoba nas opuści, odtrąci albo umrze. W rezultacie wielu ludzi boi się kochać, ponieważ nie chcą być narażeni na możliwość zranienia. Barbra Streisand śpiewa: „Ludzie, którzy potrzebują lu­dzi, są najszczęśliwszymi ludźmi na świecie”, ale wielu jej słuchaczy wydaje się zakładać, że ludzie, którzy nie potrze­bują innych ludzi, są szczęściarzami. W ten sposób nikt nigdy cię nie zrani, porzucając cię.

Kilka lat temu przyszła do mnie młoda para. Chcieli tego lata pobrać się w naszym zborze i pragnęli przedyskuto­wać ze mną ceremonię ślubną. W pewnym mo­mencie młody człowiek powiedział: „Pastorze, czy zgo­dziłbyś się na małą zmianę w ceremonii? Zamiast ogła­szać nas mężem i żoną, aż śmierć nas rozłączy, czy mógłbyś ogłosić nas mężem i żoną na tak długo, jak długo trwać będzie nasza miłość? Rozmawialiśmy o tym i oboje się zga­dzamy, że jeśli kiedykolwiek nasza miłość wygaśnie, nie będziemy skazywać się na siebie”.
Odpowiedziałem mu, że bardzo mi przykro, ale muszę odmówić. „Domyślam się, skąd te obawy.
Być może patrzy­liście na małżeństwa waszych rodziców w latach, gdy dora­staliście, i widzieliście nudę, urazy, może nawet pełen go­ryczy rozwód, i przysięgliście sobie, że wam to się nie przy­darzy. Być może mieliście dobrego przyjaciela, który ko­muś zaufał i został bardzo skrzywdzony lub sami doznali­ście krzywdy ze strony kogoś, komu oddaliście swoje serce. Postanowiliście więc, że nie pozwolicie nikomu podejść wystarczająco blisko, by mógł was znowu zranić. Słyszę, że oboje boicie się całkowitego zaangażowania w małżeństwo, bo jeśli się nie uda, zbyt mocno was to zrani. Ograniczacie więc własną inwestycję w małżeństwo, aby zmniejszyć ewentualną stratę. Szukacie intymności bez trwałości, bli­skości bez prawdziwego zaangażowania, ale dopóki to czy­nicie, dopóty nie poznacie prawdziwej intymności i praw­dziwego zaangażowania”.

Czy to musi być takie trudne? Czy poszukiwanie miłości musi pozostawiać tak wiele złamanych serc, tak wiele przy­musu i odtrącenia? Czasami myślę, że lepiej byłoby po­wrócić do świata „zaaranżowanych małżeństw”, dopóki nie przypominam sobie, z kim moi rodzice chcieli mnie ożenić i jak często nie ma żadnej iskry między ludźmi, o których sądziłem, że „są dla siebie przeznaczeni” i dokładałem sta­rań, by ich sobie przedstawić.
Być może w poszukiwaniu miłości, tak jak w wielu in­nych dziedzinach życia, nie czynimy ludziom przysługi, osłaniając ich przed bólem i ułatwiając im życie. Być może potrzebujemy doświadczenia odrzucenia i bycia odrzuco­nym, abyśmy mogli docenić cud akceptacji.

Znajomy psychiatra napisał: „Wszyscy musimy postępować samo­lubnie, aby nauczyć się szczodrości, musimy kłamać, aby nauczyć się honoru, musimy zdradzić i być zdradzonym, aby nauczyć się cenić zaufanie i przywiązanie”.

Ponieważ bardzo cierpimy, kiedy miłość obraca się w gorycz, ponieważ o wiele bardziej cierpimy, kiedy przez śmierć czy odtrącenie tracimy człowieka, który stał się czę­ścią nas, niż kiedy tracimy kogoś, kogo po prostu lubili­śmy, niektórzy filozofowie i nauczyciele religijni uczą, aby­śmy osłaniali się przed cierpieniem, nie przywiązując się do rzeczy przemijających. Kochaj zanadto swoją pracę, a będziesz zrozpaczony, gdy ją stracisz. Kochaj zanadto swo­ją ulubioną sukienkę, a załamiesz się, kiedy zostanie zni­szczona w pralni. Kochaj zanadto swoje dziecko, a dasz mu potężną broń, za pomocą której będzie nad tobą panować. Ograniczaj swoją miłość, ograniczaj swoje przywiązanie - mówią nam - a nigdy nie będziesz cierpiała bólu, jaki Bóg przepowiedział Ewie i jej córkom.

