Czy dzisiejsi ludzie...
19.01.2007.
  ...mogą się modlić?


Siostra, katolicka zakonnica, opowiadała mi o swym domu rodzinnym: „Moja matka miała figur­kę świętego Antoniego i paliła przed nim świecę. Jeśli nie dostała tego, o co się modliła, gasiła świecę i odwracała świętego twarzą do ściany. Gdy wszystko układało się po jej myśli, święty Antoni wracał do łask i zapalała mu świeczkę”.

Przed kilku laty gazety opisywały przypadek pozwania pewnego duchownego przed sąd przez mieszkańca USA. Człowiek ten był w niedzielę na nabożeństwie, na którym duchowny wygłosił kazanie oparte na słowach z Pisma Święte­go: „Wyrzuć swój chleb na powierzchnię wód”. Nawoływał wiernych do hojności i dobroczynności mówiąc, że Bóg wyna­grodzi ich dziesięciokrotnie. Ów wierny, zachęcony tymi sło­wami, dał duży datek na kościół. Kiedy jednak nie przyniosło mu to spodziewanych zysków, zaskarżył duchownego o dawa­nie fałszywych obietnic. Pozew został odrzucony i sędzia pouczył tego pana, że kazań nie należy traktować zbyt dosło­wnie.
Zastanawiam się, czy duchowny użył w swej obronie argumentu, że dawanie pieniędzy w celu otrzymania obfitej rekompensaty było inwestycją, nie dobroczynnością. Mamy skłonność oceniania skuteczności religii i modlitw na podstawie tego, czy dostajemy to, o co prosimy. To znaczy, że pomyliliśmy Boga ze świętym Mikołajem. Sądzimy, że modlitwa polega na przekazaniu Panu Bogu listy rzeczy, których pragniemy i zapewnieniu, że byliśmy grzeczni i zasługujemy na te rzeczy.
A jeśli nie byliśmy grzeczni, prze­pisy, które złamaliśmy, i tak przecież są głupie.
Kiedy szczerze i żarliwie modlimy się o coś - dziecko o rower pod choinkę, dziewczyna o chłopca, który ją pokocha, dorosły o życie i zdrowie kogoś bliskiego - kiedy zasypujemy Boga prośbami i obietnicami i mimo to nie dostajemy tego, o co się modlimy, zaczynamy myśleć, że coś się tu nie zgadza. Czy to my nie jesteśmy całkiem w porządku? Może nasze modły nie były dość żarliwe, może przyrzeczona poprawa była zbyt małą ofiarą? Czy nie jesteśmy dość dobrymi ludźmi, by Bóg zważał na nasze modlitwy?
Czy też coś nie jest w porządku z Panem Bogiem, że nie wzruszyło Go nasze rozpaczliwe położenie i nasza żarliwa proś­ba? Dlaczego nie daje nam tego, co tak łatwo daje innym, któ­rzy - jak nam się wydaje - mniej na to zasłużyli? Albo może z samą religią coś jest nie w porządku? A może w ogóle nie ma Boga, który by wysłuchiwał naszych modłów. Może wszystkie nasze żale, lęki, nasze obietnice poprawy lądują w jakimś nie­biańskim urzędzie pocztowym w przegródce „adresat nieznany”?
Coś podobnego dzieje się czasem, kiedy idziemy do kościo­ła czy synagogi w poszukiwaniu religijnego przeżycia, jakiegoś wzniosłego pokarmu dla duszy. Może czujemy się zagubieni, duchowo nienasyceni czy wyizolowani. Nie bardzo wiemy, czego właściwie szukamy, ale mamy niejasne przeczucie, że właściwym miejscem poszukiwań jest kościół czy synagoga i że raz zobaczywszy, rozpoznamy to, czego szukamy. Godzi­nę czy dwie później wychodzimy jak po obejrzeniu marnego filmu. Właściwie nic nie było źle, wszyscy mieli dobre chęci, ale nadal brak nam tego, czego szukaliśmy.
Zastanawiamy się, czy to nie nasza wina, że nigdy nie nauczyliśmy się doceniać religii, tak samo jak nie nauczyliśmy się doceniać nowoczesnej sztuki. Może nasze dusze są głuche? Czy też wina leży w religii? Może jest to przypadek „nowych szat cesarza” i wszyscy uważają, że religia jest nudna i bez znaczenia, ale jesteśmy zbyt dobrze wychowani albo zbyt obłudni, by to głośno powiedzieć.

