Wiecej umiera z samotności |
19.01.2007. | |
Niedaleko ode mnie mieszkała wdowa, która miała trzech dorosłych synów. Dwaj ożenili się i wyprowadzili, trzeci został w domu i opiekował się matką. Matka zbliżała się do osiemdziesiątki, syn do pięćdziesiątki i wszyscy zakładali, że po jej śmierci wreszcie zacznie żyć własnym życiem. Ale sprawy rzadko układają się tak, jak to zakładamy. Pewnego dnia syn dostał zawału serca i zmarł. Matka była zrozpaczona. Pozbawiona towarzysza i opiekuna poczęła wpadać w coraz głębszą depresję. Gotowanie i sprzątanie stały się czynnościami ponad jej siły. Przyjechali dwaj pozostali synowie, żeby znaleźć jakieś rozwiązanie. Zaczęli szukać odpowiedniego domu starców i pewnego dnia zabrali ją, żeby obejrzała taki dom, w którym już mieszkała jej 79-letnia kuzynka. Pech chciał, że kuzynce nic się tam nie podobało i przedstawiła długą listę skarg na jedzenie, na innych pensjonariuszy, na personel. I nagle jedna z kobiet (już nie pamiętają, która z nich wpadła na ten pomysł) zaproponowała, żeby kuzynka opuściła dom starców i zamieszkała razem i z wdową. Rezultat był zdumiewający. Wdowa - jak wysuszona roślina, która dostanie wody - zdawała się być młodsza zdrowsza z każdym dniem. Jej życie nabrało teraz sensu, bo ktoś ją potrzebował. Była już na krawędzi śmierci z samotności teraz miała, po co wstawać rano i czekać, co dzień przyniesie. Samotność, brak kontaktów z innymi ludźmi, bardziej niż cokolwiek innego ogołaca nasze życie z radości i poczucia sensu. Ludzie samotni, nie mając zamiaru nic kupować, chodzą do domów towarowych - w nadziei, że między setkami obcych twarzy znajdą jedną znajomą i przyjazną. Podobnie wracając z pracy czy ze szkoły natychmiast nastawiają telewizor. Nie interesuje ich program, mogą nie widzieć nawet, co jest nadawane w telewizji - potrzebują tylko dźwięku ludzkiego głosu. Kiedyś czytałem książkę – „Złamane serca?” Nie, według mnie więcej ludzi umiera z samotności. Wielu samotnych marzy, by znaleźć właściwego towarzysza życia. Pomyślmy, ile ukazuje się bestsellerów o tym, dlaczego ludzie nie potrafią kochać czy też kochają zanadto. To niemal wyłącznie do kobiet skierowane książki z przesłaniem: „Kup mnie i przeczytaj, a znajdziesz mężczyznę, który rozwiąże wszystkie twoje problemy”, przypominają mi wymyślne reklamy pasty do zębów czy szamponu do włosów, które mają to samo przesłanie: „Kup mnie i używaj, a znajdziesz mężczyznę, który zaradzi twoim kłopotom”. Są pożywką dla baśniowych fantazji o spotkaniu księcia i księżniczki, którzy kochają od pierwszego wejrzenia i zabierają w siną dal, by zawsze już żyć szczęśliwie. A smutną prawdą jest, że nawet w małżeństwach ludzie bywają samotni i obcy sobie. Poleganie na jednym tylko człowieku dla zaspokojenia wszystkich potrzeb uczuciowych to niebezpieczna sprawa. Mogą to być zbyt duże wymagania wobec tego człowieka, (który ma własne problemy z bliskim obcowaniem, z poczuciem zależności, i własne obawy przed samotnością) i niemal zawsze prowadzi do frustrującego błędnego koła nierealistycznych oczekiwań, nieuniknionych rozczarowań i niezasłużonego gniewu. Jak to się dzieje, że jest tylu ludzi samotnych i nieszczęśliwych w świecie wypełnionym ludźmi bardziej niż kiedykolwiek przedtem, w którym całe gałęzie przemysłu specjalizują się w uszczęśliwianiu nas? Sądzę, że przyczyną naszych tarapatów jest indywidualizm, mit niezależności oraz konkurencja, leżąca u samych podstaw naszej kultury. Uczyniliśmy wiek dwudziesty pierwszy stuleciem jednostki. Przez większą część historii ludzkości człowiek był częścią rodziny, klanu, szczepu czy sąsiedztwa. Ludzie określali siebie na podstawie związków z innymi ludźmi, nie na podstawie swoich jednostkowych osiągnięć. Przypomnijmy całe stronice Biblii poświęcone genealogii, te długie wyliczenia, kto spłodził, kogo. Przypomnijmy własną konfuzję przy czytaniu rosyjskich powieści, spowodowaną tym, że jeden z bohaterów zwraca się do drugiego „Michaił Iwanowicz” (syn Iwana) zamiast nazywać go tym imieniem, pod którym został do akcji wprowadzony. Ale dzisiaj rodzina przestała już być jednostką. Stała się zbiorem jednostek, które mieszkają pod jednym dachem, ale które chodzą swoimi drogami i nie zawsze nawet śpią i jedzą o tej samej porze. Ponieważ rodzina nie jest już dłużej jednostką, a tylko zbiorem jednostek, słyszymy o dzieciach zaskarżających rodziców do sądu, że źle ich wychowali, o żonie zaskarżającej męża, że nie usunął śniegu z ganku powodując, iż upadła i złamała nogę. W dawnych czasach byłoby nie do pomyślenia zaskarżenie jednego członka rodziny przez drugiego o zaniedbanie. Ale dzisiaj zakładamy, że rodzina, stan czy warstwa społeczna, w której urodziliśmy się, są okolicznościami, które wolno nam porzucić w pogoni za naszym własnym szczęściem. (Nie wiem, czy to się naprawdę zdarzyło, ale opowiadano mi taką historię o wynalazcy tranzystora: