S. Grabowska
08.02.2007.

"Jeśli kto pragnie, niech
przyjdzie do mnie i pije!"
(Jan 7,37) .



Już we wczesnej młodości miałam wielkie pragnienie zdobywania wiedzy na temat Ewangelii. Byłam gorliwą katoliczką, przestrzegałam podawane w Kościele zasady, chodziłam często na msze i skrupulatnie wypełniałam wszystkie obowiązki religijne, jakich mnie nauczono. Wciąż jednak żyło we mnie pragnienie, aby dowiedzieć się więcej, i więcej. . . Pamiętam, było to w adwencie albo już w grudniowe święta, a miałam wtedy 36 lat, jak ksiądz podczas kazania zachęcał, abyśmy się starali nabyć Pismo Święte - chodziło o wydaną z okazji Millenium Państwa Polskiego, Biblię Tysiąclecia (pierwsze wydanie). Wróciłam do domu podekscytowana: Pismo Święte! Muszę je mieć! Zawsze bardzo lubiłam czytać, przeczytałam wiele książek wydanych przez Kościół Katolicki, ale żadna z nich nie usatysfakcjonowała mnie w pełni, nie znalazłam w nich odpowiedzi na moje pytania. A teraz szukałam Pisma Świętego, którego nie miałam jeszcze w rękach, sama nazwa tej Księgi powodowała szybsze bicie serca!
Ale niełatwo było znaleźć. Potem dowiedziałam się, że w pierwszym wydaniu Biblii Tysiąclecia znajduje się Imię Boże - Jahwe, i z tego powodu masowo wykupują ją Świadkowie Jehowy, aby czytać katolikom. O istnieniu Świadków wiedziałam, nawet miałam z nimi kiedyś króciutką rozmowę, ale że w kościołach ostrzegano przed nimi, to i ja starałam się ich unikać.

Ileż ja się nabiegałam za tą Biblią. Pisałam do Księgarni św. Wojciecha w Poznaniu, i do Krakowa. Niestety, nie znalazłam, poinformowano mnie tylko, że nakład już się wyczerpał. Dopiero po dłuższym czasie moja siostra, która obecnie mieszka w Afryce, przypadkowo natrafiła na Biblię Tysiąclecia w Warszawie, zakupiła dwa egzemplarze - i jeden mi podarowała!
Byłam szczęśliwa, jak nigdy przedtem! Przepełniała mnie radość, jakiej jeszcze nigdy nie zaznałam - trafiło do mnie Słowo Boże! Pobiegłam na plebanię, pytając mojego proboszcza, czy jest to 'właściwe' Pismo Święte, i czy mogę je czytać? Potwierdził i zachęcił mnie do tego:
"Z całą gorliwością niech pani czyta!"

Czytałam naprawdę "z całą gorliwością"! I choć na początku wielu spraw nie rozumiałam, cieszyłam się każdym tekstem, każdą nowoodkrytą myślą i prawdą. Im więcej czytałam, tym więcej rozumiałam, Bóg prowadził mnie przez karty Biblii, odkrywając głębię Swojego Słowa!
Ale właśnie wtedy zaczęły się problemy, bo okazało się, że nauki Kościoła Katolickiego - mojego Kościoła! - są niezgodne z tym Pismem Świętym i z tym co tam wyczytuję. Przeżyłam szok!
Byłam zdezorientowana i przerażona! Czytałam jednak dalej, gorliwie i z modlitwą, taką jak umiałam coraz bardziej świadoma nauki Słowa Bożego.
I kiedy po roku ksiądz przyszedł do mnie po kolędzie, oświadczyłam wobec niego, że choćbym miała zostać sama, pod gołym niebem i w zimnie z tą Księgą, to nie wrócę już do Kościoła Katolickiego.
Jest oczywiste, że w tej sytuacji moje otoczenie musiało zareagować. Ludzie - rodzina i sąsiedzi - patrzyli, słuchali, i nie rozumieli. Zresztą wcale nie chcieli zrozumieć, a widząc jak bardzo to wszystko przeżywam mówili, że odejdę od zmysłów! W tamtych latach, jeszcze zanim zaczęłam czytać Pismo Święte, poważnie chorowałam na trzustkę. Teraz na dodatek pojawiła się, i coraz bardziej nasilała anemia. Zmarniałam na ciele. A wokół mnie rósł mur ludzkiej niechęci, plotek i złośliwości.