Moim zdaniem żadna z tych reakcji nie jest słuszna. Religia jest jak najbardziej w porządku, jeśli tylko potrafimy ją właściwie zrozumieć, a i my nie jesteśmy aż tak źli, by Bóg odmawiał nam pociechy wiary i modlitwy. Na ogół nasze rozczarowania religią spowodowane są tym, że niewłaściwie do niej podchodzimy.
Zbyt często próbujemy używać religii jako narzędzia do manipulowania i panowania nad Bogiem. Sądzimy, że przez wypowiedzenie właściwych słów czy odprawienie właściwego rytuału możemy Boga zmusić, by zrobił to, co chcemy. Chwila zastanowienia powinna nam uprzytomnić, jak absurdalna jest myśl, że pełen świętej grozy, niezmierzonej mocy i mądrości Bóg może być zmuszony do działania kilkoma słowami wypo­wiedzianymi przez nas. Ale przecież - moglibyśmy rozumo­wać - możemy przez przyciśnięcie paru guzików zmusić trzytonowy samochód, by robił to, co chcemy. Groźna moc ele­ktryczności da się ujarzmić i musi wykonywać nasze polecenia. Komputery są o tyle szybsze i sprawniejsze od nas w przetwa­rzaniu informacji, ale jeśli wiemy, jak się z nimi obchodzić, możemy je zmusić do wykonywania pracy dla nas. I może pamiętamy z dzieciństwa, że choć nasi rodzice byli o wiele mocniejsi i mądrzejsi od nas, to jednak potrafiliśmy nakłonić ich, by da­wali nam to, czego chcemy, bo nas kochali. Cóż, więc takiego nieracjonalnego w
Próbach panowania nad Bogiem.
Całkiem zwyczajnie - Bóg nie podda się manipulacji na­szych słów lub czynów. Nie na tym polega religia. Przed stuleciem Sir Frazer pisał w Złotej gałęzi o różnicy mię­dzy religią i magią. Religia, pisał, jest próbą służenia Bogu. Magia jest próbą manipulowania Bogiem. Kiedy używamy reli­gii jako narzędzia do nakłonienia Boga, by dał nam to, czego chcemy - zdrowie, miłość, bogactwo czy cokolwiek innego - narażamy się tylko na rozczarowanie, nie, dlatego, że nie jesteśmy godni miłości czy bogactwa i nie, dlatego, że Bóg jest uparty, złośliwy czy też nie jest w stanie nam pomóc, ale dlatego, że nie to jest zadaniem religii.

Modlitwa nie polega na przedstawieniu Bogu listy życzeń i błaganiu Go o ich spełnienie. Modlitwa to przede wszystkim doświadczenie obecności Boga. Niezależnie od tego, czy nasze życzenia zostaną spełnione, niezależnie od tego, czy wyjdzie z tego jakiś namacalny rezultat, samo przebywanie w obecno­ści Boga zmienia nas. Człowiek, który spędził godzinę czy dwie w obecności Boga, będzie na dłuższy czas innym człowie­kiem.

Podobno w języku Eskimosów jest kilkanaście słów ozna­czających śnieg, dlatego że śnieg odgrywa tak ważną rolę w ich życiu. Potrzebne im jest rozróżnienie między śniegiem pada­jącym, śniegiem zamarzniętym, śniegiem topniejącym i wszy­stkimi innymi jego formami. Dla nas śnieg stanowi tylko z rzadka odczuwalną dolegliwość, więc wystarcza nam jedno słowo na wszystkie jego odmiany. Gdyby modlitwa odgrywała ważną rolę w naszym życiu, a nie była tylko okazjonalnym obowiązkiem, mielibyśmy prawdopodobnie wiele słów na określenie modlitwy. Tymcza­sem mamy tylko jedno i używamy je zarówno na określenie zbiorowej recytacji, oraz na rozpaczliwe błagania śmiertelnie chorej kobiety, jak i na spontaniczny wybuch zachwytu i nabożnego podziwu, jaki odczuwamy na widok słońca wschodzącego w górach, wiosennych kwiatów czy gwiaździstego nieba w pogodną noc. To wszystko są modlitwy, to są zetknięcia z Bogiem, ale są ! to bardzo różnorodne przeżycia duchowe.
Przekonałem się, że w nabożeństwie sobotnim w synagodze czy niedzielnym w kościele ważniejszy jest sam fakt zgromadzenia wiernych niż słowa, które wypowiadamy. Dzieje się coś cudownego, kiedy ludzie zbierają się w poszukiwaniu obecności Boga. Cudem jest, że tę obecność tak często znajdujemy. W jakiś sposób całość okazuje się czymś więcej niż sumą jej i części. Wytwarza się nastrój, którego nikt z nas nie przyniósł ze sobą, wszyscy przyszliśmy go szukać, bo nikt z nas go niemiał w pojedynkę. Ale przez fakt zebrania się razem stworzyliśmy nastrój i moment, w którym Bóg stał się obecny.

