Kto się boi bojaźni bożej?
19.01.2007.

Wyobrażam sobie Koheleta jako starzejącego się człowieka, czującego, że zaczyna mu brakować czasu, zbyt uczciwego, by ukryć swoje lęki czy im zaprzeczyć, przekonanego, że wkrótce dojdzie do kresu drogi, a nie zrobił nic sensownego ze swoim życiem. No tak, był bogaty i życie miał przyjemne, ale to są takie przemijające wartości. Bogactwo może się człowiekowi wymknąć jeszcze za życia, a już na pewno z chwilą śmierci. Człowiek bogaty może być niemiły, samotny, chory. A wszystkie przyjemne momenty znikają bez śladu. W rezultacie wie, że będzie musiał sam stawić czoło ciemności i ani bogactwo, ani przeżyte przyjemności go nie osłonią. Jeśli go zapytać (lub sam siebie zapyta): „Co zrobiłeś ze swoim życiem, tak pełnym możliwości i przywilejów?”, co odpowie? Że zarobił dużo pieniędzy, przeczytał dużo ksiąg i był na wielu balach? Życie człowieka powinno się składać z czegoś więcej.

Kohelet jest teraz mądry i oczytany, nauczył się wystar­czająco dużo, by wiedzieć, że nauka nie ma odpowiedzi na prześladujące go pytanie. Ostatecznie napisze księgę, żeby spróbować znaleźć odpowiedź. Ale zanim to zrobi, musi sprawdzić jeszcze jedną ścieżkę. Pragnąc zrobić coś ze swoim życiem, co będzie nie tylko sukcesem i przyjemnością, ale będzie również słuszne i trwałe, Kohelet przekracza granice wiedzy i rozumienia, próbuje dotrzeć do odległego brzegu, dokąd rozum nie może go zaprowadzić. Na starość Kohelet, jak wiele innych starzejących się ludzi, zwraca się ku religii. Od teraz koniec z wątpliwościami i pytaniami. Kohelet całym sercem poświęci się służbie Bożej i wykonywa­niu Jego woli.
Istoty ludzkie nie żyją wiecznie. To stwierdzenie jest oczywiście punktem wyjścia poszukiwań Koheleta i skałą, o którą rozbiły się wszystkie jego marzenia. Jaki sens być bogatym lub mądrym, skoro bogaci i biedni, mędrcy i głupcy muszą umrzeć i zostać zapomniani?

Ale Bóg jest wieczny; On jest zawsze. Jeśli zwiążemy się z Wiecznym Bogiem i poświęcimy życie w Jego służbie, może to zadziała? Może to jest sposób na oszukanie śmierci i uniknięcie poczucia marności, które odbiera sens wszystkim naszym wysiłkom? Kohelet postanawia robić rzeczy wiecznie dobre i słuszne w nadziei, że jest to sposób na osiągnięcie wieczności.
Nigdzie nie daje nam wyjaśnienia, dlaczego to nie poskut­kowało. Może był zbyt wielkim indywidualistą, żeby zadowo­lić się perspektywą własnej śmierci i zniknięcia w zamian za przeświadczenie, że służył wiecznym wartościom. Może w przedsionkach religii znalazł małostkowość i obłudę, może zobaczył wewnętrzną zgniliznę tych, którzy okazywali najwięcej pobożności, i zaczął wątpić, czy pobożność doprowa­dzi go do celu. Pisze (8,10), że widział łajdaków uhonorowa­nych pogrzebem pod murami świątyni, podczas gdy sprawied­liwi, lecz skromni leżeli zapomniani. A może był po prostu za stary na zmianę krytycznych i sceptycznych nawyków całego swego życia? Niezależnie jednak od przyczyny, jego słowa brzmią: „Zważaj na krok swój, gdy idziesz do domu Bożego”. (4,17) „Nie bądź przesadnie sprawiedliwy i nie uważaj się za zbyt mądrego! Dlaczego miałbyś sobie sam zgotować zgubę? Nie bądź zły do przesady i nie bądź głupcem. Dlaczego miałbyś przed czasem swym umrzeć? Dobrze, jeżeli się trzymasz jednego, a od drugiego ręki swej też nie odejmiesz.” (7,16-18)