jadąc na konferencję, gdzie miano go obdarzyć jakimiś honorami za ten właśnie wynalazek, po drodze zatrzymał się w przydrożnej restauracji. Przy jednym ze stolików zobaczył rodzinę - matka, ojciec i dwoje nastoletnich dzieci - każde z nich słuchało tranzystorowego radia z własnych słuchawek, żadne nie odzywało się ani słowem do innego. Wyszedł z restauracji zastanawiając się, czy ludzkości nie byłoby lepiej bez jego wynalazku.) Psychoterapia, „leczenie werbalne”, którą wielu ludzi wybrało jako narzędzie w poszukiwaniu szczęścia, także skupia całą uwagę na jednostce i maksymalizacji jej jednostkowego szczęścia. Przypominam sobie artykuł lekarki psychiatry, w którym komentuje ona fakt, że wielekroć słyszała, jak jej koledzy chwalili się, że zdołali zmienić swych pacjentów w ludzi bardziej pewnych siebie i niezależnych. Nigdy nie zdarzyło jej się usłyszeć zdania, że pacjent stał się człowiekiem bardziej współczującym i troskliwym. W raporcie z badań nad stanem zdrowia psychicznego w Polsce stwierdza się: „Psychoanaliza (i psychoterapia) jest jedyną formą leczenia psychiatrycznego, które próbuje uzdrowić ludzi przez oderwanie ich od społeczeństwa i zerwanie ich związków z innymi ludźmi. Wszelkie inne formy - szamanizm, leczenie wiarą, modły - wciągają społeczność w proces leczenia, wręcz używają zależności pacjenta od innych ludzi jako głównego mechanizmu terapii.” Niektórzy terapeuci przyznają, że nikt z nas nie żyje w próżni. Organizują terapię par, zdając sobie sprawę z faktu, że to związek ludzi jest pacjentem, nie dwie jednostki. Patrzą teraz na rodzinę jak na powiązany system, nie jak na grupę zdrowych ludzi, którzy mają kłopoty z neurotycznym krewnym. Ale wielu terapeutów i wiele książek psychologicznych wciąż uczy: „Musisz z własnego życia wydobyć jak najwięcej i jeśli oznacza to porzucenie ludzi, którzy są od ciebie zależni, to trudno, taki los. Niech będzie to dla nich doświadczeniem, które pomoże im dorosnąć”. Nic dziwnego, że w rezultacie mamy mnóstwo ludzi, którzy nauczyli się brać to, co im się - ich zdaniem - należy, i którzy są ślepi na potrzeby innych. Ludzie traktują miłość i stosunki seksualne nie jako możliwość wspólnoty i intymności, ale jako areny konfliktu i podboju, i idą przez życie przekonani, że inni przeszkadzają im w zdobyciu szczęścia. Jedną z zalet mojego stanu duchowego jest fakt - gdy tylko pogoda nie jest zbyt paskudna, a mój rozkład dnia zbyt przeciążony, lubię pochodzić po mieście. Mam wtedy okazję uświadomienia sobie, co inni ludzie przeżywają dwa razy dziennie. Ulice miasta zapchane są samochodami, (szczególnie w sezonie letnim) na ogół tylko z jedną osobą w środku, posuwającymi się naprzód w żółwim tempie, przegrzanymi i wpędzającymi swoich kierowców w ciężkie frustracje. Jest to ostateczny rezultat naszej indywidualistycznej kultury. Każdy chce mieć wygodę siedzenia we własnym samochodzie i w rezultacie wszyscy cierpią, wszyscy są źli i sfrustrowani. Znakomita pisarka, napisała opowiadanie, w którym narrator, technik medycznej służby ratowniczej wyciągający rannych ze zdemolowanych samochodów, traktuje drogę jako symbol życia. Każdy z nas przechodzi przez życie we własnej, samowystarczalnej bańce, usiłując uniknąć kontaktu z innymi ludźmi w ich bańkach, obruszając się na każda próbę naruszenia prywatności naszego indywidualnego obszaru. Pewien autor, którego książka jest chyba najlepszą książką na temat samotności, pisze: „Nawet w rodzinie Polacy stają się unikalni w swym przekonaniu, że każdy członek rodziny powinien mieć osobny pokój, jak również osobny telefon, telewizor i samochód, o ile tylko sytuacja finansowa na to pozwala. Poszukujemy coraz więcej prywatności i kiedy ją zdobywamy, czujemy się coraz bardziej wyalienowani i samotni”. W dawnych czasach podbojów to ciągłe, samotne przesuwanie granic było bohaterstwem, potrzeba podpory w postaci cywilizacji była w jakiś sposób uważana za słabość. Niedawny numer gazety „Rzeczpospolita” poświęcił specjalny dodatek możliwościom otwierania własnych przedsiębiorstw, apelując w typowy sposób:, „Po co pracować dla kogoś innego? Możesz być swoim własnym szefem”. Dziś być Polakiem oznacza wyrastać w micie, że prawdziwy Polak gotów jest porzucić bezpieczne otoczenie i wyruszyć na poszukiwanie sławy i fortuny. Taka postawa prowadzi do imponujących rezultatów, ale również do tego, że wielu ludzi utraci korzenie i zaczyna żyć w osamotnieniu i oderwaniu od innych. Odchodzimy od naszych rodzin, od wspierających nas systemów i szukamy sposobów na zapełnienie powstałej pustki. Dlatego też Polacy stają się nałogowymi uczestnikami organizacji - Loże masońskie, kręgielnie - którymi zastępują porzucone rodziny, różne kluby i stowarzyszenia. To pomaga, ale nie całkiem. Niezależnie od tego, jak będziemy aktywni lub jak bardzo lubimy innych członków tych organizacji, nigdy nie możemy w pełni