Dlaczego więc, mimo ryzyka, upieramy się przy miłości? Psy łączą się, ponieważ pcha je do tego instynktowna żą­dza. My, ludzie, szukamy miłości nie dlatego, że oślepia nas żądza i nie dlatego że Bóg skazał nas na udrękę, ale dlatego, że jakąś cząstką siebie „pamiętamy” mit, że kiedyś, dawno temu, każdy z nas nie był odrębnym osobnikiem, ale był częścią czegoś większego. Czujemy się niepełni, do­póki nie znajdziemy drugiej osoby, która przywróci nam naszą pełnię, która przez połączenie się z nami, „aby stać się jednym ciałem”, pokaże nam, jak uciec przed samotnością samowystarczalnej jednostki. Bolesne? Tak, nawet najbar­dziej satysfakcjonująca miłość może być bolesna i narazić nas na rany. Kara? Upieram się, że nie jest to kara.

Trudniej obronić trzeci element Bożego dekretu. Czy ist­nieje jakikolwiek aspekt, który pozwala spojrzeć na śmierć jako na coś dobrego? Niektóre religie próbują złagodzić ból, zaprzeczając rzeczywistości czy ostateczności śmierci. W istocie wcale nie umieramy, mówią. Przenosimy się tyl­ko na inny świat, gdzie połączymy się z naszymi bliskimi, którzy odeszli przed nami. Śmierć jest wybawieniem z fru­stracji i ułomności tego świata, jest wyzwoleniem od ciele­snych żądz i ograniczeń. Niektórzy obiecują nam, że po śmierci znowu będziemy żyć, podobnie jak żyliśmy innym życiem przed tym obecnym. Śmierć nie jest na zawsze. Chrześcijaństwo proponuje na zakończenie biblijnej histo­rii krzyż jako odpowiednik drzewa życia na początku, krzyż który przywraca potomkom Adama to, co jego nieposłu­szeństwo nam odebrało. Żydowska liturgia mówi o Torze jako o drzewie życia, zasiewającym w nas ziarna nieśmier­telności. Przywołuje się słowa ludzi, którzy przeżyli śmierć kliniczną, aby nas zapewnić, że umieranie nie będzie bole­sne. Będzie to ciepłe, miłe doświadczenie. Straciłem jed­nak zbyt wielu ludzi, których nadal ogromnie mi brakuje, abym mógł zmusić się do powiedzenia, że śmierć jest w jakikolwiek sposób dobra czy niegroźna. Śmierć jest stra­szna, niszcząca i ostateczna.

Byłem kiedyś udział w konferencji pracowników hospi­cjów, tych cudownych, pełnych poświęcenia ludzi, którzy siedzą przy łóżkach śmiertelnie chorych i sprawiają, że umieranie jest mniej samotne i przerażające. Jedna z za­bierających głos ostrzegła słuchaczy przed niebezpieczeń­stwem używania takiego pojęcia, jak „organizacja procesu umierania”. Powiedziała: „Uwierzyliśmy, że możemy zorganizować śmierć, i zapomnieliśmy, jaką straszliwą, chao­tyczną mocą jest śmierć. Śmierci nie można zorganizować, można ją tylko przecierpieć i przetrwać”.

Jednak to nie zjedzenie owocu z drzewa wiadomości do­bra i zła skazało Adama i Ewę na śmiertelność. Wszystkie zwierzęta umierają. Dało im tylko wiedzę, że pewnego dnia umrą, i właśnie ta świadomość, bardziej niż samo doświad­czenie śmierci, obciąża wyłącznie istoty ludzkie.
Nie chcę twierdzić, że umieranie lub śmierć kogoś bli­skiego to dobra rzecz, ale przypuszczam, że alternatywa - życie wieczne bez umierania - byłaby nie do zniesienia.