Innymi słowy, niech twoje życie będzie mieszanką pobożności i grzeszności, wszystkiego z umiarem! Sama pobożność naj­wyraźniej nie jest odpowiedzią. To straszna rzecz, kiedy Bóg zawodzi. Jakkolwiek pojmu­jesz Boga i jakiekolwiek nadajesz Mu imię, jeśli oprzesz swoje życie na pewnym założeniu i nagle cały fundament wali się pod tobą, to jest to coś przerażającego. Pozostawia cię z uczu­ciem, że nie tylko twoja teologia nie jest słuszna, ale że cały świat jest jednym wielkim błędem. Wykreśl Boga z tego rów­nania, pozwól wydarzeniom zmusić człowieka do stwierdze­nia, że podstawowe założenie jego życia jest fałszywe, a cały świat wyda mu się bezsensem. Tak było z idealistycznymi intelektualistami w latach dwudziestych i trzydziestych, któ­rzy całe swe dusze oddali partii komunistycznej i latami sta­rali się nie dostrzegać jej okrucieństw i hipokryzji. Kiedy wreszcie musieli spojrzeć w twarz prawdzie o celu, dla które­go tak ciężko przez lata pracowali, ich przeżycie było czymś więcej niż nauczką i rozczarowaniem. Było zniszczeniem moralnej podstawy ich życia. (Zauważmy, że książka o rozcza­rowanych ekskomunistach nosi tytuł Bóg, który zawiódł). W powieści Camusa Dżuma ksiądz Paneloux powtarza swoim parafianom, że wybuch zarazy w ich mieście jest sądem Bożym za grzechy i że w ostatecznym rachunku wszystko, co Bóg czyni, wychodzi na dobre. Kiedy wkrótce potem niewinne dziecko umiera w męczarniach, niemal natychmiast ojciec Panaloux zaczyna chorować i umiera, nie tyle z powodu dżumy - jak można podejrzewać - ile z powodu świadomości, że prawdy, którym poświęcił całe swoje życie, okazały się fałszywe. Bez tej podpory, jakże mógł żyć? Jego Bóg go zawiódł.

Bóg Koheleta również go zawiódł. Zwrócił się do Boga i wstąpił w służbę Bożą w poszukiwaniu bezpieczeństwa, spo­koju, wolności od strachu i wątpliwości. Nie było prawdopodobnie jego winą, że nie znalazł w religii tego, czego szukał i potrzebował, i z pewnością nie było winą Boga, że Kohelet zwrócił się do religii w poszukiwaniu niewłaściwych rzeczy.
Wina, jeśli jakakolwiek była, mogła leżeć w naturze religii, tak jak ją pojmowano w owych czasach. W Biblii nie występuje słowo „religia” - zbyt to abstrakcyj­ne pojęcie.
Zwrotem najbliższym temu pojęciu jest „bojaźń przed Bogiem”.

Co słowa „bojaźń przed Bogiem” znaczą dla ciebie? Czy wywołują obraz wszechmocnego Władcy, który zasiada w niebiosach i ogłasza nam swoją wolę, gotowy nas porazić, jeśli nie posłuchamy? Czy nasuwają myśl o Bogu, który zna każdą twoją tajną myśl i uczynek i ukarze cię, jeśli zrobisz coś złego („naucz się bojaźni Bożej”)? Jeśli tak jest, to podobny jestem do wielu innych ludzi, tak współczesnych, jak i żyjących przed wiekami, których pojmowanie religii zasadza się na strachu przed karą. Religia sprowadzona zostaje do Bożego rozkazu i naszego posłuszeństwa, które będzie wyna­grodzone, bądź nieposłuszeństwa, które zostanie ukarane. W ten właśnie sposób rozumiała religię większość współczes­nych Koheleta. („Jeżeli będziecie postępować według moich ustaw i będziecie strzec przykazań moich i wprowadzać je w życie, dam wam deszcz w swoim czasie, (...) będziecie jedli chleb do sytości, będziecie mieszkać bezpiecznie w swoim kraju (...). Jeżeli nie będziecie Mnie słuchać i nie będzie­cie wykonywać tych wszystkich nakazów, (...) ześlę na was przerażenie, wycieńczenie i gorączkę (...). Wtedy na próżno będziecie siali wasze ziarno. Zjedzą je wasi nieprzyjaciele” Kpł 26,3.5.14.16).
I dlatego Kohelet nie znalazł żadnego zado­wolenia, kiedy próbował uczynić z religii kamień węgielny swojego życia. Swym prekursorskim umysłem rozumiał, być może, że życie w posłuszeństwie powodowanym strachem nie było tym, czego szukał.

Muszę zacząć ważne rozważania od osobistego wspomnienia.


Dostałem kiedyś książkę, to było coś zatytułowane „Moralny osąd dziecka” autorstwa Jeana Piageta. Nigdy nie słyszałem o Piagecie ani o jego książce, ale zdecydowałem się ją przeczytać. Książkę, przeczytałem i zawarte w niej myśli wywarły zasadniczy wpływ na moje życie i sposób myślenia. Jean Piaget jest szwajcarskim psychologiem, zafascyno­wanym problemami umysłowego rozwoju dzieci. W jakim wieku zaczynają zastanawiać się nad pojęciami „moje” i „twoje”? Co rozumieją o czasie i przestrzeni, o tym, co jest naprawdę i na niby? Jego badania zaowocowały pełną półką książek o procesach myślowych dzieci.
Omawia dziecięce pojmowanie dobra i zła, dozwolonego i zakazanego. Piaget miał rozbrajająco prostą metodę zbierania danych. Chodził po ulicach Genewy, podchodził do dzieci grających w kulki i zadawał im kilka pytań:
„Ile masz lat?” - „Jak grasz w kulki?” - „Skąd wiesz, że tak właśnie gra się w kulki?”
Z rozmów tych wynosił wiedzę o postawach dzieci w różnym wieku do wszelkiego rodzaju reguł, do religijnych i świeckich autorytetów, do powagi łamania reguł i procedury ich zmiany. Piaget odkrył trzy stadia rozwoju pojmowania władzy przez dziecko.