Psalmista mówi: „Panie, miłuję dom, w którym mieszkasz i miejsce, gdzie przebywa Twoja chwała” (Ps 26,8). Ale w zwykły wtorek czy środę miejsce naszego zgromadzenia jest puste i zawahał­bym się przed nazwaniem go „miejscem Bożej chwały”. Do­piero wraz z wejściem ludzi pełnych nabożnej czci i poszuku­jących Boga, staje się domem Bożym.
Nie przychodzimy do kościoła czy synagogi w określonym czasie, dlatego, że Bóg ma „godziny urzędowania”. Idziemy, bo wiemy, że wtedy będą tam inni ludzie, szukający tego same­go, czego i my szukamy. Dlatego ma sens odczytywanie słów napisanych przez kogoś innego, słów, które niekoniecznie są wyrazem naszych osobistych przekonań. Celem odczytywa­nia tych słów nie jest wmówienie Bogu, że podzielamy nabożne uczucia autora modlitwy. Celem jest połączenie się w pieśni i modlitwie z innymi wiernymi, znalezienie Boga w radosnym przełamaniu własnej izolacji, własnej osobowości i stanie się częścią większej całości. Kiedy nabożeństwo działa w ten sposób, czujemy, że przeżycie to zmieniło i nas.
Ale dlaczego wspólne nabożeństwa nie zawsze tak, dzia­łają? Po części, dlatego, że cuda nie zawsze zdarzają się w zaplanowanym czasie, ale po części też, dlatego, że nawet, jeśli celebrans, chór i inni znają swoje role na pamięć, to mo­że my nie nauczyliśmy się naszej. Przyszliśmy raczej jako widzowie, z podobnymi oczekiwaniami, z jakimi przycho­dzi się do teatru. „Dobre przedstawienie potrafi mnie wzru­szyć, zobaczymy, czy dobre nabożeństwo też to potrafi”. Czasami architektura domu modlitwy wzmaga tę postawę. Zaprasza nas niejako, byśmy usiedli w ławce i obserwo­wali przedstawienie zawodowców. Ale jeśli chcemy do­świadczyć magii nabożeństwa, nie możemy być tylko pa­sywnymi widzami. Nie zaznamy jej bez naszego aktywnego udziału.
Czasami nabożeństwo nie spełnia oczekiwań, bo zatraci­liśmy umiejętność słuchania. Sądzimy, że modlitwa oznacza mówienie do Boga, przekonywanie Go, mówienie Mu rzeczy, o których nie wiedziałby, gdybyśmy Mu nie powiedzieli. Może pamiętamy, że miliony innych ludzi przedstawia Bogu swoje problemy, ale wydaje nam się, że jeżeli zwiększymy żarliwość i intensywność naszych modłów, to - jak reporter, który krzy­czy najgłośniej na konferencji prasowej - nasz krzyk dotrze do uszu Boga.
Potrzebujemy przypomnienia, że modlitwa w większym stopniu polega na słuchaniu niż na mówieniu. Polega na ot­warciu się na to, co Bóg chce, byśmy usłyszeli, w otoczeniu oczyszczonym z hałasu i rwetesu codziennego życia.

Zanik czy brak wzajemnego zrozumienia w małżeństwie może przybrać jedną z dwóch form. Małżonkowie albo w ogóle przestaną ze sobą rozmawiać i odgrodzą się od siebie milczeniem, albo będą wypełniać dzielącą ich przestrzeń bezsensownym szumem i hałasem, słowną sieczką, żeby ukryć fakt, że nie mają sobie nic do powiedzenia. „Podsuń jarzyny”, „O której mamy odebrać dzieci?”, „Co dzisiaj w telewizji?” Tak samo, kiedy brak nam umiejętności komunikowania się z Bogiem, kiedy nie wiemy, jak. Do Niego mówić i jak Go usłyszeć, możemy albo Go unikać, albo wypełnić przestrzeń pustosłowiem, pobożnie brzmiącymi słowami, które nie płyną z serca, próbując w ten sposób zamaskować fakt, że nie wiemy, co Mu powiedzieć, i nie wierzymy, by On miał cokolwiek nam do powiedzenia.

