Być doskonały
05.01.2007.
MYŚLAŁEM, ŻE MUSZĘ BYĆ DOSKONAŁY


Pierwszą rzeczą, jaka zdarzyła się Adamowi i Ewie po wkroczeniu w świat poznania dobra i zła, było zawstydze­nie świadomością, że ich nieposłuszeństwo wyszło na jaw. Nagość jest tu symboliczna, jest fizycznym wyrazem faktu, że są oni widziani, podczas gdy woleliby nie być widziani.

(Freud twierdził, że dość powszechny sen, w którym czło­wiek znajduje się na wpół rozebrany w publicznym miej­scu, jest symboliczną oznaką lęku, że jeśli ludzie bliżej nam się przyjrzą, to dojdą do wniosku, iż nie jesteśmy bez ska­zy).

Zamiast winy („Zrobiliśmy coś, czego nie powinniśmy byli zrobić”) czują wstyd („Uznano nas za gorszych ludzi”). Podobnie jak nastolatki są zakłopotane, przekonane, że wszyscy patrzą i oceniają ich wygląd, ubranie, fryzurę, tak Adam i Ewa mają poczucie całkowitego obnażenia i poddania osądowi.
W bi­blijnej opowieści zdają sobie sprawę ze swej nagości i okry­wają się, zyskali poczucie, że przykłada się do nich miarę, jakiej nie przykłada się do nikogo więcej.
Nie chodzi o to, że nagość jest niemoralna, ale raczej o to, że człowiek z jego poczuciem moralności wie, co to znaczy być ocenianym i osądzanym.

Kiedy Karol Darwin zaszokował dziewiętnastowieczny świat teorią, że ludzie i małpy mają wspólnego przodka, ktoś go zapytał, czy jest coś, co wyłącznie odnosi się do isto­ty ludzkiej. Darwin odpowiedział: „Człowiek to jedyne zwie­rzę, które się rumieni”.
Oznacza to, że ludzie to jedyne stworzenia zdolne do rozpoznania przepaści między tym, czym są, a tym, czego się od nich oczekuje i zdolne do za­wstydzenia z powodu tej przepaści.
Mamy tendencję do używania mniej lub bardziej zamien­nie pojęć „wina” i „wstyd” jako synonimów złego samopo­czucia. Psychologowie i antropologowie uznają je jednak za różne emocje. Zasadniczo winę postrzegają jako złe sa­mopoczucie z powodu tego, co się zrobiło lub, czego się nie zrobiło, podczas gdy wstyd jest złym samopoczuciem z po­wodu tego, kim się jest w porównaniu z jakimś standar­dem doskonałości czy akceptowalności. Rozróżnienie to ma ogromne znaczenie, ponieważ łatwiej jest odpokutować za rzeczy, które uczyniliśmy, niż zmienić to, kim jesteśmy. Ludzka natura jest jednak taka, że łatwo mieszamy te dwa uczucia. Słyszymy krytykę czegoś, co zrobiliśmy, i inter­pretujemy to jako komentarz na temat tego, jakiego rodza­ju ludźmi jesteśmy. Zakładamy, że została osądzona i ne­gatywnie oceniona nasza wartość jako ludzi, a nie tylko nasze zachowanie.

Uczeń w szkole uważa, że stopień oce­nia go jako osobę, a nie jedynie jego znajomość ortografii czy rachunków. Tak, więc słaby stopień oznacza jestem sła­by, a niedostateczny - „jestem niedostateczny”.

Kiedy dziecko słyszy uwagę rodzica: „Jest taka nieśmiała w towarzystwie innych dzieci” albo „Jest o tyle niższy niż inni chłopcy w jego wieku” to odczuwa wstyd, że zawiodło swoich rodziców.
Czytałem niedawno, że w finałach krajowego konkursu ortograficznego, do którego dopuszczono najlepszych uczniów z całego kraju, organizatorzy urządzili „pokój pociechy”. Uczestnicy konkursu mogli tam pójść, by się wy­płakać bez świadków i dać upust swojej frustracji przez walenie w worek treningowy. Mieli w ten sposób uporać się ze wstydem i poczuciem klęski z powodu jednego źle napisanego słowa, mimo że setki innych napisali popraw­nie. Doprawdy potrafię w to uwierzyć.
Do dziś nie mogę patrzeć na jedno słowo bez przypominania sobie, jak niemal pięćdziesiąt lat temu to właśnie słowo napisałem błędnie w wypracowaniu ortograficznym, do dziś czuję zawstydzenie z powodu tej pomyłki.