Małe dzieci uważają reguły gry, jak i wszystkie inne reguły, za coś przekazanego przez niekwestionowaną władzę wyższą.
Tak się powinno grać-zachowywać - i nie przychodzi im do głowy, żeby robić inaczej. Piaget pytał te małe dzieci: „Dlaczego musicie robić to w ten sposób?
A gdybyście grali inaczej?” Dzieci gapiły się na niego nie rozumiejąc, o co mu chodzi, i mówiły: „Ale tak nie można. Jakby tak zrobić, to wtedy nie gra się w kulki”. Reguły są regułami i można zostać częścią systemu tylko przez zaakceptowanie i posłuszeństwo regułom.
W miarę jak dzieci stawały się starsze i zbliżały się do wieku młodzieńczego - stwierdza Piaget - zaczynały kwestio­nować reguły, jak również zaczynały kwestionować wszelkie autorytety. Niepotrzebne im były pytania dorosłego człowie­ka. Same zadawały pytania: „Kto powiedział, że musimy to robić w ten sposób? To nasza gra. Dlaczego nie mielibyśmy sami ustalić reguł, jakie tylko chcemy?” Dzieci przechodzą wtedy przez okres nieodpowiedzialności, wymyślają mnóstwo głupich reguł, czasami zanadto ułatwiają grę, aż przestaje być zabawna, czasami utrudniają ją do tego stopnia, że nie można już grać. Potem dopiero dochodzą do wniosku, że co prawda ustanawianie i zmienianie reguł gry leży w ich mocy, ale reguły, które wymyślają, muszą być sprawiedliwe i sen­sowne, bo inaczej nie ma gry.

W tym momencie - pisze Piaget - są u progu dojrzałości. Rozumieją, że reguły nie pochodzą „z wyżyn”. Są tworzone przez ludzi takich jak oni, wypróbowywane i doskonalone na przestrzeni czasu i mogą być przez ludzi zmieniane. Być „dobrym” nie oznacza już dłużej wyłącznie posłuszeństwa wobec reguł. Zaczynają rozumieć, że oznacza to współodpo­wiedzialność w ocenie i tworzeniu reguł, które muszą być sprawiedliwe, byśmy wszyscy mogli żyć w sprawiedliwości.
Piaget uważa, że postawy wobec gry w kulki są paradyg­matem postaw wobec wszelkich reguł i wszelkiej władzy. Kiedy jesteśmy mali i słabi, wyobrażamy sobie, że źródło reguł jest wszechwładne i wszechwiedzące. Nasze uznanie wobec danego nam przewodnictwa okazujemy przez akcep­tację i posłuszeństwo regułom. „Dobre” dziecko to niekoniecz­nie dziecko szczodre czy wrażliwe, lecz posłuszne i grzeczne. Na tym etapie trudno nam zaakceptować myśl, że inni ludzie, inne kultury, inne religie mają reguły odmienne od naszych. Jeśli my mamy rację, a oni są inni, to znaczy, że się mylą. My stanowimy normę, oni są „dziwaczni” lub egzotyczni, jeśli ina­czej niż my jedzą, inaczej się ubierają czy inaczej się modlą. Noszenie kolczyków w uszach jest normalne: noszenie kolczy­ków w nosie jest dziwactwem.

Dzieci wchodzą w okres pokwitania i nagle przestaje im zależeć na tym, żeby uważano je za „dobre”. Posłuszeństwo, zdobycie uznania rodziców przestaje być najważniejsze. Tak jak obiekty badań Piageta, które w drugim stadium swojego rozwoju robiły głupie rzeczy z grą w kulki, dopóki się nie zorientowały, że to nie jest specjalnie zabawne, młodzi ludzie w trakcie procesu wyzwalania się od reguł robią wiele głupich rzeczy, raniąc czasem siebie i innych. Każdy, kto wychowywał nastolatka, wie, że woli on odrzucić dobrą radę niż posłuchać rodziców czy jakiegoś innego autorytetu.
Potem, jeśli mają szczęście, wyrastają na odpowiedzial­nych dorosłych, których definicja „dobra” oznacza coś więcej niż tylko posłuszeństwo. Oznacza teraz ocenę i rewizję reguł, postępowanie zgodne z własnym poczuciem sprawiedliwości.
Doszedłem do przekonania, że opisuje ona nie tylko moralny rozwój indywidualnej duszy ludzkiej. Piaget dawał, może nawet nie zdając sobie z tego sprawy, zarys historii, a może również przyszłego rozwoju dwóch największych ośrodków władzy w społeczeństwie: polityki i religii.