***
Jeśli Bóg nie jest świętym Mikołajem, a modlitwy nie są wyłącznie po to, aby powiedzieć Bogu, jak ma nas uszczęśli­wić, to, co daje modlitwa? Co najmniej to, że - jeśli nauczy­my się słuchać - przypomni nam o rzeczach, o których prawdopodobnie nie pomyślelibyśmy bez niej. Modlitwa może nam przypomnieć obowiązek wdzięczności. Modli­twa dziękczynna za chleb, który jemy, przypomina nam, byśmy pożywienia nie traktowali jako rzeczy oczywistej. Służy ona nie tylko przypomnieniu, że są ludzie głodni, ale uświadomieniu nam cudu, że z połączenia ziarna i ziemi, słońca i deszczu powstaje nasze codzienne pożywienie. Przypomina nam o łańcuchu ludzi zaangażowanych w pro­dukcję, przetwarzanie, pakowanie i dystrybucję żywności, która dociera na nasze stoły.

Pierwsze pięć minut codziennej, porannej modlitwy ży­dowskiej zawiera błogosławieństwo, którym dziękuje się Bogu za fakt, że:
Mój umysł się budzi i wiem, że jest świt,
Moje oczy widzą,
Mogę poruszać rękami i nogami,
Mój kręgosłup pozwala mi wstać,
Mam ubranie, aby się okryć,
Są rzeczy, które mnie czekają w ciągu dnia.

Bez tej obowiązkowej modlitwy wielu mogłoby nie przyjść do głowy, by być wdzięcznym za to wszystko. Gdyby mu­sieli z tym czekać, aż przypadkowo spotkają niewidomego czy ułomnego, ich wdzięczność byłaby pomieszana z du­żą dozą litości.
Dla większości ludzi wdzięczność nie jest oczywistym uczuciem. Na dobrą sprawę jesteśmy przekonani, że zasługuje­my na wszystkie dobre rzeczy w życiu po prostu, dlatego, że jesteśmy przyzwoitymi ludźmi. Wdzięczności musimy się na­uczyć ("Powiedz dziadkowi «dziękuję» i nie mów mu, że jego prezent jest skromny", „Czy napisałeś podziękowania za prezenty, które dostałeś po maturze?”, „Kochanie, czy mogła­byś napisać resztę podziękowań za prezenty ślubne? Dla mnie to katorga”).

Jest taka chasydzka przypowieść o krawcu, który przy­szedł do rabina i mówi: „Mam taki problem z modlitwami. Jeśli ktoś przychodzi do mnie i powiada: «Mendel, jesteś wspaniałym krawcem», bardzo to lubię, czuję, że moja praca została doceniona. Po jednej takiej pochwale czuję się do­brze przez cały tydzień. Ale gdyby ludzie przychodzili do mnie codziennie, jeden za drugim, godzina po godzinie, i powtarzali mi: «Mendel, jesteś wspaniałym krawcem, Mendel, jesteś wspaniałym krawcem» raz za razem, doprowadzi­łby mnie to do szału. Wkrótce nie chciałbym ich w ogóle słuchać. Powiedziałbym im, żeby sobie już, do licha, poszli i dali mi pracować w spokoju.
To właśnie niepokoi mnie W sprawie modlitw. Wydaje mi się, że gdybyśmy powiedzie­li Bogu, jak jest wspaniały, raz na tydzień, nawet raz na kilka tygodni, i tylko jeden czy dwóch z nas równocześnie, to miałby zupełnie dosyć. Czy Bóg jest tak niepewny siebie, że codziennie potrzebuje naszych pochwał? Trzy razy dzien­nie, rano, w południe i wieczorem? Setki chwalących Go ludzi? Myślę, że to może doprowadzić Go do szału”.
Rabin uśmiechnął się i powiedział: „Mendel, masz całkowi­tą rację. Nie masz pojęcia, jak trudno Bogu wysłuchiwać wszy­stkich naszych pochwał, z godziny na godzinę, dzień po dniu. Ale Bóg wie, jak ważne dla nas jest wypowiadanie tych pochwał i dlatego, w swojej wielkiej do nas miłości, znosi te modlitwy”.