Z okresu dorastania, a także z dorosłego życia, pamię­tam wiele sytuacji, które stały się przyczyną mego wstydu, poczucia, że rozczarowałem ludzi, którzy mnie osądzali, i że nie dorosłem do ideału, do jakiego dążyłem - dając złe odpowiedzi, zapominając słów roli w sztuce, potykając się w grze, przejęzyczając się. Uważam za niezwykłe nie to, że te rzeczy się zdarzyły - byłoby dziwne, gdyby się nigdy nie zdarzyły - ale to, że całe lata, a nawet dziesięciolecia później, po życiu pełnym osiągnięć i satysfakcji, nadal je pamiętam i nadal mają moc ranienia.

Można by sądzić, że światowej klasy sportowcy oczeku­ją od siebie doskonałości w każdej grze i w każdych zawo­dach. Badania wykazały jednak, że sportowcy, którzy ob­sesyjnie rozmyślają nad swoimi pomyłkami - Za wcześnie podniosłem głowę, - Zapomniałem przesunąć ciężar do przo­du, - Tym razem musi mi wyjść, - osiągają gorsze wyniki niż sportowcy, którzy mówią - „To mi nie wyszło, następnym razem będzie lepiej”.

Podobnie się dzieje, kiedy ludzie przechodzący kurację odchudzającą robią sobie ustawiczne wyrzuty, „Co ja wy­prawiam, dlaczego zjadłem ten deser, dlaczego nie potrafię się powstrzymać?” Osiągają z reguły gorsze rezultaty niż ci, którzy mówią „No cóż, kilka dni ostrożności i nadrobię to”.


Kiedy pozwalamy, aby naszą samoocenę określały nasze najgorsze momenty zamiast najlepszych, uczymy się myśleć o sobie jako o kimś, kto niczego nie potrafi, a nie o kimś sprawnym, kto czasami popełnia zwyczajne ludzkie błędy.

Kiedy w zborach uczy się, że wystarczy jedna pomyłka, by określić nas jako grzeszników i tym samym narazić na ryzyko utraty miłości Boga (tak jak to się zdarzyło Adamowi i Ewie tradycyjnej interpretacji ich historii), kiedy kazania uczą, że nawet gniewne jest grzeszne, wtedy wszyscy zaczynamy myśleć o sobie jako o grzesznikach, ponieważ z definicji każdy z nas robi coś złego, prawdopodobnie codziennie. Gdyby wyłącznie doskonałość pozwalała nam stanąć przed obliczem Boga, nikt z nas by przed nim nie stanął, bo nikt z nas nie jest doskonały. Taka definicja grzechu prowadziłaby do życia zdominowanego przez poczucie winy i strachu winy za popełnione pomyłki i strachu przed popełnieniem jeszcze jednej.
A wina i strach nie wyzwalają w nikim najlepszych instynktów. Wysysają radość życia i czynią z nas niemiłych ludzi.

Kiedy jednak będziemy ludzi uczyć, że Bóg kocha zranioną, zawstydzoną duszę, która dowiedziała się czegoś o własnych słabościach i ograniczeniach, kiedy będziemy uczyć, że bycie człowiekiem jest do tego stopnia skomplikowanym wyzwa­łem, iż wszyscy popełniamy pomyłki w procesie uczenia się, jak to zrobić właściwie, wtedy potrafimy patrzeć na nasze błędy niejako na oznaki naszej niegodności, ale doświadczenia, z których możemy się uczyć. Będziemy wówczas dość odważni, by spróbować czegoś nowego bez obawiania się, że znowu popełnimy błąd. Nasze poczucie wstydu będzie wynikiem naszej pokory, poznania naszych ograniczeń, a nie pragnieniem ukrycia się przed osądem, bo coś zrobiliśmy źle.