zapomnieć, że są to jednak społeczności sztuczne. Możemy z nich w każdej chwili wystąpić, tak samo jak inni członkowie, i to sprawia, że nasze więzi z nimi są tymczasowe. W innym miejscu autor pisze: „W niemałym stopniu szorstkość i uciążliwość polskiego stylu życia wypływa z faktu, że zawsze mamy do czynienia z obcymi... Indywidualizm wyrasta z prób zanegowania ludzkiej współzależności”. Innym czynnikiem, obok indywidualizmu i dążenia do niezależności, skazującym nas na samotność jest zmowa społeczeństwa, by popychać nas w kierunku nieustannego współzawodnictwa. Nauczono nas patrzeć na życie jak na wyścigi, w których nagrody otrzymują tylko ci, którzy pierwsi doszli do mety. W rezultacie mamy tendencję do patrzenia na każdego bliźniego jako na potencjalnego rywala, osobę, która chce nam odebrać szansę sukcesu, a więc i szczęścia. Nasz sukces musi oznaczać przegraną kogoś innego i odwrotnie. Gdy usługuję w innych zborach, opowiedziano mi kiedyś historię młodego, zdolnego człowieka, studenta medycyny. W nagrodę za znakomite wyniki w nauce rodzice sprawili mu prezent w postaci letnich wakacji na Dalekim Wschodzie. Spotkał tam guru, który mu powiedział: „Czy nie widzisz, jak zatruwasz swą duszę poszukiwaniem sukcesu? Twoje wyobrażenie szczęścia to całonocna nauka przed egzaminem, żeby dostać lepszy stopień niż twój najlepszy przyjaciel. Twoje wyobrażenie dobrego małżeństwa to zdobycie dziewczyny, której chcą wszyscy inni, a nie znalezienie kobiety, która nada sens twojemu życiu. Nie tak powinno wyglądać życie. Porzuć to i przyłącz się do nas. Znajdziesz życie, które wszyscy dzielimy we wzajemnej miłości”. Młody człowiek ukończył bardzo wymagające gimnazjum oraz kurs wstępny na uniwersyteckie studia medyczne. Guru znalazł w nim wdzięcznego słuchacza. Chłopak zadzwonił do rodziców i powiedział, że nie wraca do domu. Rezygnuje ze studiów, aby móc żyć w aśramie. Pół roku później rodzice otrzymali list: „Kochani Rodzice, wiem, że byliście niezadowoleni z decyzji, którą podjąłem zeszłego lata, ale chcę wam powiedzieć, jak bardzo jestem szczęśliwy. Po raz pierwszy w życiu poznałem spokój. Tu nie ma żadnego współzawodnictwa, żadnego pośpiechu, żadnego przepychania się do przodu. Tutaj wszyscy jesteśmy równi i dzielimy się wszystkim równo. Ten styl życia jest tak zgodny z samą istotą mojej duszy, że w ciągu tych sześciu miesięcy zostałem drugim uczniem w całym aśramie i myślę, że w czerwcu będę pierwszym!” Nasza samotność jest wynikiem tej mentalności współzawodnictwa, która uczy nas patrzenia na innych jak na przedmioty lub przeszkody. Autor pisze o naszym ciągłym przebywaniu wśród obcych. Rzeczywistość jest chyba jeszcze gorsza. Całymi dniami żyjemy w przekonaniu, że mamy do czynienia z wrogami. Ponieważ nie znamy sprzedawcy, rzemieślnika i ekspedientki w sklepie, podejrzewamy, że próbują nas oszukać i wykorzystać. Nauczono nas reagować na każdą propozycję pytaniem:, „Co się za tym kryje? Co on mi próbuje wcisnąć?” Wszystkie kontakty z innymi ludźmi mają ten podtekst braku zaufania, podejrzenia, że korzystają oni z okazji, by się przed nas wysforować (również sprzedawca może podejrzewać, że marnujemy tylko jego czas, bo już z góry zdecydowaliśmy się na kupno takiego samego towaru w innym sklepie). Nic dziwnego, że kontakty z ludźmi uważamy za wyczerpujące i niemiłe. Można to przedstawić następująco:, jeśli bierzesz udział w maratonie tylko po to, żeby zobaczyć, czy dasz radę, czy potrafisz zmusić swój organizm do biegu przez 42 kilometry, doświadczenie to będzie przyjemnością. Będą cię bolały nogi, będziesz miał pęcherze na stopach, ale będziesz czuł, że wziąłeś udział w przygodzie, w której inni biegacze byli twoimi towarzyszami, wspólnie z tobą przeżywającymi doświadczenie, którego nie znają inni. Ale gdy tylko wygrana w tym biegu stanie się dla ciebie ważna, zabawa się skończy. Bieg zamieni się w zacięte współzawodnictwo, a inni biegacze staną się rywalami. Rezultat: samotność długodystansowca. Kipling napisał: „Czy w otchłań Gehenny, czy w górę na tron ten idzie najszybciej, kto idzie sam”. Innymi słowy, jeśli twoim celem w życiu jest biec szybciej i dojść pierwszemu do mety, będzie ci łatwiej bez obciążenia trwałymi zobowiązaniami i odpowiedzialnością za innych. Troszczenie się o męża czy żonę, dzieci czy starych rodziców, może rozproszyć twoją koncentrację na, tyle, że kto inny dojdzie do mety przed tobą. Czyż można wymyślić efektywniejszą postawę dla stworzenia społeczeństwa złożonego z samotnych ludzi? Samotność, w najlepszym wypadku, powoduje, że życie jest nieprzyjemne i frustrujące. W najgorszym przypadku każe nam zastanawiać się, po co żyć, skoro jesteśmy tak przeraźliwie samotni. Co można z tym zrobić i w jaki sposób, (jeśli w ogóle) może nam pomóc nasza wiara? Powtórzę dwie ważne tezy: Celem zboru nie jest ani wyjaśnianie, czym jest Bóg, ani pochlebianie Bogu, lecz