Bóg nie potrzebuje naszych pochlebstw, ale nam potrzebna jest umiejętność wdzięczności. Spójrz, co zrobiliśmy z Dnia Dziękczynienia. Zrobiliśmy z tego dzień, w którym narzeka­my, że się przejedliśmy, a potem już tylko oglądamy mecz futbolowy w telewizji, bo tak nam niewygodnie z uczuciem wdzięczności dłużej niż przez małą chwilkę.
Czytałem kiedyś o człowieku, który wyrobił sobie zwyczaj pisania „dziękuję” w dolnym, lewym rogu każdego wystawia­nego przez siebie zlecenia zapłaty. Kreśląc słowo „dziękuję” na tym zleceniu za elektryczność czy telefon, myślał sobie, do jakiego stopnia jego życie jest wygodniejsze dzięki pracy elektrowni czy kom­panii telefonicznej. Wypisywał zlecenie do banku na swoje comiesięczne spłaty pożyczki na dom i medytował przez chwilkę, jak dobrze jest mieć dach nad głową. Płacąc rachunek za wodę i pisząc „dziękuję” w rogu, mówił sobie, że woda miejska nie jest tak nadzwyczajnie smaczna i prawdopodobnie zawiera jakieś szkodliwe chemikalia, ale jakże niedawno jeszcze nasi przodko­wie musieli zimą pompować wodę ze studni i martwić się, że wyschnie w lecie. Nawet, kiedy nie był zadowolony z konie­czności wystawienia zlecenia, jak na przykład, kiedy musiał zapła­cić podatki, zmuszał się do napisania „dziękuję” na zleceniu.
Nie, dlatego,,że wierzył, iż komputer urzędu podatkowego zauważy to i poczuje satysfakcję, ale ponieważ był to sposób przypo­mnienie samemu sobie, że powinien czuć wdzięczność, iż żyje w tym kraju i doświadcza wszystkich przywilejów, jakie daje demokracja.

Kiedy uda nam się przezwyciężyć mentalność Świętego Mi­kołaja, nasza modlitwa może stać się takim narzędziem we­wnętrznej dyscypliny. Nie spisem tego, czego nam brakuje, a co chcielibyśmy mieć, ale przypomnieniem tego, co już mamy i co tak łatwo uznać za oczywiste, i zapomnieć o należ­nej za to wdzięczności.
Człowiek, który wraca do domu po rozmowie z potencjal­nym pracodawcą, wstępuje po drodze do kościoła i modli się, by dostać pracę. Kobieta odwiedzająca swego męża po zawale na oddziale kardiologicznym, zatrzymuje się w kaplicy szpi­talnej, by pomodlić się za jego wyzdrowienie.
Czy rzeczywi­ście chcemy myśleć o Bogu jako o Mocy władnej spełnić te życzenia i decydującej, czy nam dać, czy odmówić tego, o co się modlimy? Czy modlitwa wpłynie na decyzję pracodawcy lub na wyzdrowienie pacjenta? Czy chcemy mierzyć użytecz­ność modlitwy tym, czy ów człowiek dostanie pracę, czy mąż przeżyje zawał? Mam pobożnych przyjaciół, którzy lubią ma­wiać:
„Bóg zawsze odpowiada na nasze modlitwy, ale czasami odpowiedź brzmi «nie»”. Przyznam się, że nie lubię takiego stawiania sprawy. Nie tylko zakłada ono, że Bóg wie lepiej od nas, co jest dla nas dobre, ale że nie powinniśmy rozpaczać, płakać, kiedy sprawy układają się niepomyślnie, ponieważ widocznie Bóg chce, by tak się właśnie ułożyły. Ten pogląd pro­wadzi do przekonania, że Bóg mógłby wszystko ułożyć korzy­stnie dla nas, że mógłby dać nam zdrowie i bogactwo, jeśli tylko znaleźlibyśmy właściwe słowa i wystarczającą żarliwość, które Go skłonią, by tego właśnie chciał.