Pamiętam dzień, w którym poszłam do nowo otwartej przychodni. Przyjął mnie stary wojskowy lekarz, a kiedy opowiadałam mu o atakach ciężkiego bólu, mruknął pod nosem: "Trzeba jeszcze więcej czytać Pismo Święte..." - Rozczarowana postawami ludzi, odsunęłam się od nich.
W tamtym czasie wciąż czytałam bez niczyjej pomocy, odkrywając kolejne prawdy biblijne. Czytając w 2. Księdze Mojżeszowej r. 20. treść Dziesięciu Bożych Przykazań zauważyłam, że różnią się one zasadniczo od przykazań, jakich mnie uczyli rodzice i księża. Kościół usunął drugie przykazanie i zmienił przykazanie dziesiąte.
Nietrudno sobie wyobrazić, jak to wszystko przeżywałam. Tym bardziej, że byłam poważnie chora, osłabiona i cierpiąca. A do tego całkowicie niezrozumiana w domu, rodzinie i otoczeniu.
Ludzie widzieli to, i na swój sposób komentowali, mówili nawet, że chyba odchodzę od zmysłów.
A ja mimo to, nadal studiowałam, a równocześnie rozpaczliwie poszukiwałam jakiegoś wsparcia od ludzi, którzy myśleli i wierzyli podobnie. Ale do nikogo takiego w Koszalinie nie mogłam trafić.
Tak minęły dwa lata. W jakimś momencie dowiedziałam się, że opodal Koszalina, w wiosce odległej o 9 km, mieszkają wierzący tak jak to wyczytałam w Piśmie Świętym - jedna rodzina, która sprowadziła się tam z Połczyna Zdroju. Ustaliłam adres i bezzwłocznie tam pojechałam.
Nigdy nie zapomnę pierwszego tam wyjazdu. Tego dnia w autobusie było niewiele osób, a wśród nich znajoma sąsiadka, która jechała na grzyby. To ona napadła na mnie ostro, wymyślając mi od ostatnich, że sprzedałam 'matkę boską', zapisałam się do 'kociej wiary', itp., itd.
Wtedy poznałam z bliska, czym jest ludzka wrogość, i do czego zdolny jest fanatyzm. Omal mnie nie pobili, uciekłam od nich, wysiadłam jeden przystanek wcześniej, bo nie wiem, co by się stało. Ta kobieta dalej za mną wołała, i przeklinała mnie! Ale Bóg nie dopuścił do gorszych rzeczy...
Do wskazanego domu dotarłam na skróty przez las. Spotkanie to była Społeczność - Nabożeństwo bardzo mi się podobało, a ludzie ujęli mnie swą postawą. Odtąd gdy tylko było to możliwe, w Dzień Pański jechałam do nich, aby się wspólnie modlić, śpiewać i... uczyć!