wsparcie nas samych w naszych najbardziej podstawowych ludzkich potrzebach. Zbór – nasza wiara, pomaga nam nie poprzez zmianę faktów, ale ucząc nas nowych sposobów widzenia tych faktów. Jest niezmiernie istotne, czy traktujemy siebie jako wyizolowane jednostki w stanie wojny z resztą świata, czy też jako ogniwa w łańcuchu istnień ludzkich, współpracujących, by dać sobie wzajemnie szczęście i zależnych od pomocy innych ludzi dla osiągnięcia tego, czego samotnie nie moglibyśmy osiągnąć. Tutaj nauka, jaką powinien dać zbór, jest wyraźna: „Nie jest dobrze, żeby mężczyzna był sam” (Rdz 2,18). Według Biblii Bóg stworzył świat oddzielając, wprowadzając odmiany i zróżnicowania: „Bóg widząc, że światłość jest dobra, oddzielił ją od ciemności” (Rdz 1,4). „Uczyniwszy to sklepienie Bóg oddzielił wody pod sklepieniem od wód ponad sklepieniem” (Rdz 1,7). Bóg stworzył drzewa, ptaki, ryby i zwierzęta, według ich rodzaju. Ale gdy stworzył istoty ludzkie, czytamy:, „Po czym Bóg z żebra (boku), które wyjął z mężczyzny, zbudował niewiastę. A gdy ją przyprowadził do mężczyzny... stają się jednym ciałem” (Rdz 1,22.24). U podłoża teologii Martina Bubera jest koncepcja stosunku Ja-Ty. Jest ona nieco trudna do zrozumienia (terminologia jest jaśniejsza po niemiecku, francusku i hebrajsku niż po polsku), ale spróbuję ją wyjaśnić. Istnieją dwa typy relacji z innymi ludźmi. Możemy traktować ich jak przedmioty, to jest, wypełniają dla nas jakąś funkcję, możemy od nich coś dostać (kupuję gazetę od kioskarza), ale nie zajmuje nas sprawa ich odczuć na temat danej transakcji. Są wyłącznie przedmiotami, których używamy. Według terminologii Bubera, widzimy ich jako To. Ale możemy odnosić się do nich jako podmiotów (Ty), uświadamiając sobie, że jak i my, mają uczucia na temat tego, co między nami zachodzi. Wiele lat temu czytałem w szkole nowelę o żonie brytyjskiego pułkownika w Indiach, która oczekiwała ważnych gości na popołudniową herbatę. Po południu wyjrzała przez okno i z przerażeniem stwierdziła, że człowiek, którego zadaniem było zamiecenie liści ze schodów, jeszcze się nie pojawił. Kiedy wreszcie przyszedł, rzuciła się na niego: „Czy rozumiesz, coś zrobił? Czy wiesz, kto tu przychodzi za godzinę? Powinnam cię wyrzucić i dopilnować, żebyś w tym mieście więcej nie dostał żadnej pracy!” Nie patrząc na nią, odpowiedział cicho: „Przepraszam. Moja mała córeczka umarła dziś w nocy i musieliśmy ją pochować”. Po raz pierwszy żona pułkownika została zmuszona do potraktowania sprzątacza nie po prostu jako narzędzia do zamiatania schodów, ale jako istotę z własnym światem potrzeb, bólów, związków, którym dotąd nie poświęciła żadnej myśli. Nagle z przedmiotu stał się podmiotem, Ty, posiadaczem uczuć. Nastolatki, wzruszająco idealistyczne w pewnych momentach, na przykład rezygnujące z obiadu, by dołożyć się do zbiórki na głodujących, myjące samochody, żeby wspomóc kościelny program dla młodzieży, potrafią być nieskończenie okrutne dla siebie nawzajem, tak pochłonięte osiąganiem własnych celów, że nie potrafią rozpoznać potrzeb innych. Potrafią wykorzystywać się wzajemnie - dla satysfakcji seksualnej, dla osiągnięcia prestiżu - i po wykorzystaniu odrzucić. Miłość mierzą tym, co mogą od partnera uzyskać, a nie tym, o ile lepszymi ludźmi sami się stają w obecności tego drugiego. Niebezpieczeństwo polega nie tylko na tym, że naszym sposobem zachowania ranimy innych i uczymy ich nieufności, ale i na tym, że sami uczymy się widzieć nasze stosunki z innymi w kategoriach wyzysku, czym skazujemy sami siebie na stałą obcość i samotność. Kto cierpi bardziej, kobieta uwiedziona i porzucona przez Don Juana, czy sam Don Juan, który życie całe szuka prawdziwej miłości i sam sobie uniemożliwia jej znalezienie? Wszyscy chyba spotkaliśmy starszych ludzi, którzy w swej rozpaczliwej walce przeciwko samotności potrafią mówić wyłącznie o tym, kto do nich zadzwonił, a kto nie. Panicznie bojąc się samotności łapią każdego, kto się nawinie, i opowiadają to samo, co już opowiedzieli wczoraj, nie zdając sobie sprawy, jak odpychają intensywnością swoich potrzeb. Na tym polega straszny paradoks samotności: im bardziej zmusza nas ona do skoncentrowania się na naszych potrzebach, tym trudniej nam dostrzec potrzeby innych, aż stajemy się własnymi najgorszymi wrogami, odpędzając ludzi nieustannym mówieniem o sobie. Buber twierdzi, że wszyscy pragniemy stosunków Ja-Ty, że niezbędne nam są tego typu związki z innymi, tak jak niezbędne nam jest pożywienie, woda i światło słoneczne, ale nie wiemy, jak je osiągnąć. Zostaliśmy zbyt dobrze nauczeni, jak wykorzystywać ludzi, zamiast jak ich kochać. Buber ma na to teologiczną odpowiedź. Bóg zwraca się do każdego z nas w sposób Ja-Ty. Bóg nigdy nie używa nas do zaspokojenia swoich potrzeb. Zawsze jest świadomy naszych potrzeb i uczuć. I odwrotnie, nasz stosunek do Boga, jeśli jest właściwy, zawsze