Niektórzy mówią, że Bóg nie spełnia naszych modlitw, bo modlitwy ludzi są wzajemnie sprzeczne. Rolnicy modlą się deszcz, a rodziny, które zaplanowały wycieczkę, modlą się słoneczną pogodę. Jedna grupa entuzjastów modli się o zwycięstwo własnej drużyny, a druga modli się o zwycięstwo ich przeciwników. Bóg może odpowiedzieć pozytywnie na jedne modły tylko odpowiadając negatywnie na inne.
Ja wolę wierzyć, że to czynniki meteorologiczne powodują deszcz i że o wyniku meczu futbolowego decydują umiejętności i doza szczęścia, bez Bożej interwencji.
Czy oznacza to, że ów człowiek marnuje swój czas, idąc do kościoła, i że owa kobieta niepotrzebnie wchodzi do kaplicy? Nie sądzę. Sądzę, że przez modlitwę uzyskują oni dwie rzeczy, nawet, jeśli nie dostają tego, o co się modlą. Po pierwsze, uzy­skują pocieszającą świadomość, że nie są sami. Bóg jest wraz z nimi w godzinie lęku i niepewności, by pomóc im złagodzić strach przed przyszłością. Zarówno on jak i ona zwracają się do Boga częściowo, dlatego, że czują, iż w ich życiu dzieją się sprawy, nad którymi nie panują. Czują się samotni i bezra­dni. Co Bóg może im odpowiedzieć na ich modlitwy? Mógłby powiedzieć kobiecie w kaplicy szpitalnej: „Nie mogę zagwaran­tować, że twój mąż przeżyje chorobę. Gdybym mógł, nikt by nie umierał, ponieważ każdy pacjent ma kogoś, kto żarliwie modli się o jego wyzdrowienie. Ale mogę cię zapewnić, że nie jesteś tak osamotniona, jak ci się teraz wydaje. Przyjaciele cię odwiedzają, ludzie się za ciebie modlą, ofiarują ci pomoc. Sama świadomość, że tak wielu ludzi się troszczy o twojego męża, może mu pomóc w przezwyciężeniu choroby. A kiedy czujesz się samotna i przestraszona, wiedz, że zawsze możesz zwrócić się do Mnie, źródła życia i zdrowia.”
Mężczyźnie wracającemu do domu z rozmowy z potencjal­nym pracodawcą mógłby powiedzieć: „Słyszę twą modlitwę, rozumiem twój strach i twoje nadzieje. Nie mogę ci załatwić tej pracy.
Nie należy to do mnie. Ale chcę ci powiedzieć, że miłuję wszystkie moje dzieci, niezależnie od tego, jak im się wiedzie w życiu zawodowym. Miarą sukcesu nie jest dla Mnie wysokość twoich zarobków, rozmiar twojego gabinetu czy też to, jak imponujący jest twój tytuł zawodowy. Również twoja rodzina, ludzie, którzy znaczą dla ciebie najwięcej, nie według tego cię oceniają. Dla Mnie człowiekiem sukcesu jest ten, który nauczył się kochać, dzielić się z innymi i opanowywać swoje popędy. Nie mogę dać ci pracy, ale mogę ci pomóc w zachowa­niu pokory, jeśli tę pracę dostaniesz, i w zachowaniu siły i godności, jeśli jej nie dostaniesz. I zapewniam cię, że zawsze jestem blisko ciebie i nie zmienię zdania o tobie, niezależnie od wyniku twoich starań o pracę.”

Po drugie, modlitwa to uświadomienie sobie własnych ogra­niczeń. Może to jest przyczyna, dla której wielu ludziom tak trudno się modlić. W dzisiejszym świecie nie jesteśmy przy­zwyczajeni do akceptacji ograniczeń. Wychowano nas w prze­świadczeniu, że możemy osiągnąć wszystko, co chcemy, jeżeli tylko będziemy wystarczająco wytrwali i pracowici. Jest to tylko o tyle prawdziwe, o ile dopinguje nas do maksymalnego wykorzystania własnych zdolności. Równocześnie jest to jednak fałszywe i wprowadzające w błąd. Ja, na przykład, nigdy nie zostanę zawodowym sportowcem, tancerzem, chirur­giem czy poetą, niezależnie od tego, jak wytrwale będę do tego dążył. Jest okrutne i niesprawiedliwe wmawianie we mnie, że jeśli czegoś nie osiągnąłem, to z mojej winy, bo nie próbowa­łem dość wytrwale.