Czy historia ludzkich rządów nie przypomina Piagetowskiej historii rozwoju dziecka grającego w kulki? Na początku byli władcy absolutni i posłuszni poddani. Monarcha miał władzę absolutną, on stanowił i wymuszał prawa, ustalał wysokość podatków i sposób ich płacenia - wszystko według własnego uznania. Jedynymi prawdziwymi cnotami obywatelskimi były lojalność wobec władcy, pod­porządkowanie się prawom, służba w armii i płacenie podat­ków. Ludzie byli posłuszni swojemu władcy nie dlatego, że go kochali - jakżesz mogli? zaledwie go przecież znali - czy też dlatego, że wierzyli, iż działa on dla ich dobra, ale ponieważ się go bali.

Potem nastąpiły rewolucje przeciwko absolutnej władzy, prowadzące często do okresów chaosu i okrucieństw, w któ­rych ucierpiało wiele niewinnych ofiar z powodu dowolności i niesprawiedliwości systemu prawa. Odpowiada to Piagetowskiemu drugiemu etapowi rozwoju dziecka, etapowi wczesnej młodości. Z tego rewolucyjnego chaosu narodziła się demokracja, koncepcja, że wszyscy ludzie powinni być wciąg­nięci w tworzenie praw, tak by odzwierciedlały one kolektyw­ną wolę i mądrość. Władcy rządzili teraz z wyboru całego narodu i za jego przyzwoleniem.
A jak wygląda historia religii - kościoła, jak rozumiały Boga następujące po sobie pokolenia? Kiedyś wyobrażano sobie Boga jako absolutnego monarchę, Króla nad królami. On miał nam mówić, jak mamy żyć, a my mieliśmy pokazać, że jesteśmy dobrymi ludźmi, słuchając Go i żyjąc według Jego woli. Miał nas nagradzać za bezwarunkowe oddanie i karać za nieposłuszeństwo.

Każda społeczność miała swoich religij­nych przywódców i ekspertów, którzy przemawiali w imieniu Boga i znali Jego wolę, oraz wiernych, którzy czuli się zobo­wiązani do posłuszeństwa.
Bóg i Jego ziemscy przedstawicie­le nigdy nie musieli tłumaczyć się ze swoich poczynań. Wydawali dekrety i wszyscy się im podporządkowywali.
Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy ludzie zaczęli kwestionować boskie prawo królów i nalegać na dopuszczenie ich do władzy, zaczęli również kwestionować zastane prawo Boga. Zaczęli uważać Biblię za natchniony dokument pisany ludzką ręką, nie dyktowany przez Boga. Uznali pewne prawa i obyczaje za wynik kulturowych i ekonomicznych warunków ludzi, którzy je stworzyli, nie za prawa przeka­zane bezpośrednio przez Boga. Nie chcieli już dłużej być wyłącznie „pokornymi sługami”. Chcieli być dziećmi Boga, które dojrzały. Równolegle z pojawieniem się politycznej demokracji w Europie i w Ameryce, zaczęto się również domagać prawa „głosu” w sprawach wiary i moralności.

Zawsze fascynował mnie wpływ, jaki Ameryka miała na protestancką, katolicką i żydowską tradycję religijną. Autorytarne struktury religijne musiały ustąpić wobec amerykańskiego wyznania wiary: „To jest wolny kraj i nikt mi nie będzie mówił, co mam robić”. Kościoły, które kładły nacisk na lokal­ną, demokratyczną kontrolę - baptyści, kongregacjoniści, unitarianie - rozkwitały szerzej niż scentralizowane, hierar­chiczne Kościoły, które dominowały w Europie. Amerykańscy katolicy spokojnie łamali przykazania swoich przywódców kościelnych i nie przeszkadzało im to nadal uważać się za dobrych i lojalnych katolików. Żydzi porzucali ortodoksję na rzecz mniej wymagającego odłamu reformatorów lub reago­wali pozytywnie na nauki konserwatystów, którzy twierdzili, że religia ma być kształtowana przez ludzi, nie narzucona przez przywódców.