Psychologowie czynią jeszcze jedno rozróżnienie między winą a wstydem. Wina, powiadają, jest sądem, jakiemu poddajemy samych siebie. Jest to głos w naszej duszy, który mówi nam, że zrobiliśmy coś złego. Wstyd jest poczuciem, że jesteśmy sądzeni przez kogoś innego. Jest wizualny a nie słuchowy, to nie wewnętrzny głos, ale poczucie obnażenia, poczucie, że ktoś patrzy i osądza, a opinie tego kogoś traktujemy poważnie. Wstyd czuje młoda dziewczyna, której nikt nie prosi do tańca, młody chłopak, którego nikt nie chce w drużynie sportowej.
Wina jest produktem indywidualnego sumienia. Psychopata - osoba bez sumie­nia - może popełnić straszliwe rzeczy i nie czuć winy. Wstyd jest produktem społeczności. Jeśli nie obchodzi nas, co inni o nas myślą, nie czujemy wstydu.

W pewnym sensie jest coś pozytywnego i ważnego w po­czuciu winy i wstydu. Są one zasadniczą częścią naszego człowieczeństwa. Byt człowieczy jest często bolesny i pełen problemów, kiedy jednak udaje nam się sprostać temu wyzwaniu, może to być źródłem ogromnej satysfakcji. Może nam być nieprzyjemnie, kiedy nas osądzają, ale kiedy nas ignorują i sądzimy, że nikogo nie obchodzi to, co robimy, że nic z tego, co robimy, nie jest ważne, wówczas czujemy się znacznie gorzej.

Pewien psychiatra napisał:
„Wstyd i wina są niezbędne do rozwoju kilku najpiękniej­szych przymiotów ludzkich... Nie są to bezużyteczne emo­cje. Dają nam sygnał, że naruszyliśmy kodeks postępowa­nia, którego chcemy przestrzegać”. Skoro człowiek jest je­dynym stworzeniem, które się rumieni, to osoba, która nie
odczuwa wstydu (jak Adam i Ewa, zanim skosztowali owocu z drzewa poznania), nie jest w pełni człowiekiem.

Posunięte jednak zbyt daleko uczucia wstydu i winy przestają być dobroczynne i stają się szkodliwe. Jak powie­dziano „Wrażliwe sumienie to świetny sługa, ale straszli­wy pan”. Chcemy być sądzeni, ponieważ oznacza to, że je­steśmy traktowani poważnie, brak osądu oznacza, że jesteśmy ignorowani. Równocześnie boimy się osądu i wy­jawienia naszych wad, ukazania, że nie jesteśmy doskona­li, bo w myślach przekładamy słowo „niedoskonały” na „nie do zaakceptowania, niewart miłości”.
Stwierdzenie: „Zro­biłem kilka złych rzeczy” zastępujemy stwierdzeniem „Je­stem osobą, która stale robi złe rzeczy”, co prowadzi do wniosku, że „Każdy, kto mnie naprawdę pozna, odkryje, że jestem zły i mnie odtrąci”. Niektórzy z nas tak bardzo upierają się, że są doskonali, tak uporczywie kłamią, aby się osłonić i znaleźć kogoś, na kogo można by zrzucić winę, są tak zdeterminowani, by nie poddać się w dyskusji, że nawet nie zauważają, jak stają się nieznośni. Skazują się na niewygodną postawę ciągłego udawania, że są kimś, kim w rzeczywistości nie są, kimś bez skazy, w pełni doskona­łym, ponieważ sądzą, iż muszą to czynić, aby można było ich kochać.
Reagujemy zbyt ostro na najłagodniejszą i naj­bardziej niewinną krytykę, jak gdyby był to zamach na naszą ludzką godność. Popularna autorka wspomina, jak podczas wywiadu fotograf, który miał zrobić jej zdjęcie, zorientował się, że nie ma właściwego obiektywu. Zamiast przyznać, że go zapomniał, powiedział: „Obiektyw nie został zabrany”. Zastanawiam się, jakich straszliwych rzeczy oczekiwał, gdyby się przyznał, że to on sam zapomniał obiektywu.