będzie stosunkiem Ja-Ty. Fałszywa nauka - religia może próbować uczyć nas używania Boga, naciskania odpowiednich guzików, by dał nam to, czego chcemy, przekupywania Go pobożnym zachowaniem i pochlebstwami. Ale taka nauka - religia wyłącznie zamienia Boga w przedmiot, w Boga, który istnieje tylko po to, żebyśmy mogli Go wykorzystywać. Prawdziwa nauka - religia, mówi Buber, uczy nas, jak poznać Boga, nie, jak nim manipulować. Człowiek wierzący powierzchownie mówi:, „Jeśli będę się żarliwie modlił, przekonam Boga, by dał mi bogactwo i urodę”. Głęboko wierzący mówi:, „Jeśli będę się żarliwie modlił, to zbliżę się do Boga, wtedy bogactwo i uroda nie będą już dla mnie ważne”. Bóg nie używa nas jak przedmiotów i nie pozwoli się używać przez nas. (Znajomy rabin opowiadał mi kiedyś o pytaniu swojego wiernego, którego właśnie aresztowano za defraudację: „I gdzie jest Bóg teraz, kiedy Go potrzebuję? Po co chodziłem, co tydzień na nabożeństwo, skoro On mi teraz nie pomaga?” Mój znajomy delikatnie próbował mu wytłumaczyć, że powinien był się nauczyć z nabożeństw, iż nie należy defraudować, a przynajmniej nabrać siły, by nie wpadać w najczarniejszą rozpacz, kiedy zostanie przyłapany.) Jeśli potrafimy nauczyć się właściwego stosunku do Boga, będzie to zawsze stosunek Ja-Ty, w którym każdy z uczestników będzie równie świadomy potrzeb tego drugiego, jak i własnych. Prawdziwa nauka oferuje wybawienie z samotności nie przez zesłanie nam, w odpowiedzi na nasze modlitwy, mężczyzny czy kobiety naszych marzeń, ale ucząc nas widzenia bliźnich jak siebie samego, świadomości ich człowieczeństwa, ich obaw i uczuć, zamiast wyłącznej świadomości samego siebie. Prawdziwa nauka nie uczy nas zdobywania przyjaciół, ale uczy bycia przyjacielem, uczy, jak ulżyć samotności innych, jak usłyszeć ich krzyk zamiast zastanawiać się, dlaczego nikt nie słyszy naszego. Kiedy nauczymy się tego wszystkiego, znacznie łatwiej będzie nam znaleźć więź z innymi. Jednym z wielkich paradoksów życia jest to, że kiedy martwimy się o siebie, kiedy studiujemy książki uczące, jak uczynić własne życie szczęśliwszym, mamy gwarancję, że nasze najgłębsze potrzeby pozostaną niezaspokojone. Kiedy jednak nauczymy się widzieć potrzebę miłości ludzi dokoła nas, widzieć, że mają oni prawo do miłości w dokładnie takim samym stopniu jak my, wtedy odkryjemy lekarstwo na samotność w samym akcie wyciągnięcia ręki. Co więcej, prawdziwa nauka uczy nas, że -gdy już poznamy Boga - możemy zostać osieroceni czy niezamężni, bezrobotni czy nielubiani, ale nawet w takim przypadku bliskość Boga ochroni nas przed poczuciem opuszczenia i rozpaczy. Co oferuje zbór naszym potrzebującym, samotnym, ludzkim duszom? Mówiąc najkrócej: oferuje wspólnotę. Dom modlitwy daje nam schronienie, wyspę miłosierdzia w samym środku wrogiego, nastawionego na konkurencję świata. W społeczeństwie, które oddziela starych od młodych, tych, którym się powiodło, od borykających się z losem, dom modlitwy reprezentuje jedno miejsce, gdzie znikają bariery i wszyscy jesteśmy równi wobec Boga. Zapewnia to jedyne miejsce w społeczeństwie, gdzie mój zysk nie musi oznaczać twojej straty. Człowiek modlący się obok ciebie w kościele może być agentem ubezpieczeniowym lub szefem konkurującej z tobą firmy, ale w ciągu tej godziny, którą spędzacie razem, nie próbuje ci niczego sprzedać ani wysforować się przed ciebie. Mój ulubiony rabin, Abraham Joshua Heschel, napisał kiedyś: „Przez sześć dni w tygodniu zmagamy się ze światem, wyrywając zysk z ziemi. W szabat staramy się posiać ziarna wieczności W naszą duszę. Przez sześć dni w tygodniu staramy się zapanować nad światem. Siódmego dnia staramy się opanować siebie. Świat jest może w naszych rękach, ale nasza dusza należy do Kogoś Innego”. Właśnie pod auspicjami zboru, i niemalże nigdzie indziej, możemy spotkać innych jako braci i siostry, a nie jako kupujących i sprzedających. Przypominam sobie program z TV - obserwacje na temat prymitywnej religii. Wyciągam wniosek, że celem religii w jej najwcześniejszej fazie nie było zbliżenie ludzi do Boga, lecz zbliżenie ludzi wzajem do siebie, by chronić ich w ten sposób przed koniecznością traktowania świata jako miejsca samotnego i wrogiego. W czasach głodu czy powodzi, wojny czy trzęsienia ziemi ludzie znajdowali pociechę we wspólnym stawianiu czoła niebezpieczeństwu, (gdy zapisuję te słowa, rolnicy cierpią z powodu wyjątkowej suszy. Jak tubylcy z wysp Południowego Pacyfiku, zbierają się, by modlić się o deszcz. Nie jestem pewien, czy rzeczywiście wierzą, że ich modły wpłyną na pogodę, wiem jednak, że czerpią otuchę ze wspólnoty, ze świadomości, iż swe nadzieje i obawy dzielą z setkami innych w tej samej sytuacji). Kiedy rodzi się dziecko, kiedy córka wychodzi za mąż, kiedy mąż umiera, nasza radość się wzmaga, a rozpacz łagodzi, jeśli dzielimy je z innymi. Nie ma chyba nic smutniejszego niż odczuwanie