Wciąż byłam spragniona wiedzy biblijnej, chciałam wiedzieć więcej, i więcej!
Oczywiście, nie było to łatwe. Byłam przecież żoną i matką dwóch synów. Mąż był 'metrykalnym katolikiem' - do kościoła szedł co jakiś czas, ale teraz, nabuntowany przez rodzinę i sąsiadów, coraz nie chętniej, z jawną wrogością patrzył na moje poszukiwania, i coraz większą odrębność duchową. Starałam się wywiązywać jak najlepiej ze swych obowiązków, by nie dawać podstawy do zarzutów, ale było to coraz trudniejsze.
Tak minął rok, i w tym czasie dojrzewałam już do decyzji o przyjęciu chrztu. Na wieść o tym rodzina się zmobilizowała - moje dwie siostry, szwagier i cała rodzina, sprzeciwili się mojemu postanowieniu. Pamiętam jeden wieczór, gdy mój mąż wrócił od mojej najstarszej siostry. Ja już się położyłam, kiedy wszedł do mieszkania i zaczął awanturę. Wykrzykiwał, że my, wierzący, w czasie chrztu wyprawiamy... jakieś orgie! Krzyczał i miotał się po pokoju. Leżałam cicho, a obok mnie ośmioletni wówczas synek (który już nie żyje). Mąż szalał do północy, i widziałam, że nie może się uspokoić - chodził po kuchni, a w ręce ściskał nóż... Bardzo się bałam, byłam w tej sytuacji bezradna jak dziecko. Modliłam się tylko w duchu i prosiłam Jezusa o ochronę: "Panie, bądź z nami, i ratuj nas! ...Panie, nie dopuść, żeby się stało coś strasznego..."
Po północy mąż się uspokoił, i położył się spać. Rano zadzwoniłam do mojego drugiego szwagra, który był człowiekiem światłym, aby wytłumaczył mężowi, na czym polega chrzest. I on to zrobił, czym uspokoił męża. Ale wkrótce potem mąż znowu strasznie się zdenerwował wołał, że mamy rozbitą rodzinę, że w domu nie jest już jak dawniej, itd. Zawołał moją mamę i sąsiadkę, z którą mieszkaliśmy w jednym budynku, i... postanowili wyrzucić mnie z mieszkania, bo on nie chce takiego życia!
Było nas wtedy czworo: ich troje, i ja jedna. Moja mamusia powiedziała: "Rzuć to, bo dość już jest w rodzinie nieprzyjemności!" Sąsiadka: "Idź do spowiedzi!" Mąż siedział na krześle, patrzył na mnie, i powtarzał: "Ona zgłupiała!..." Chwila ciszy, i ich głośny krzyk: "Masz to natychmiast rzucić!" Mąż wstał z krzesła i ostrym tonem oświadczył: "Albo rzucisz to natychmiast, albo poszła won z mojego domu!"
- W tym momencie coś we mnie pękło. Wstałam i z całą mocą wykrzyczałam tylko dwa słowa: "Nie!!! - Nigdy!!!"
W mojej twarzy, oczach i całej postawie, musieli zobaczyć coś wyjątkowego, bo nagle oniemieli. Mąż ucichł i spuścił oczy, za nim zrobiła to samo mama, i sąsiadka. Potem mąż mówił mi, że to była straszna chwila. A mnie w tamtym momencie było wszystko jedno, co ze mną zrobią. Wiedziałam tylko jedno - to, że nigdy i za żadną cenę, nie wyrzeknę się, nie zdradzę Pana Boga, Jezusa Chrystusa, który oddał za mnie swoje życie, i doprowadził mnie do poznania Prawdy!
Gdy ochłonęłam uświadomiłam sobie, że coś się zmieniło... Mama powiedziała: "Dajcie jej spokój", i razem z sąsiadką szybko wyszły, a mąż, patrząc na mnie jakby przestraszonym wzrokiem, zmienionym, łagodnym tonem powiedział: "To zostań w domu..."