Kiedy modlę się o zdrowie, kiedy modlę się o pokój na świecie, kiedy modlę się o zdolność dostrzegania dobra w innych ludziach, przyznaję tym samym, że wiele jest rzeczy, których chcę i potrzebuję, a których nie mogę osiągnąć własnym wysiłkiem. Nie tyle proszę Boga o nie, ile przyznaję, że nie mogę ich zdobyć bez Jego pomocy. Własnym wysiłkiem potrafiłbym zapewne zniszczyć swoje zdrowie, jeśli będę za dużo jeść, pić czy palić albo nie ubierać się dość ciepło w mróz. Ale niezależnie od tego, ile godzin poświęcam na gimnastykę i jak skrupulatnie przestrzegam diety, nie mogę zapewnić sobie zachowania zdrowia. Do tego potrzeba czegoś więcej, czegoś, co wykracza poza moje możliwości - nazwij to szczęściem, nazwij to łaską. Mogę być nieprzyjemny i nielubiany, bez po­mocy z zewnątrz. Ale niezależnie od tego, jaki byłbym bogaty, inteligentny czy przystojny i niezależnie od tego, ile książek na ten temat przestudiuję, nie mogę zmusić innych, by mnie kochali. Zwracam się o to do Boga nie po to, by zamówić po­zycje z niebiańskiego katalogu wysyłkowego, ale żeby prze­zwyciężyć złudzenie samowystarczalności i wyznać własną od Boga zależność.
Kiedy się modlę? Próbuję modlić się podczas sobotniego nabożeństwa, ale czasami trudno mi, bo muszę to nabożeń­stwo prowadzić. Próbuję zachować dyscyplinę osobistej mo­dlitwy, ale ciało jest słabe i dystrakcji jest wiele. Najczęściej modlę się w moim mieszkaniu, kiedy jestem sam.

Kiedy człowiek, który prosił mnie o spotkanie, przyszedł, matka zbuntowanego dziecka, niedawno owdowiała ko­bieta w głębokiej depresji - to mówię sobie: „Ten człowiek przy­szedł do mnie, bo ma problem, z którym nie może sobie pora­dzić. Dlaczego sadzi, że ja potrafię? Nie jestem mądrzejszy od niego”. W tych momentach, pomiędzy spotkaniem i otwar­ciem drzwi, modlę się. Modlę się, by sprostać pokładanym we mnie oczekiwaniom i zaufaniu. Modlę się, by ten, kto do mnie przyszedł, nie rozczarował się, co do wartości religii, jeśli się okaże, że nie potrafię mu pomóc. Modlę się, żeby Bóg dał mi intuicję i natchnienie, bym potrafił pomóc, żeby dał mi cierpliwość do bezstronnego wysłuchania jego opowieści, żeby uczynił mnie przekaźnikiem swej miłości i siły, bym mógł ją dzielić z tymi z Jego dzieci, które są w potrzebie.
Sądzę, że wszyscy możemy nauczyć się modlić w ten spo­sób, ufając, że kiedy dojdziemy do granic własnej siły i wiedzy, Bóg weźmie nas za rękę i będzie nas prowadził po nowych i nie­znanych nam stronach.
Dr Rosenstein, wybitny rosyjski naukowiec, spe­cjalista w dziedzinie procesów chemicznych mózgu, odkrył re­ligię dopiero jako człowiek dorosły i wymusił na władzach ra­dzieckich zgodę na wyjazd do Izraela, gdzie mógł praktykować swą świeżo zdobytą wiarę. Wkrótce po przybyciu do Izraela przeprowadzono z nim wywiad: jak to możliwe, że uczony tak nagle zaakceptował religię. Dr Rosenstein odpowiedział mię­dzy innymi: „Pamiętam, jak pierwszy raz próbowałem się mo­dlić, sięgnąć w głąb własnego serca i odkryć Boga. Mój ścisły umysł mówił mi «Idioto, co robisz? Do kogo przemawiasz?» Do dzisiejszego dnia ogarnia mnie przerażenie na myśl, co by się ze mną stało, gdybym nie przezwyciężył tych intelektualnych wątpliwości”.

Co by się z nim stało? Tkwiłby nadal, przez resztę swojego życia, w iluzji samowystarczalności, wierząc, że jego własna siła i inteligencja jest wszystkim, co ma i czego potrzebuje do życia.
W jednej z chasydzkich przypowieści uczeń przychodzi do rabina i mówi: „Mam straszliwy problem. Nie mogę się modlić. Próbuję wypowiadać słowa, ale nic z tego nie wychodzi, niczego nie czuję. Co mam zrobić?” Rabin odpowiada: „Módl się, abyś mógł się modlić”.