najgłębszej radości bądź najgłębszej rozpaczy bez nikogo, z kim można by je podzielić. Przypomnijmy sobie momenty z własnego życia, kiedy zdarzyło się coś bardzo radosnego (propozycja małżeństwa, narodziny dziecka) lub coś tragicznego (śmierć, wypadek). Czy naszym pierwszym odruchem nie była chęć powiedzenia o tym komuś? Pamiętam dzień katastrofy kosmicznego pojazdu „Challenger”. Siedziałem tego dnia w kafejce i obcy ludzie podchodzili do mnie, by mi o tym powiedzieć, bo tej wiadomości nie mogli znieść samotnie. Odczuwali potrzebę podzielenia się nią. Śluby, pogrzeby i obrzędy żałobne są sposobami, których dostarcza nam zbór, by dać społeczny wyraz prywatnym wydarzeniom, tak byśmy nie musieli samotnie przebywać na emocjonalnych wyżynach. Dlatego też trudno mi jest pogodzić się z telewizyjnymi kaznodziejami niedzielnych przedpołudni. Nie chodzi mi tylko o to, że nie zgadzam się z ich teologią (nie zgadzam się, ale przecież miejsca jest dosyć dla nas wszystkich). Nie zgadzam się z ich prywatyzowaniem religii, ze sprowadzaniem jej do stosunku między jednostką a Bogiem, zamiast wezwania jednostki, by stała się częścią modlącej się, celebrującej wspólnoty. Dlatego też sądzę, że czegoś brakuje w życiu człowieka, który mówi: „Głęboko wierzę w Boga, nie potrzebuję specjalnego budynku ani oficjalnego nabożeństwa, żeby Go znaleźć”. Zbór - społeczność jest wspólnotą. Uczy, jak się odnosić do innych i jak samemu do innych należeć w sposób prawdziwie ludzki. Pewien Profesor, wykładowca etyki, napisał, że kiedy rodzi się niedorozwinięte dziecko, pytanie wiary, które powinniśmy zadać, nie brzmi:, „Dlaczego Bóg dopuszcza istnienie niedorozwoju umysłowego w swoim świecie?” Powinniśmy zamiast tego zapytać: ,„Jaką społecznością powinniśmy się stać, by niedorozwój umysłowy nie zagrodził dziecku drogi do pełnego, zadowalającego życia?” Słowo „religia - społeczność” ma w języku angielskim ten sam łaciński rdzeń, co ligament [spoiwo]. Jak to zauważył pewien pisarz, potrafi najlepiej wiązać nas z ludźmi dokoła nas. Społeczność to nie tylko zestaw twierdzeń o Bogu. Społeczność to także wspólnota, rodzina, która uczy nas, co to znaczy być człowiekiem i utwierdza nas w wysiłkach czynienia tego, co uważamy za słuszne. Społeczność osadza w określonym kontekście nasze radości i nasze rozpacze. Narodziny dziecka czy śmierć rodziców to COŚ więcej niż statystyczne zdarzenia. Są również wzmocnieniem lub osłabieniem społeczności, poprzez którą nasze życie nabiera znaczenia. Dla państwa narodziny lub śmierć jednostki oznaczają jednego podatnika mniej lub więcej. Jeśli dziesięciu znika i dziesięciu się pojawia, nic się nie zmieniło. Ale w oczach społeczności narodziny czy śmierć jednostki to unikalne wydarzenie, zmieniające wspólnotę, dodające lub zabierające jednostkę, z którą mamy osobisty, niezastąpiony stosunek Ja-Ty. Kilka lat temu rodzice i przywódcy zborowi byli na pograniczu paniki z powodu widomych sukcesów sekty Myung Moona w zdobywaniu zwolenników wśród młodych ludzi. Zdolni, młodzi studenci dawali się „uwieść”, porzucali domy i rodziny, by oddać się duszą i ciałem sekcie. Prasa pełna była relacji o praniu mózgów, sposobach ściągania pieniędzy i zbiorowych małżeństwach. Nie rozumieliśmy, co to za rodzaj czarów powoduje tak dziwaczne zachowania naszej młodzieży. Odpowiedź, jak się okazało, była dość prosta. Sekta przyjmowała młodych ludzi takimi, jakimi są, i dawała im poczucie przynależności. W obliczu świata ciągle osądzającego i odpychającego („Mój ojciec ciągle wymaga, żebym miał lepsze stopnie, bo nie dostanę lepszej pracy i nie zarobię więcej pieniędzy”, „Nikt do mnie nie dzwoni, bo nie jestem ładna i chłopcy mnie nie dostrzegają”), ścisła wspólnota ludzi zawsze uśmiechniętych i deklarujących swoją miłość przyciągała ich w sposób oczywisty (tak jak ten student uniwersytetu uciekł do aśramu przed materializmem i współzawodnictwem tego świata). Zamiast pytać: „Jak inteligentni ludzie mogą się dać na to nabrać?”, moglibyśmy zapytać:, „Dlaczego młodzi ludzie, zgłodniali miłości i ludzkich związków, niemieliby sobie wybrać społeczności ofiarującej akceptację i przynależność, a odrzucić świat współzawodnictwa i pogoni za sukcesem, świat, w którym na każdego zwycięzcę jest dziesięciu przegranych?” Albo jeszcze lepiej, zapytajmy:, „Czego brak w naszych kościołach i synagogach, że nasza młodzież wędruje aż tak daleko w poszukiwaniu wspólnoty, która zamiast ich osądzać, byłaby gotowa ich kochać i akceptować takimi, jakimi są”. Nasze kościoły sprzeniewierzają się swemu powołaniu - wezwaniu do tworzenia wspólnot - kiedy hołdują, za przykładem świeckiego świata, ideologii sukcesu i osobistych osiągnięć. W czasach biblijnych w Jerozolimie, kiedy ludzie składali ofiary ze zwierząt, obowiązywała zasada, że zwierzę przyniesione na ołtarz Boga musi być bez skazy, niesplamione niczym ani okaleczone. Ale