Musimy nauczyć się, że powiedzenie „Przepraszam, zabałaganiłem” wzbudza więcej podziwu niż „To nie ja zrobi­łem, to wina kogoś innego”.
Nie w tym rzecz, że popełniamy błędy albo, że czasem niewłaściwie robimy coś bardzo ważnego i okropnie się z tego powodu czujemy. Oczywiście, tak musi być. Udzia­łem każdego, kto poważnie traktuje wymagania moralne ludzkiego życia, są wyrzuty sumienia z powodu wielu błę­dów. Pytaniem jest, jak uporamy się z naszą niedoskonało­ścią, z naszym poczuciem nieodpowiedniości? Jak zmniej­szyć winę? Jak wyleczyć wstyd?

Wyznając zasadę, że nauki (Biblii) w zborach są podstawowym źródłem pokarmu duchowego, czuję się głęboko zażenowany tenden­cją tak wielu przywódców religijnych do wykorzystywania naszej skłonności do odczuwania winy i wstydu w celu kon­trolowania naszych zachowań. Ostrzegają nas, że normalne uczucia - jak duma i gniew - zaliczają się do siedmiu grzechów głównych.

Mój przyjaciel, terapeuta, miał pacjentkę, pobożną baptystkę, która nie pozwalała sobie na uczucie gniewu, niezależnie od tego, jak źle była traktowana, ponieważ wierzyła, że gniew jest grzechem. Terapeuta zalecił jej przeczytanie Biblii i wypisanie wszystkich ustępów, w których Bóg lub Jezus są zagniewani.
Żerują na naszym poczuciu winy, wypominając, że nie opiekujemy się dość dobrze naszymi rodzicami i że nie jesteśmy dość dobrymi rodzicami dla własnych dzieci, „Dlaczego jedna matka może się zaopiekować czwórką dzieci, ale czwórka dzieci nie może się zao­piekować jedną matką?”

Często bawiło mnie przysłuchiwanie się dyskusjom pro­testantów i żydów, którzy licytowali się, czyje wychowanie religijne wywołuje większe poczucie winy. Odpowiedź brzmi, że żadna z tych religii nie wpędza nor­malnych ludzi w poczucie winy, kiedy jest poprawnie na­uczana i właściwie rozumiana, kiedy ma realistyczne, ocze­kiwania wobec nas i przedstawia nam kochającego Boga. Każda z tych religii może spowodować poczucie winy, kie­dy używa nieuniknionych ludzkich słabości do manipulo­wania naszymi emocjami i sprawia, że czujemy się niego­dni.

Religia właściwie rozumiana leczy, a nie wzmacnia nasze poczucie winy i wstydu.
Prawdziwie religijnym pytaniem nie jest to, które mogli zadać Adam i Ewa, „Dlaczego zrobiliśmy to, choć Bóg nie chciałbyśmy to zrobili?” Prawdziwie religijne pytanie brzmi - Co zrobimy z poczuciem, że jesteśmy niegodni, że sprawiliśmy Bogu zawód?. Dokąd zaniesiemy nasze złama­ne dusze, by zostały naprawione?