W jednym z rozdziałów Podróży Guliwera Swifta Guliwer spotyka grupę ludzi, którzy są skazani na wieczne życie, są to istoty najbardziej godne politowania. Czy jednak wiedza, że jesteśmy śmiertelni, wiedza bolesna i przerażająca, może wzbogacić nasze życie i uczynić je prawdziwie ludzkim?

Przede wszystkim musimy wyzwolić się z wiary, że śmierć jest karą. Ludzkość nie dlatego została skazana na umieranie, że wszyscy ludzie nieuchronnie grzeszą, jedno­stki (z wyjątkiem przestępców, na których wykonuje się karę śmierci) nie umierają z powodu swoich grzechów.

Po­nieważ rozpaczliwie chcemy, by każdy szczegół naszego świata miał sens, kusi nas, by na śmierć lub nieszczęście kogoś innego reagować słowami: „Musi istnieć jakaś waż­na przyczyna, dla której Bóg mu to uczynił”. Kusi nas też, by na własne nieszczęścia czy zagrażające życiu choroby reagować pytaniem: „Co zrobiłem, by na to zasłużyć?” Czu­jemy się lepiej, gdy potrafimy uznać coś, co zrobiliśmy, za tak straszne, iż zasługiwało na taką karę. Przywraca nam to wiarę, że świat ma sens. Istnieje jednak duże prawdopo­dobieństwo, że nie zrobiłeś niczego, co zasługiwałoby na nieszczęście czy chorobę. Jest prawdą, od której nie da się uciec, że chorują ludzie, którzy nie zasłużyli na chorobę, i umierają ludzie, którzy nie zasłużyli na śmierć. Nie mu­sisz być grzesznikiem, żeby umrzeć; wszyscy umieramy.

W powieści Dostojewskiego Bracia Karamazow jest scena, w której umiera kochany przez wszystkich stary duchow­ny. Przesądni chłopi rosyjscy wierzą, że ponieważ był świę­tym, jego ciało po śmierci nie ulegnie rozkładowi. Kiedy po dwóch dniach ciało zaczyna się rozkładać, są zdziwieni. Zamiast wyciągnąć wniosek, że śmierć spotyka zarówno dobrych, jaki złych ludzi, zastanawiają się, czy starzec rze­czywiście był święty.

Nie rozumiem, dlaczego tak wielu ludzi niechętnie przyjmuje fakt, że choroba i śmierć nie są karą za złe uczynki. Taki punkt widzenia pozwoliłby nam pocieszać umierają­cych i ich rodziny bez poczucia, że niesiemy pomoc i pocie­chę komuś, kogo Bóg chce ukarać. Wyzwala nas z nierealistycznego przekonania, że jeśli będziemy doskonali, będzie­my odporni na choroby i śmierć, ponieważ te rzeczy zda­rzają się tylko ludziom, którzy na nie zasłużyli. Chroni nas przed rozpaczą i rozczarowaniem samym sobą, przed po­szukiwaniem związków między naszą nieuniknioną niedoskonałością a objawami wieku i zużycia naszych starzeją­cych się ciał.

Wiedza o własnej śmiertelności sprawia, że poważnie traktujemy życie. Albert Schweitzer napisał: „Wszyscy musimy zapoznać się z myślą o śmierci, jeśli chcemy wyro­snąć na naprawdę dobrych ludzi... Myślenie o śmierci daje miłość życia”. Czas jest cenny, ponieważ wiemy, że mamy go w ograniczonej ilości i nie ma sposobu na dokupienie go. Młodzi ludzie, niecierpliwie oczekując kolejnego przełomu w życiu, mogą sobie pozwolić na marnowanie czasu, na życzenie, by upływał szybciej, bo uważają, że mają go w nieograniczonych ilościach. Młodzi mężczyźni są najlep­szymi żołnierzami i najgorszymi kierowcami, dlatego że nie umieją wyobrazić sobie własnej śmierci.

Dawno temu by­łem proszony o rozmowy z uczniami po śmierci ich kolegi w wypadku samochodowym (w jednym wypadku po przedawkowaniu narkotyków) i widziałem, jak przedzie­rali się przez ból, gniew i oszołomienie, kiedy zyskali świa­domość własnej kruchości. Młodzi ludzie, którzy tego doświadczyli, nigdy już nie będą traktowali czasu ani życia jako czegoś oczywistego. Będą używać życia inaczej, bo wi­dzieli, jak nagle można je stracić.