Nie było we mnie miejsca na radość, poczułam się strasznie zmęczona. Tego dnia aż do wieczora wszyscy milczeliśmy.
W nocy myślałam, jak mam się znaleźć w tej zmienionej sytuacji. Rozumiałam, że na razie wywalczyłam sobie nieco wolności, nie byłam jednak pewna w jakim zakresie, i na jak długo. Wiedziałam, że muszę swoją wiarę wyznawać w domu i pośród rodziny, kiedy dojdzie do nowego wybuchu.
A więc pozostałam, i wszystko jakby wróciło do normy. Owszem, widziałam przygnębienie męża, niepewność i lęk dzieci, niechęć rodziny. Czasami padło jakieś złe, wypowiadane niecierpliwym tonem słowo, mąż i rodzina też to przeżywali. Za to sąsiedzi bywali agresywni, często leciały za mną złe, napastliwe, złorzeczące słowa! Miałam taką sąsiadkę, mieszkającą naprzeciwko, mocno już starszą kobietę. Kiedykolwiek ona i jej mąż mnie zobaczyli, wychodzili na ulicę i krzyczeli: "Żydówka! hajka, wajka - szabatnica!". Ludzie się oglądali, niektórzy pluli mi pod nogi, w autobusie znajomi nie siadali obok mnie, a nawet odwracali się demonstracyjnie plecami.
Znosiłam to wszystko w pokorze ducha, opierając się na słowach Pana Jezusa, który mówił, aby nie bać się ludzi, ale Boga, w ręku którego leży nasze wieczne życie. Słowa te były moim ratunkiem, i źródłem pokoju, jak pancerz chroniły mnie przed śmiercionośnym jadem złej, szatańskiej nienawiści!
Tymczasem zmarł mąż tej starej sąsiadki, co zasadniczo zmieniło jej sytuację. Mieszkający w Poznaniu syn sprzedał ich domek, a ona miała prawo mieszkać w jednym pokoju do śmierci. Musiała sprzedać i rozdać wiele rzeczy, ludzie wynosili od niej sprzęty, a także różne 'święte' figurki i obrazy... Potem ona zachorowała, i nie było nikogo, kto by się o nią zatroszczył. Pamiętam, że pewnego jesiennego dnia - był zimno, wiał przenikliwy wiatr - ujrzałam ją siedzącą na progu domu. Nie wiedziałam, co się dzieje, wyjrzałam przez okno raz i drugi - siedzi nadal.
Nie mogłam tego znieść. Ubrałam się i podeszłam do niej. Zauważyłam, że jest zmarznięta i skostniała. Spytałam: "Co się stało sąsiadko, dlaczego pani tu siedzi?" Podniosła głowę, ujrzała mnie, i bez słowa spuściła nisko głowę. - Pytałam natarczywie, co się stało, a potem zaproponowałam, że zrobię jej gorącej herbaty, odmówiła. Poszłam do domu, zrobiłam herbatę, zaniosłam jej - przyjęła, i parząc sobie usta łapczywie zaczęła pić. Zaczęła się rozmowa.
Płacząc powiedziała, że nie ma klucza i nie może wejść do domu. Interweniowałam przez milicję, przyjechał patrol i milicjanci jej pomogli.

To zdarzenie nadwyrężyło jej zdrowie, przeziębiona, ciężko zachorowała. Lekarz pozostawił ją w domu pod warunkiem, że to ja się będę nią opiekować. Tak się też stało. Opiekowałam się nią w domu, a potem w szpitalu, gdzie ją zabrano. Tak było do końca, zmarła w szpitalu dosłownie na moich rękach. Potem była jeszcze historia z jej synem - ale nie chcę rozwijać tego wątku.