co z człowiekiem przynoszącym ofiarę? Czy on też miał być bez skazy? Przeciwnie, zakładano, że jest on skażony i niedoskonały, a ofiarę składa właśnie dla odkupienia swoich grzechów. Dlatego autor Psalmu 51 może powiedzieć: „Moją ofiarą, Boże, duch skruszony, nie pogardzisz, Boże, sercem pokornym i skruszonym”. (Ps 51,19) Innymi słowy, psalmista rozumuje: „Gdybym przyniósł Ci owcę ze złamaną nogą, odepchnąłbyś mnie za składanie Ci hołdu resztkami, za dawanie Tobie tego, czego rzeźnik nie chciał wziąć. Ale kiedy przynoszę Ci samego siebie, złamanego i posiniaczonego, nie odepchniesz mnie. Cokolwiek by "inni powiedzieli o mnie, ja w swoim poniżeniu wiem, że w Twoim domu będę przyjęty z otwartymi ramionami". Mniej więcej rok temu odwiedziła mnie kobieta zbliżająca się do czterdziestki, która przeprowadziła się gdzie indziej. Przyjechała teraz na uroczystość rodzinną. W młodości odrzuciła Zbór, gdyż miała wrażenie, że Zbór odepchnęła jej rodzinę. Jej rodzice byli robotnikami, z trudem wiążącymi koniec z końcem. Nie mogli sobie pozwolić na eleganckie ubranie czy duże ofiary na tacę i czuła, że, mimo iż byli dobrymi, uczciwymi, ciężko pracującymi ludźmi, nigdy nie byli traktowani w Zborze z szacunkiem. Odpowiedziałem, że nie mogę wypowiadać się o rzeczach, które zdarzyły się gdzieś indziej, ale jeśli jej rodzice byli traktowani z góry, bo nie mieli pieniędzy, nie było to winą Zboru, ale takie jest życie. Ludzie tacy już są, imponuje im sukces finansowy i dlatego uważają tych, co nie zarabiają wielkich pieniędzy, za niedołęgów. Powiedziałem jej, że właśnie Zbór powinien być miejscem, w którym ludzie bez książeczki czekowej – karty kredytowej mogą uzyskać uznanie swoją pobożnością, solidnością, gotowością do ciężkiej pracy. Znam Kościoły, które przyjmują ludzi bez wystawiania im cenzurek i oceniają ich według standardów bardziej ludzkich i mniej materialistycznych niż laicki świat. W świecie, w którym współzawodnictwo i walka ekonomiczna wystawiają nas na samotność i rany, powinno się z uczuciem ulgi zwracać do instytucji zborowych jak do bezpiecznej przystani, miejsca, gdzie nikt nie próbuje zdobyć przewagi nad innymi, bo tam wszyscy jesteśmy dziećmi Boga. Nasze Kościoły sprzeniewierzają się swojemu powołaniu tworzenia wspólnoty i leczenia osamotnienia, jeżeli wokół tych, którzy do nich wchodzą, stwarzają atmosferę osądu. Moim zdaniem, dla Kościoła czy Synagogi jest świętokradztwem dbanie o wygodę fizyczną - ogrzewanie, oświetlenie, siedzenia, system nagłośniania - a nie zdawanie sobie sprawy, że rozwiedziona kobieta, która przychodzi się modlić, może się czuć nieswojo, ponieważ niektórzy wierni potępiają rozwody. Pewien, socjolog religii, definiuje różnice między „Kościołem” a „sektą”. Kościół jest otwarty dla każdego. Nowo przybyli czują się mile widziani, ale starzy członkowie nie zawsze są sobie wzajemnie bliscy, bo tak łatwo jest wejść i wyjść. Nigdy nie ma pewności, kto jest naprawdę głęboko zaangażowany. Sekta natomiast jest zamknięta i nieufna wobec świata. Wpuszcza wyłącznie ludzi znających hasło. W rezultacie ludzie wewnątrz są sobie wzajemnie bliscy, ale są wyobcowani z reszty społeczeństwa. Obcy, jeśli w ogóle zostaną puszczeni, są uważani za intruzów, nie za potencjalnych członków. Zadaniem, przed którym stoimy w ruchliwym, indywidualistycznym, konkurencyjnym społeczeństwie, jest „zyskanie poczucia wspólnoty, jakie daje sekta, bez jej ekskluzywności. Jedną z przyczyn obecnej sytuacji, świata pełnego samotnych ludzi poszukujących wspólnoty, jest to, że „zdezaktualizowaliśmy” tak wiele rzeczy, które dodawały naszemu życiu wymiaru społecznościowego spoiwa. Upowszechniliśmy to, co niegdyś pełne było zborowego sensu, i teraz zastanawiamy się, dlaczego tak niewiele cudowności pozostało w naszym życiu. Mój ulubiony przykład (i jedno z moich ulubionych zajęć) to jedzenie ciast kremowych. Ale jedzenie jest czynnością o dużym znaczeniu biologicznym i emocjonalnym. Dlatego też wspólny posiłek był zawsze uważny za wydarzenie ważne i intymne. Dwoje ludzi, którzy podzielili się chlebem, nigdy więcej nie uważało się za obcych jak dwoje nastolatków dzisiaj, pijących przez słomkę lemoniadę z jednej szklanki, zdaje sobie sprawę z tego, że robią coś troszeczkę intymnego. Możemy akceptować lub odrzucić Freudowską teorię, że grupa ludzi, która zabiła zwierzę, czuje się winna przelanej krwi i dlatego wszyscy jedzą mięso zabitego zwierzęcia, by jakoś tę winę rozłożyć. Ale rozumiemy, że przyniesienie ofiary i dzielenie się nią pod auspicjami społeczności, oznaczało coś więcej niż tylko zaspokojenie głodu. Było sposobem związania uczestników przez wspólny posiłek. Chrześcijanie rozumieją znaczenie Komunii, symbolicznego wspólnego posiłku wywodzącego się z Ostatniej Wieczerzy, jako sposobu łączenia się nie tylko z Bogiem, ale i z innymi przyjmującymi Komunię. (Zwróćmy uwagę na