Psalm 73 jest arcydziełem, ulubionym psalmem wielu znaw­ców tej Księgi. Widzimy w nim człowieka, który zaczął wątpić w Boga z powodu niesprawiedliwości tego świata i odpowiedź znalazł nie w teologii, ale w doświadczeniu obecności Boga.

Jak dobry jest Bóg dla prawych,
dla tych, co są czystego serca!
A moje stopy nieomal się nie potknęły,
omal się nie zachwiały moje kroki.

Zazdrościłem bowiem niegodziwym,
widząc pomyślność grzeszników.(...)

Czy więc na próżno zachowałem czyste serce
i w niewinności umywałem ręce?
Co dnia bowiem cierpię chłostę, każdego ranka spotyka mnie kara.
Gdybym pomyślał: Będę mówił jak tamci,
to bym zdradził ród Twoich synów.

Rozmyślałem zatem, aby to zrozumieć,
lecz to wydało mi się uciążliwe,
póki nie wniknąłem w święte sprawy Boże, (...)

Tyś ujął moją prawicę;
prowadzisz mnie według swojej rady
i przyjmujesz mię na koniec do chwały.
Kogo prócz Ciebie mam w niebie?
Gdy jestem z Tobą, nie cieszy mnie ziemia.
Niszczeje moje ciało i serce,
Bóg jest opoką mego serca i mym udziałem na wieki.
Bo oto giną ci, którzy od Ciebie odstępują, (...)
Mnie dobrze jest być blisko Boga..
(Ps: 73,1-3;13-17;23-25)

Autor tego głęboko wzruszającej psalmu, zaczyna od tego, czego wielu z nas doświadczyło. Widzi, jak doskonale powadzi się ludziom złym i egoistycznym. Widzi, jak dobre rzeczy zdarzają się złym ludziom i zastanawia się: „Czy więc na próżno zachowałem czyste serce?” Czy religia, i moralność są tylko oszustwem, wymyślonym po to, byśmy potulnie przyj­mowali wykorzystywanie nas przez ludzi złych? Psalmista nie znajduje na to pytanie odpowiedzi, dopóki „nie wniknął w święte sprawy Boże”. I wtedy odpowiedzią nie jest wyja­śnienie problemu. Odpowiedzią jest doznanie bliskości Boga, uczucie, że Bóg bierze go za rękę. Wszystkie filozoficzne i intelektualne pytania zanikają w świetle tego doznania. Mar­tin Buber w swym komentarzu do Psalmu 73 pisze, że odpo­wiedź Boga nie polega na wyjaśnieniu, dlaczego ludziom tym dobrze się powodzi, ale na uczynieniu z niech ludzi o nieskażo­nych sercach. Na świecie nadal istnieje zło i nadal jest naszym obowiązkiem mu się przeciwstawiać, demaskować i karcić ludzi.
Ale kiedyśmy raz zakosztowali bliskości Bo­ga, nie będziemy więcej zazdrościć ludziom złym.

Co daje nam modlitwa, jeśli nie może nam pomóc w wybo­rze wygrywającego losu na loterię ani w cudownym wyzdro­wieniu z choroby? Daje nam poczucie przebywania w bliskości Boga, a to pozwala nam z innej perspektywy patrzeć na nasze osiągnięcia i niepowodzenia.
Jeśli całe nasze życie upływa w świeckim otoczeniu, świec­kimi terminami będziemy określać nasze sukcesy i szczęście. Świat będzie polem bitwy, nieustannej walki o awans i ko­rzyści, dzieląc nas na zwycięzców i przegranych. Jeśli w ogóle będziemy się modlić, nasze modlitwy będą prośbami o wygra­ną: „Boże, daj mi miejsce między zwycięzcami”.

Ale jeśli nauczymy się sztuki odnajdywania bliskości Boga, nauczymy się określać sukces i szczęście w innych, bardziej ludzkich kategoriach. Nasze modlitwy nie będą brzmiały. „Daj mi to, na co zasłużyłem” ani „Daj mi to, bo tego potrzebuję”. Nasze modlitwy nie będą już modłami zazdrosnego dziecka konkurującego o miłość rodziców: „Zrób dla mnie to, co zrobi­łeś dla innych, żebym wiedział, że mnie kochasz”.
Nasze mo­dlitwy będą modłami autora Psalmu 73, nieproszącymi o nic, a pokornie dziękczynnymi: „Mnie dobrze jest być blisko Boga”.

Simha