Wiedza, że nasze lata są ograniczone, nadaje znaczenie naszym wyborom. Gdybyśmy mieli nieograniczony czas, gdybyśmy naprawdę mogli żyć wiecznie, nasze decyzje nie miałyby większego znaczenia. Czego nie zrobilibyśmy dzi­siaj lub co by nam dzisiaj nie wyszło, moglibyśmy zrobić kiedy indziej.

W Odysei Homera bogini morza, Kalipso, zazdrości Odyseuszowi i innym ludziom tego, że są śmier­telni. Każdy wybór jest odważnym aktem wykluczenia rze­czy, których nie zrobimy, ponieważ nie będziemy mieć na to czasu. Ta wiedza o naszej śmiertelności daje nam możliwość oświadczenia, że pewne rzeczy - rodzina, ojczyzna, wiara - mają dla nas najwyższą wartość, bo jesteśmy skłonni od­dać życie w ich obronie, inne rzeczy natomiast - praca, majątek - są mniej wartościowe, bo nie chcielibyśmy za nie umierać.

W ciągu lat mojej służby na nabożeń­stwach żałobnych odmawiałem modlitwę, która mówi o tym, jak nasycamy życie sensem przez poświęcanie go wznio­słym i uświęconym celom. Wierzę w to, ale jestem przeko­nany, iż jest również odwrotnie. To my uświęcamy cele i określamy je jako wzniosłe, oddając im najcenniejszą rzecz, jaką posiadamy - nasze życie.

W dawnych latach kiedy obchodzono rocznicę najważniejszych bitew drugiej wojny światowej.
W tym czasie wielokrotnie miałem okazję rozmawiać z ludźmi, którzy brali udział w tych bitwach jako osiemnasto - czy dwudziestoletni żoł­nierze i dobrzeje pamiętali w pół wieku później. Niektórzy z nich byli ranni, większość oglądała śmierć swoich przyja­ciół, wszyscy poznali strach i pozostawili najlepsze lata swego życia na polach bitewnych. Ci sie­demdziesięcioletni mężczyźni, jeden za drugim, rozjaśniali się jednak i ożywiali, kiedy mówili o tych dniach. Nie pa­miętali błota i niebezpieczeństwa, ale pamiętali doświad­czenie cenienia czegoś do tego stopnia, że warte było nara­żenia życia.

Pogodzenie się z faktem, że któregoś dnia umrzemy, po­winno nauczyć nas współczucia dla ludzi starych, okale­czonych i chorych. Ponieważ jesteśmy społeczeństwem, które boi się i zaprzecza śmierci, czujemy się nieswojo w obecności każdego, kto przypomina nam o naszym nieu­chronnym losie, o nieuniknionej rzeczywistości śmierci. Pewien uczony, przemawiając na Uniwersytecie na inauguracji projektu, którego celem jest pomoc ludziom w zrozumieniu zjawiska śmierci i żałoby, powie­dział: „W Polsce, kraju wiecznej młodości, starzenie się jest wstydliwe, a śmierć jest traktowana jako fiasko”. Jak długo będziemy pielęgnować fantazję, że przez ćwiczenia gimnastyczne i obniżenie poziomu cholesterolu oszukamy śmierć i będziemy żyć wiecznie, tak długo będziemy zakło­potani wobec ludzi starych, chorych i umierających. Lu­dzie ci są wyzwaniem dla naszej iluzji nieśmiertelności. Odseparowujemy więc ludzi starych w osiedlach emerytów i domach starców, gdzie będziemy ich odwiedzać tak rzad­ko, jak to możliwe. Będziemy unikać odwiedzania ciężko chorych w szpitalach. Dopiero kiedy zrezygnujemy z nie­możliwego i niegodnego marzenia o nieśmiertelności (Chesterton napisał: „Istnieją ludzie, którzy modlą się o wiecz­ne życie, a nie wiedzą, co zrobić ze sobą w deszczową nie­dzielę”), dopiero kiedy nauczymy się patrzeć na los ludzi starzejących się i umierających jak na nasz własny los, będziemy mogli dzielić z nimi ich ostatnią przygodę i uczyć się od nich, jak przeżyć nasze dni.