Ale i moje zdrowie nadal szwankowało.
Wystąpiły liczne, niepokojące objawy: wysokie OB, bóle w jamie brzusznej, fatalne samopoczucie. Lekarze mieli problemy z diagnozą. Nagle znalazłam się na chirurgii, z podejrzeniem zapalenia otrzewnej. Pracowało tam wielu znajomych, przechodziłam więc dość szybko badania, testy i konsultacje, nadal nie było wiadomo, co mi jest. Bóle ustąpiły, niby wszystko było w porządku, a temperatura podwyższona i OB utrzymuje się wciąż na wysokim poziomie. W tej sytuacji domysłom, i - niestety - plotkom, nie było końca. Rozeszła się wieść, że mam raka!
Sąsiedzi i znajomi orzekli, że jest to "kara za odejście od Kościoła i Marii"! Mówili, że jest już po mnie, że to koniec. Niezależnie od moich osobistych lęków i obaw - głównie o dzieci - moją chorobę i złe ludzkie reakcje, znosiłam dość spokojnie. Bóg podtrzymywał mnie, a przeżyte wcześniej doświadczenia też mnie już zahartowały. Nie uzyskując pomocy w szpitalu, postanowiłam się wypisać na moją odpowiedzialność. Pamiętam moją ostatnią noc w szpitalu.
Była północ, nikt mi nie przeszkadzał, wszystkie pacjentki na mojej sali spały. Uklękłam przy łóżku i bardzo gorliwie prosiłam Pana, aby mi pozwolił jeszcze żyć, żeby mi darował życie ze względu na moich nieprzyjaciół, a także aby Jego święte Imię nie było zniesławione. Po tej modlitwie położyłam się, i spokojnie zasnęłam. Rano, w czasie wizyty poprosiłam o wypisanie mnie do domu.
Ordynator oddziału chirurgicznego, na którym leżałam, wraz ze specjalistą ginekologiem, prowadzili prywatny gabinet. Poszłam tam. Chirurg nie chciał mnie przyjąć, ale przyjął mnie ginekolog. Kiedy przejrzał historię choroby ze szpitala, przeprowadził wywiad i zbadał mnie, kazał mi wyjść i poprosił na rozmowę córkę. Wyszła z gabinetu zapłakana, a gdy ją 'przycisnęłam' dowiedziałam się, że zdaniem lekarza mam jeszcze przed sobą trzy miesiące życia.
Powiedziałam: "Dziecko, nie martw się! Wszystko będzie dobrze, nie jest wcale tak źle, jak mówią..."
Nie bardzo miałam już gdzie pójść po pomoc, ludzie zgodzili się, że moje dni są policzone.
Ale pozostał mi Bóg, do którego wołałam w długie nocne godziny!

Z powodu powracającego bólu odwiedziłam wskazanego mi przez kogoś felczera. Był to staruszek. Przejrzał wyniki badań, a potem długo z niedowierzaniem patrzył na mnie: "Czy pani sama do mnie przyszła?". Potwierdziłam, a on spojrzał raz jeszcze, przepisał mi zastrzyki, witaminę B12, jakieś tabletki na wzmocnienie, i kazał przyjść ponownie po trzech miesiącach. Gdy ponownie zjawiłam się u niego, znów spytał czy przyszłam sama i jak się czuję. Kiedy odpowiedziałam, że znacznie lepiej, skierował mnie na badania krwi. Okazało się, że OB nieco spadło, a i pozostałe wyniki były trochę lepsze. Byłam jego zachowaniem i moją chorobą poruszona, ale też coraz bardziej ufna.
Pan wzmacniał mnie coraz bardziej - i tak pomalutku, pomalutku wracałam do zdrowia. Oczekujący na moją śmierć nieprzyjaciele patrzyli z niedowierzaniem, że ja wciąż żyję i zdrowieję.
Od tamtego czasu minęło już prawie trzydzieści lat. Kiedy dziś spotykam tamtych ludzi, oni wciąż patrzą na mnie ze zdziwieniem, i często mówią: "Jak to się stało, że pani po tak ciężkiej chorobie tak dobrze chodzi, i tak dobrze wygląda?!". Wtedy mówię im, że to Pan Bóg był moim lekarzem, że mnie wspierał w życiu, i nadal mnie wspiera. A wszystkie moje przeżycia i doświadczenia, jakie na mnie dopuścił, przekonały mnie o tym, że Jego miłość i łaska jest nade mną - i wierzę, że tak będzie do końca.
Przez trzydzieści lat byłam członkiem Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego.
Chcę podkreślić, że wiele im zawdzięczam, bo tak naprawdę, to oni byli początkiem mego poznania Boga. Ale, ponieważ zawsze byłam spragniona Słowa Bożego i wrażliwa na Jego naukę, uczyniłam kilka dalszych kroków na drodze wiary i poznania czystej Bożej Prawdy. Bóg prowadzi mnie krok po kroku do Siebie, uczy rozróżniać naukę Słowa Bożego od nauk ludzkich, i umacnia mnie na drodze za Chrystusem. Dziękuję Mu gorąco za wszystko i pragnę być Mu wierna aż do końca moich dni.


Ania