Jak Piagetowscy gracze w kulki na chod­nikach Genewy, tak społeczności religijne ewoluowały ze sta­dium grzecznych, posłusznych dzieci, poprzez młodzieńcze odrzucenie wszystkiego i bunt, do społeczności wolnych dorosłych, domagających się prawa głosu przy ustalaniu reguł, według których mają żyć.
Piaget twierdziłby, że nie pokazuje po prostu szeregu opcji, alternatywnych wzorów zachowania. Późniejsze stadia rozwoju są lepsze, zachowania bardziej moralne niż w sta­diach wcześniejszych, tak jak i dorosły jest bardziej roz­winięty i dojrzały niż dziecko. Niezależnie od tego, jak śliczne i pełne uroku jest dziecko, jest w nim coś niekompletnego. W tym też znaczeniu demokracja i powszechna władza nie są po prostu sprawą zachodniego smaku, jak futbol czy hambur­gery. Reprezentują one wyższą, pełniejszą, bardziej moralną formę organizacji społecznej niż dyktatura. Sposób życia za Żelazną Kurtyną, gdzie rząd kontrolował wszystko i ludzie żyli w wiecznym strachu przed władzą, jest obiektywnie mniej moralny, ponieważ jest mniej dojrzałym, dziecinniejszym stadium rozwoju. Te wczesne stadia są właściwe dla małych dzieci, tak jak właściwe jest, że dziecko chce mieszkać z rodzicami i chce, żeby inni podejmowali za nie decyzje. Ale jest coś niewłaściwego w człowieku, który zachowuje się w ten sposób w wieku dorosłym.

I dlatego Piaget ma coś ważnego do powiedzenia nie tylko o umyśle dziecka, ale i o przyszłości religii oraz o poszukiwa­niu dobrego życia. Dowiadujemy się od niego, że posłuszeństwo niekoniecznie jest naj­wyższą cnotą religijną. Religia, która definiuje moralność jako posłuszeństwo wobec swoich nakazów, jest właściwa dla dzieci i ludzi niedojrzałych i mogła być właściwa dla ludzkości, kiedy cywilizacje były jeszcze niedojrzałe.
Biblia przemawiała językiem: „Tako rzecze Pan”, obiecywała nagrody sprawiedliwym i kary złoczyńcom, ponieważ zwraca­ła się do ludzi na wcześniejszych stadiach moralnego roz­woju. Biblia jest Słowem Bożym, ale może nie jest Jego osta­tecznym słowem, nie dlatego, że zdolność Boga do wyrażenia swych myśli była ograniczona, ale dlatego, że ludzka zdolność rozumienia Go była ograniczona. Religia, która uparcie trwa przy koncepcji, że „dobry” oznacza „bezwarunkowo posłuszny”, stara się zrobić z nas wszystkich wieczne dzieci.

Znam ludzi, którzy bardzo poważnie podchodzą do religii, dla których wiara religijna jest największą siłą kształtującą ich życie, a mimo to zastanawiam się czasem, czy cała ta reli­gijność wychodzi im na dobre. W jednych widać szaloną obsesję grzechu, wieczny strach, że bezwiednie złamali jakąś regułę, zrobili coś złego i obrazili Boga, tracąc w ten sposób miłość swego Niebieskiego Ojca. Innych charakteryzuje postawa: „Teraz Bóg zobaczy, jaki jestem dobry i pobożny i może mnie wreszcie pokocha”. Znam Żydów, którzy spędzają szabat nie w spokoju i duchowym oczyszczeniu, ale w usta­wicznym zamartwianiu się, że mogą zrobić coś zakazanego, aż ten dzień staje się dla nich cotygodniową męczarnią, którą trzeba przetrwać. Znam chrześcijan, którzy nie mogą spokojnie oglądać telewizji ze strachu, że mogą mieć pożądliwe myśli na temat pokazanej w reklamie modelki. Jeszcze inni na każdą otrzymaną pochwałę reagują strachem, że mogą popełnić grzech pychy. Wszystko, co ci ludzie czynią, czynią pod hasłem: „Teraz Bóg zobaczy, jakim jestem dobrym człowiekiem i mnie pokocha”. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w ich postawie jest coś niekompletnego i że ich rozumienie religii w jakiś sposób hamuje ich rozwój.

Jest w nas cząstka, która chce pozostać dzieckiem. Kiedy filmowy Piotruś Pan śpiewa, że nie chce dorosnąć i przyjąć na siebie dorosłej odpowiedzialności, dzieci na widowni, z któ­rych każde doczekać się nie może następnych urodzin, dziwią się, ale dorośli rozumieją doskonale
(i oczywiście to dorosły napisał książkę i inny dorosły dodał piosenkę do filmowej adaptacji).
W trudnych okresach w życiu ujawnia się w nas pragnienie, żeby nas ktoś objął, zaopiekował się nami i powiedział: „Nie martw się: ja się tym wszystkim zajmę”. Jakże często widziałem w szpitalach pacjentów - mężczyznę na odpowiedzialnym stanowisku czy kobietę, której dnie były wypełnione podejmowaniem decyzji - których postawa zmie­niała się w niemal dziecięcy krzyk: „Zaopiekuj się mną!” Jest w nas cząstka, która chce, żeby ktoś przyszedł i wykonał za nas wszystkie trudne rzeczy, jakie powinniśmy sami wyko­nać, uwalniając nas tym samym od odpowiedzialności. Śred­niowieczny hiszpański zakonnik zapisał w swoim dzienniku: „Jestem pewien, że po śmierci pójdę do nieba, ponieważ nigdy nie podjąłem żadnej decyzji. Zawsze wykonywałem roz­kazy moich przełożonych i jeśli kiedykolwiek zbłądziłem, grzech jest ich, nie mój”.