Czwarte z dziesięciu przykazań nakazuje nam czcić na­szych rodziców, „abyś długo żył na ziemi”. Nie jestem prze­konany, czy ludzie, którzy czczą swoich rodziców, żyją dłu­żej niż ludzie, którzy tego nie robią. Być może Biblia suge­ruje, że jeśli ukształtujemy społeczeństwo, w którym sta­rzy ludzie będą kochani i poważnie traktowani, to będzie­my spokojnie oczekiwać własnej starości, zamiast jej się obawiać. Nie będziemy musieli ze strachu, że starość jest czymś zawstydzającym, kłamać na temat wieku, farbować włosów i odwiedzać klinik chirurgii kosmetycznej. Nie bę­dziemy unikać ludzi starych, bojąc się, że będziemy kiedyś tacy jak oni. Będziemy ich obdarzać szacunkiem za to, że są żywą lekcją.

Jak zdefiniowałbyś „dobrą śmierć”? W średniowieczu do­brą śmiercią była śmierć, która nie nadeszła, zanim pojed­nałeś się z Bogiem i przygotowałeś swą duszę na Sąd Osta­teczny. To dlatego Hamlet nie chciał zabić swojego wuja, gdy ten się modlił, ten człowiek nie zasługiwał na tak czy­stą śmierć. Większość ludzi określa dzisiaj dobrą śmierć jako tę, która zabierze ich bez udziału ich świadomości, bez zmuszania ich do skonfrontowania perspektywy umie­rania - „zasnąć którejś nocy i więcej się nie obudzić”. (Mogą też posłużyć się starym dowcipem, że dobra śmierć to żyć do dziewięćdziesiątego roku życia i zostać zastrzelonym przez zazdrosnego męża).

Chciałbym zasugerować własną definicję: dobra śmierć nie zaprzecza twojemu życiu. W momencie śmierci pozwa­la nam być tym samym człowiekiem, którym byliśmy za życia. Myślę o trzech osobach, których bardzo podziwia­łem, a którzy nie mieli takiego szczęścia: o pisarzu Primo
Levim, psychologu Lawrensie Kohlbergu i biskupie Kościo­ła episkopalnego w Nowej Anglii, Davidzie Johnsonie. Levi był ocalonym z Oświęcimia. Napisał kilka głęboko poru­szających książek o swych doświadczeniach. Każda stroni­ca w tych książkach była dowodem ludzkiej zdolności do przetrwania najbardziej szatańskiej sytuacji. Kohlberg, profesor Harvardu, przeprowadził przełomowe badania nad rozwojem poczucia moralności u dzieci i dorosłych. Za najwyższy poziom dojrzałości uważał działanie zgodnie ze swoimi zasadami, choćby były one niepopularne. Johnson był podziwianym przywódcą religijnym, który energicznie bronił praw ludzi marginesu w społeczności religijnej. Wszyscy trzej odebrali sobie życie, Levi w rozpaczy z powo­du sytuacji w swojej rodzinie, Kohlberg na skutek fizycz­nego bólu w nieuleczalnej chorobie, a Johnson w obawie przed ujawnieniem zachowania niegodnego osoby duchow­nej. Nie osądzam ich; modlę się, bym nigdy nie znalazł się w takiej sytuacji, w jakiej oni się znaleźli pod koniec życia. Dla mnie jednak tragizm ich śmierci nie polega na tym, że ich życie zostało przerwane przedwcześnie, ale na tym, że sposób ich umierania stał w jaskrawej sprzeczności z prze­słaniem ich życia i pracy, przesłaniem odwagi, nadziei i przebaczenia. Obawiam się, że ich osobista rozpacz utru­dni ludziom akceptację prawdy ich nauczania, i to jest nie­zwykle smutne.

Wiele lat temu starszy i mądrzejszy ode mnie kolega nauczył mnie sekretu układania słów pochwalnych o zmar­łym, kiedy odprawiam nabożeństwo żałobne. Powiedział: „Życie każdego człowieka jest opowieścią, niepowtarzalną historią, jakiej nikt przedtem nie przeżył i nikt więcej nie przeżyje. Twoim zadaniem jest rozpoznanie tej wyjątkowo­ści i ubranie jej w słowa”.