pokrewieństwo słów communion - komunia i community - wspólnota, społeczność.) Rozdział 19 Księgi Kapłańskiej znany jest jako Kodeks Świętości. Zawiera kilka najbardziej podniosłych nauk etycznych w całym Piśmie Świętym, jak np. nakaz czci dla rodziców i starszych od nas, uczciwości w interesach, wrażliwości na potrzeby kalek. Księga Kapłańska jest pierwotnym źródłem przykazania „Będziesz miłował bliźniego jak siebie samego”. Wśród tych nauk etycznych znajdujemy dziwny akapit, nakazujący zjedzenie mięsa zwierzęcia ofiarnego w tym samym dniu lub nazajutrz po przyniesieniu go do świątyni. Zjedzenie mięsa na trzeci dzień byłoby poważnym zbezczeszczeniem świętości (Kpł 19,5-8). Zwykle tłumaczy się ten nakaz gorącym klimatem Środkowego Wschodu, gdzie mięso szybko się psuje i nie należy go jeść w czterdzieści osiem godzin po uboju. Taka interpretacja nasuwa jednak dwa problemy. Po pierwsze, czy rzeczywiście trzeba ustanawiać prawo, i to tak ostro sformułowane, żeby powiedzieć ludziom, by nie jedli zepsutej żywności? Czy nie można im zaufać, że sami to odkryją? I po drugie, co robi właściwie taki przepis sanitarny wśród nauk etycznych? Proponuję inną interpretację. Jeśli człowiek przyniósł zwierzęcą ofiarę do świątyni (ofiara ta jest formalnie znana jako szlamim, ofiara biesiadna przyniesiona dla uczczenia jakiegoś szczęśliwego wydarzenia) i wie, że musi ona być w całości zjedzona w ciągu dwóch dni, cóż robi taki człowiek? Zamiast dopuścić do zmarnowania mięsa, zaprosi większą liczbę krewnych i sąsiadów. Podzieli się z biedakami, żebrakami czekającymi w świątyni w nadziei na takie zaproszenie. Więcej ludzi zbierze się do wspólnej uczty, wzmagając poczucie święta i rodzinnej bliskości. Ale dzisiaj „odsakralizowaliśmy” czynność jedzenia. Zlekceważyliśmy jej wyjątkowość. Tak wiele posiłków jemy wśród obcych, w stołówkach, restauracjach, na ulicy, że intymność wspólnego posiłku została zatracona. Czas posiłku przypomina minuty w windzie, dokoła nas są ludzie, ale mamy udawać, że ich nie zauważamy. Rodziny rzadko jadają razem, a kiedy już zdarzy się wspólny posiłek, to brak w nim poczucia wspólnoty i ważności tego przeżycia. Czynność jedzenia zostaje sprowadzona do czysto doczesnej sprawy napełniania naszych żołądków, tak jak baki samochodów napełniamy benzyną. Jadłodajnia szybkiej obsługi szczyci się napisem: PARKOWANIE 15 MINUT - w ten sposób daje gwarancję klientom, że posiłki nie będą trwały długo i nie staną się okazją do celebracji. Gdybyśmy zdołali przywrócić wspólnemu posiłkowi jego społecznościowy sens, dający ludziom wzajemnie sobie obcym poczucie współuczestnictwa w ważnym wydarzeniu i tym samym wyzwalający ich z poczucia obcości, gdybyśmy mogli wyjść poza czysto symboliczną komunię, tak by stała się ona rzeczywistym wspólnym posiłkiem przy Stole Pańskim, gdybyśmy zdołali sprawić, by tradycyjny kidusz po nabożeństwie w społeczności nie był tylko skubnięciem ciastka przed pójściem do domu, lecz rzeczywistym, wspólnie zjedzonym obiadem, to pomoglibyśmy w odtworzeniu poczucia wspólnoty, która tradycyjnie była najlepszym lekarstwem Kościołów i Synagog na chorobę samotności. Gdybyśmy mogli odnowić tradycję wspólnego zasiadania do posiłku szabatowego czy obiadu niedzielnego, złagodzilibyśmy, choć trochę ból samotności w świecie. Lekarstwem zorganizowanego zboru na epidemię samotności w świecie nie jest ani obietnica, że jeśli będziemy się właściwie modlić, to Bóg ześle nam ukochanego, ani też wypełnienie nam czasu jeszcze jednym zajęciem, które zetknie nas z interesującymi ludźmi. Społeczność natomiast ukazuje nam wizję świata, w którym ludzie nie skazują się na samotność przez to, że w innych widzą tylko rywali. Daje nam miejsce, do którego możemy przynieść całych siebie, a nie tylko te części naszego „ja”, które poświęcamy pracy czy hobby, i spotkać całych bliźnich w sposób, w jaki nie spotykamy ich nigdzie indziej. I daje okazję do wspólnych modłów. Ponieważ należy do moich obowiązków prowadzenie nabożeństw, mam okazję obserwować, czego nabożeństwo potrafi dokonać. Kiedy Duch - Ruach Ha-Kodesz - w społeczności działa (a prowadziłem wiele nabożeństw, w których nie działał), jej efekt jest doprawdy zadziwiający, ludzie przyszli tu jako odrębne jednostki, pełni zmartwień, samotni, niepewni, czy są we właściwym miejscu, lecz odmieniła ich wspólna modlitwa. Kiedy Ruach Ha-Kodesz działa, staje się ona czymś więcej niż kwestią wyrecytowania właściwych słów i znalezienia w nich pokrzepienia. Wszyscy recytujemy te same słowa w modlitwie nie, dlatego, że wszyscy wierzymy tak samo (jak moglibyśmy?), ale ponieważ w trakcie wspólnego czytania, śpiewania, recytowania dzieje się coś naprawdę niezwykłego. Przekraczamy poczucie bycia odrębnymi jednostkami. Zostajemy wzniesieni ponad naszą indywidualną izolację i przemienieni w jeden organizm, śpiewający i uradowany w obecności Boga. Simha |