Psycholog Erich Fromm, po ucieczce z nazistowskich Niemiec do Stanów Zjednoczonych, próbował zrozumieć, jak kulturalni i wykształceni Niemcy mogli dopuścić do władzy Hitlera.
W książce Ucieczka od wolności proponuje odpowiedź na to pytanie. Czasami - powiada - problemy w życiu są tak przytłaczające, że wątpimy, czy kiedykolwiek uda nam się je rozwiązać. Gdyby w takim momencie przy­szedł ktoś i powiedział z wielką pewnością siebie: „Chodź ze mną i nie zadawaj pytań, rób wszystko, co ci każę, a już ja cię z tego wyciągnę”, wielu z nas uznałoby to za kuszącą ofertę. Kiedy życie staje się zbyt trudne, chcemy, żeby ktoś nam powiedział:
„Nie zaprzątaj sobie tym głowy. Zrobię to za cie­bie, a jedyne, czego chcę, to twojej wdzięczności i pełnego posłuszeństwa”.
To pragnienie, żeby ktoś przyszedł i wziął na siebie ciężar decyzji, kiedy życie staje się zbyt skomplikowane, to jest dziecko w nas, odzywające się w naszych dorosłych ciałach. Kiedy religia schlebia temu pragnieniu, kiedy duchowni utrzymują nas w dziecinnym podporządkowaniu i zależności mówiąc nam, co mamy robić, i oczekując posłuszeństwa i wdzięczności, czynią nam niedźwiedzią przysługę. Dlatego właśnie religia czasów Koheleta zawiodła go. Autentyczna religia nie powinna się zgadzać z nami, kiedy mówimy: „To za trudne. Powiedz mi, co zrobić, żebym nie musiał decydować sam”. Religia powinna nakłaniać nas do rozwoju, do wyrośnięcia z dziecinnych zachowań, nawet jeśli prosimy ją o prawo pozostania dziećmi. Religia powinna wręcz ośmielać do krytycznego badania jej własnej pozycji, nie z młodzieńczej niecierpliwości, ale na podstawie dorosłego, ukształtowanego sumienia. (Ośmielać to takie dobre słowo. Religia nie powin­na dawać nam gotowych odpowiedzi. Powinna dawać śmiałość do szukania własnej drogi).
Moja praca rabina - pastora byłaby dużo łatwiejsza, gdybym mógł oczekiwać, że ludzie posłusznie wykonają, co im nakażę, tak samo jak praca nauczyciela byłaby dużo łatwiejsza, gdyby uczniowie zapisywali i uczyli się na pamięć wszystkich słów i nie zadawali pytań. W obu jednak przypadkach ludzie, którzy zwrócili się o oświecenie, dosta­waliby zły towar.

Ludzie przypominają bardziej rośliny, które należy hodować, niż puste naczynia, w które mam wlać nadwyżkę mojej mądrości. Możemy żądać od dzieci, żeby były posłuszne. Ostre „Nie ruszaj tego!” jest znacznie właściwszą reakcją niż wykład na temat niebezpieczeństwa pożaru czy też konsekwencji połamania drogocennego anty­ku. Ale nie powinniśmy w imię religii traktować dorosłych, jakby nadal byli dziećmi. W końcu moralność znaczy coś więcej niż posłuszeństwo.
Bojaźń Boża może istotnie być początkiem mądrości i kamieniem węgielnym właściwego sposobu życia, jak to nam często powtarza Biblia. Ale bojaźń Boża nie oznacza strachu przed Bogiem. Bojaźń Boża nie jest strachem w codziennym znaczeniu tego słowa, ale jest nabożną grozą i rewerencją. Strach to negatywne uczucie. Dusi nas i krępuje. Kiedy jesteśmy w strachu, chcemy albo uciec od tego, czego się boimy, albo to coś zniszczyć. Jesteśmy źli i urażeni, źli na osobę czy rzecz, która nas przeraża, i na naszą własną słabość. Posłuszeństwo Bogu ze strachu oznacza służenie Mu niechętnie, ponuro i tylko częściowo.