Kiedy nauczymy się myśleć o życiu jak o opowieści, wówczas nauczymy się myśleć o śmierci nie jako o karze, ale o postawieniu kropki. Nie interesuje nas, jak długa jest książka, chcemy wiedzieć, czy jest dobra, i możemy nauczyć się myśleć w ten sam sposób o życiu. Jeśli życie jest opowieścią, to lepiej je rozu­miemy w miarę zbliżania się do końca. Tylko wtedy może­my zrozumieć prawdziwą wagę czegoś, co zdarzyło się w trzecim czy czwartym rozdziale. Jeśli życie jest powie­ścią, możemy życzyć sobie, by nigdy się nie skończyło, ale rozumiemy, że nawet najlepsze powieści muszą się skoń­czyć. Dziwna byłaby opowieść, która ciągnie się bez końca. Zamiast więc rozpaczać, że musi się skończyć, możemy czuć się błogosławieni, iż mieliśmy dość szczęścia, by być jej czę­ścią.

W Biblii, w czterdziestym ósmym rozdziale Księgi Ro­dzaju, jest krótki ustęp, który zawsze mnie wzrusza. Pa­triarcha Jakub leży na łożu śmierci i patrzy wstecz na swo­je długie i burzliwe życie.

W czasach, kiedy ludzie rzadko podróżowali poza obręb wsi, w której się urodzili, on mie­szkał w trzech krajach. Zdobył i stracił fortuny. Ze wszyst­kiego, co mu się przydarzyło, najlepiej zapamiętał jedną rzecz - śmierć swojej ukochanej żony Racheli, kiedy jeszcze byli młodzi. Czytam opis jego wspomnienia tej straty i we własnych myślach dodaję słowa, które - jak sądzę - Jakub pomyślał, lecz nie powiedział głośno: „Rachela umarła i ja­koś przetrwałem jej śmierć. Od tamtej pory każdego dnia myślałem o niej i ten akt pamiętania sprawiał, że istniała w moim życiu”.

Tylko ludzkie istoty potrafią to zrobić. Tylko ludzkie isto­ty mogą pokonać śmierć, przywołując pamięć kogoś, kogo kochali i stracili, i uczucie, że ta osoba jest blisko nich.
Kiedy jesteśmy młodzi, zwracamy się do religii, aby po­mogła nam znaleźć drogę w świecie, dała nam pomyślność i urzeczywistniła nasze marzenia. Kiedy osiągamy wiek średni, zwracamy się do religii po spokój umysłu i ducha. Kiedy się starzejemy, zwracamy się do religii, żeby pomo­gła nam pokonać śmierć naszą własną i tych, których ko­chamy. Modlimy się, żeby rezultat biopsji był korzystny, żeby operacja się udała, żeby choroba minęła. Kiedy z opo­rami dochodzimy do wniosku, że Bóg nie może w nieskoń­czoność utrzymywać nas przy życiu, niezależnie od tego, jak dobrymi i pobożnymi ludźmi jesteśmy, prosimy Go, aby nauczył nas przezwyciężyć śmierć w inny sposób, przez danie nam błogosławieństwa pamięci.

Pamięć może być bolesna, tak jak bolesne jest wszystko, co czyni z istoty ludzkiej coś więcej niż zwierzę. Dobre wspomnienia pogłębiają dotkliwość straty. Złe wspomnie­nia podtrzymują urazę, kiedy jej powód dawno minął. Pa­mięć jest jednak tym, co w ostatecznym rozrachunku daje nam władzę nad śmiercią przez życie zmarłego człowieka w naszych sercach.
Pamięć jest tym, co daje nam przewagę nad czasem przez trwanie przeszłości w teraźniejszości tak że ta ostatnia nie może pozbawić nas tego co kiedyś było nam drogie. O ile wiemy, tę zdolność posiadają tylko istoty ludzkie. W pewnym sensie nasz czas na ziemi jest ograni­czony, ale w innym sensie nie jest. Nie mamy wyłącznie dnia dzisiejszego; mamy wszystkie wczoraj które potrafi­my pamiętać, i każde jutro, które możemy sobie wyobrazić.

Simha
 
« poprzedni artykuł   następny artykuł »