Ale bojaźń Boża jest czymś innym. W pewien sposób uczu­cie bojaźni Bożej przypomina strach. Gdy stajemy wobec kogoś lub czegoś o wiele od nas potężniejszego, czujemy się przytłoczeni. Ale bojaźń Boża jest uczuciem pozytywnym, wylewnym. Strach powoduje, że chcemy uciec, bojaźń Boża czyni, że chcemy podejść bliżej, mimo że wahamy się podejść zbyt blisko. Zamiast pogardy dla naszej własnej małości i słabości, stoimy pełni podziwu przed czymś większym od nas. Stanie na samym skraju przepaści i patrze­nie w dół to doświadczanie lęku. Chcemy się z takiej sytuacji wydostać tak szybko i bezpiecznie, jak to tylko jest możliwe.
Ale bezpieczne stanie na szczycie góry i rozglądanie się wokół, to doświadczanie nabożnego lęku. Moglibyśmy tam pozostać na zawsze.
Na zakończenie swej religijnej fazy Kohelet mógłby powie­dzieć do Boga: „Czego więcej chcesz ode mnie? Czołgałem się przed Tobą, byłem Ci bezwzględnie posłuszny, robiłem wszystko, czego zażądałeś. Dlaczego więc odmawiasz mi poczucia spełnienia, obietnicy wieczności, której szukałem?” I Bóg mógłby mu odpowiedzieć: „Jaką przyjemność mam z twojego czołgania?

Czy rzeczywiście sądzisz, że jestem tak niepewny siebie, że potrzebne mi jest twoje poniżenie, abym stał się wielki? Chciałbym, żeby ludzie przestali cytować mi to, co powiedziałem rodzajowi ludzkiemu w jego nie­mowlęctwie i posłuchali, co próbuję im powiedzieć dzisiaj. Od dzieci i od duchowych dzieci oczekuję posłuszeństwa. Ale dla ciebie «bezwzględne posłuszeństwo jest tylko inną nazwą nieumiejętności dorosłego działania i wzięcia odpowiedzial­ności za własne życie. Chcesz się czuć sobą? Chcesz się wreszcie nauczyć żyć? Przestań więc jęczeć: «Zrobiłem to, co mi kazałeś» i zacznij mówić: «Może Ci się to nie podoba, aleja to przemyślałem i uważam, że tak należy robić»”.

Prawdziwa religia nie powinna nam mówić: „Bądź posłuszny! Podporządkuj się! Odtwarzaj to, co było!”. Powinna wzywać nas do rozwoju, do odwagi, nawet czasami do złego wyboru i uczenia się na własnych błędach. Nie powinna nas trzymać i ciągnąć do tyłu, gdy tylko zaczynamy używać własnego rozumu. Dla odpowiedzialnych, dorosłych, religijnych ludzi Bóg nie jest autorytetem, który mówi im, co mają robić. Bóg jest siłą wyższą, która nakłania ich do wzros­tu, do sięgania wyżej, do odwagi. Gdy Bóg mówi do takich ludzi, nie mówi do nich jak do dzieci: „Będę pilnował, żebyś nie zrobił sobie nic złego”. Mówi raczej: „Idź w nieznany świat, gdzie nigdy przedtem nie byłeś, staraj się znaleźć właściwą ścieżkę, ale niezależnie od tego, co się stanie, wiedz, że jes­tem z tobą”. Jak ojciec, który naprawdę jest dumny, kiedy jego dzieci samodzielnie coś osiągają, tak Bóg jest wystarcza­jąco dojrzały, by czerpać przyjemność z naszej dorosłości, a nie z naszej zależności od Niego.
Autentyczna religia nie pragnie posłusznych ludzi. Chce autentycznych ludzi, ludzi z integralnością charakteru. Co to jest „integralność”? Słowo „integralny” znaczy cały, niepo­dzielny, w jednym kawałku. Człowiek o integralnym charak­terze to człowiek, który wie, kim jest i zawsze jest sobą. Religia nie oczekuje, że będziemy doskonali. Nie chodzi tylko o to, że jest to niemożliwe, że nieuchronnie skazani byli­byśmy na niepowodzenie. Byłoby to niemalże niereligijne. Gdybyśmy byli doskonali, to nie moglibyśmy się niczego nau­czyć (bo to zakłada, że czegoś nam jednak wcześniej brako­wało). Nie moglibyśmy dojrzewać czy się zmieniać. Nie potrzebowalibyśmy religii i w naszej doskonałości bylibyśmy wielcy jak Bóg. Ale religia może oczekiwać od nas, że będziemy pełni - nie bezbłędni, ale stali. Młodzież ma na to dobre określenie. Mówią o kimś, że jest „pozbierany do kupy”, w znaczeniu, że wie, kim jest i co sobą reprezentuje. (Kiedy mówimy o jedynym Bogu, czy robimy coś więcej niż tylko przeprowadzenie spisu powszechnego na temat liczby Boskich istot? Czy nie mówimy przypadkiem, że Bóg jest „pozbierany”, że jest On symbolem stałości i niezmiennej pełni? Nie możemy być tak mądrzy, tak silni ani tak dobrzy jak Bóg, ale możemy starać się być tak pełni jak On jest.) Wyzwaniem autentycznej religii jest nie to, abyśmy zawsze byli doskonali, ale byśmy „pozbierali się do kupy” i zawsze byli tacy, jakimi jesteśmy w naszych najlepszych momentach.

Jako ojciec nastolatki, wiem, jak gorliwie wyszukują oni przejawów hipokryzji rodziców oraz religijnych i politycznych przywódców. Ostro i z pogardą potępiają ludzi, którzy nie wierzą w to, co sami głoszą, lub twierdzą, że wierzą w coś, lecz postępują inaczej. Nie zamierzam występować w obronie hipokryzji, ale zasta­nawia mnie, dlaczego często oburza ona młodych ludzi bar­dziej niż inne, równie poważne kwestie (na przykład okru­cieństwo wobec słabszych czy też zabieranie rzeczy, które do nich nie należą). Podejrzewam, że dzieje się tak, ponieważ hipokryzja i integralność charakteru są w latach wzrastania wielkimi problemami. Młodzież jest czasami tak zmienna! Młodzi ludzie mogą być w jednej chwili poważni i pełni sza­cunku, a w godzinę później niecierpliwi i wzburzeni. Mogą być niesłychanie idealistyczni po południu, kiedy idą odwie­dzić dom starców lub zbierać pieniądze na walkę z głodem na świecie, i przerażająco egoistyczni na randce w kilka godzin później. Młodość, z definicji, jest procesem stwierdzania, kim się jest,
i młodym ludziom jest bardzo niewygodnie z tą zmiennością. Sądzę, że - aby przetrwać - muszą wierzyć, że za kilka lat rozwiążą wszelkie problemy i przyjmą stały kształt. W wieku piętnastu lat mówią sobie, że teraz są nie­pewni i zmienni, ale kiedy dobiją dwudziestki, staną się na zawsze tą samą osobą. Dlatego tak ich wzburza odkrycie, że nawet starsi, szacowni ludzie nie osiągnęli integralności. I dlatego jednym z celów w pełni dojrzałego człowieka jest roz­wój integralności charakteru.

Religia nie jest gderliwą matką ani cenzurką. Nie notuje naszych osiągnięć czy niepowodzeń i nie wystawia stopni za zachowanie. Religia jest oczyszczającym ogniem, który poma­ga nam pozbyć się wszystkiego, co wykrzywia, rozcieńcza czy podważa osobę, którą naprawdę chcemy być, aż zostaje tylko to, co autentyczne. Pierwsze słowa Boga do Abrahama: „Wyjdź z twojej ziemi rodzinnej i z domu twego ojca do kraju, który ci ukażę” (Rdz 12,1) można zrozumieć jako: „Chodź za mną i bądź Mi bezwzględnie posłuszny”. Ale mogą one rów­nież znaczyć: „Porzuć wszystko, co przeszkadza ci, byś stał się takim człowiekiem, jakim możesz się stać - niech się objawi prawdziwy Abraham”.

W czym się przejawia integralność charakteru człowieka? Jest w języku jidysz nieprzetłumaczalne słowo, które dokładnie takiego człowieka opisuje: mensz. Oznacza ono człowieka, jakim wyobrażał go sobie Bóg. Oznacza człowieka uczciwego, godnego zaufania, wystarczająco mądrego, by już nie być naiwnym, a jeszcze nie być cynicznym, człowieka, któremu możesz zaufać, że da ci radę dobrą dla ciebie, a nie dla niego samego. Mensz nie powoduje się strachem ani pragnieniem wywarcia dobrego wrażenia, lecz silnym, wewnętrznym przeświadcze­niem, że wie, czego chce i co reprezentuje. Mensz nie jest ani święty, ani doskonały, ale cały fałsz, cały egoizm, cała mściwość zostały w nim wypalone i pozostał człowiek. Mensz jest cały i jest jednością ze swym Bogiem.

Znam takich ludzi. Wywierają wrażenie, jakiego się nie zapomina. Jest w nich cicha pewność siebie, poczucie spoko­ju, które przychodzi, kiedy człowiek wie już, kim jest i co sobą reprezentuje. W odróżnieniu od ludzi bojących się religii, pełnych strachu, że mogli złamać jakąś regułę i obrazić Boga, ludzie z integralnością charakteru troszczą się o utrzymanie własnych, wysokich standardów zachowań, nie o obrażanie czy zadowalanie Boga. A jednak w ich obecności ma się wrażenie, że Bóg ma powód do zadowolenia.

Z tą wiedzą zaczynamy przechodzić od ostatniego pytania Koheleta do prób jego odpowiedzi. Kohelet zwrócił się do reli­gii, aby uczyniła go całym człowiekiem, aby pomogła mu żyć życiem o trwałym znaczeniu. Ale religia jego czasów, ponie­waż wymagała posłuszeństwa zamiast samodzielności sumie­nia, ponieważ oferowała więcej strachu niż nabożnego lęku, nie mogła tego uczynić. Mogła go zrobić „dobrym” w sensie - posłusznym, ale nie tego szukał. Potrzebował od Boga czegoś więcej, a ponieważ nie zrezygnował z poszukiwań, wreszcie to znalazł.

Simha