Jak uzbroimy się prze­ciwko nieznośnemu uczuciu, że nas osądzono i stwierdzo­no, że mamy wady? Tak, religia może wzbudzić w nas poczucie winy, wyzna­czając dla nas standardy i ukazując ideały, do których mamy dążyć. Ta sama religia może jednak nas przyjąć wraz z naszymi niedoskonałościami. Może nas pocieszyć przesłaniem, że Bóg woli złamane i skruszone serce, które zna swoje wady, niż pełne samozadowolenia i aroganckie serce, które twierdzi, że nigdy nie zbłądziło.
Badacze Biblii piszą o uzupełniających się rolach proroków i kapłanów wśród ludu Izraela. Prorok wskazywał na ludzkie słabości i błędy i wzywał do pokuty, ostrzegając przed sądem Boga i mówiąc w Jego imieniu „Będę cię kochał, tylko, jeśli na to zasłużysz, jeśli zmienisz swoje zachowanie i zapracujesz na moją miłość”.
Kapłan natomiast oferował łagodniejszą, bardziej przebaczającą miłość niezależnie od tego, co zrobiłeś, zawsze zostaniesz zaakceptowany.
Przypomina się wiersz Roberta Frosta „Twój dom to miejsce, do którego jeśli musisz tam pójść - muszą cię wpuścić”.
Prorok suro­wo upomina grzeszników, kapłan zaprasza ich do ołtarza. Potrzebujemy ich obu, tak jak potrzebował ich starożytny Izrael. Potrzebujemy wymagającego głosu proroka, który ukazuje nam wysokie standardy, abyśmy mogli się rozwi­jać i stać tym wszystkim, do czego jesteśmy zdolni.
Potrze­bujemy zapewnienia, że Bóg nas kocha, bo w rzeczywisto­ści jesteśmy ludźmi, których można kochać, którzy zasłu­gują na miłość. Potrzebujemy też po­cieszającego głosu kapłana, aby upewnił nas, że nawet kie­dy sami uważamy, że nie zasłużyliśmy na miłość, Bóg i tak nas kocha, ponieważ jest kochającym Bogiem przebacze­nia, który za dobrze nas zna, by oczekiwać od nas więcej, niż potrafimy dać.

Swego czasu czytałem o bardzo dziwnym spotkaniu w południe w pewnym szpitalu rozmawiano z personelem i lekarzami, pielęgniarkami, pracownikami społecznymi - a wieczorem był publiczny wykład. Po odczycie dla personelu, duchowny podszedł i poprosił wykładowcę o pewne spotkanie, powiedział „Pastorze, mamy tu w szpitalu pacjenta, który bardzo chciałby się z panem zobaczyć. Słyszał o pana wizycie u nas. Pragnie zamienić z panem kilka słów. Chciałbym jasno powiedzieć, że nie musi pan się czuć do tego zobowiązany. Jeśli woli pan się z nim nie widzieć, powiem mu, że był pan zmęczony i miał wypełniony plan dnia. To jest umierający na AIDS trzydziestodwuletni pastor”. Wykładowca odpowiedział, że chętnie się z nim zobaczę. Poprowadzono go korytarzem na salę, gdzie zobaczył bladą, wynędzniałą postać na łóżku, podłączoną do kilku kroplówek. Przedsta­wił się i zapytał go, jak się czuje. „Niezbyt dobrze - odrzekł - ale do tego już się przyzwyczajam”. Spytał go „Czy niepokoi cię myśl, że możesz umierać bez Boga, że twoja choroba może być w jakiś sposób karą Bożą za coś, co zrobiłeś?” Podniósł wzrok i odpowiedział: „Nie, jest całkowicie odwrotnie. Jedyną dobrą rzeczą, jaka z tego wynikła, jest to, że znalazłem coś, w co zawsze chciałem wie­rzyć. Niezależnie od tego, jak zabagniłem moje życie, Bóg ze mnie nie zrezygnował. Czuję Jego obecność tutaj, w tym szpitalnym pokoju. Kocha mnie, chociaż nawet mnie same­mu trudno jest kochać siebie”. Przerwał dla nabrania oddechu i mówił dalej:, „Kiedy byłem młody, sądziłem, że muszę być doskonały, aby lu­dzie mnie kochali. Tak mnie wychowali rodzice, grożąc po­zbawieniem miłości za każdym razem, kiedy ich uraziłem. To samo mówili nauczyciele w szkole. W szkółce niedziel­nej umocniono we mnie to przekonanie. Nie należeliśmy do żadnego z kościołów straszących ogniem i siarką pie­kielną, ale i tak wiele słyszeliśmy o tym, jaki ból sprawiamy Bogu, gdy grzeszymy. Sądzę, że było to równie szkodli­we, biorąc pod uwagę listę rzeczy uznanych za grzeszne. Bardzo się starałem być doskonały, żeby moi rodzice, nauczyciele i Bóg mnie kochali. Prawdopodobnie zostałem duchownym częściowo, dlatego, że chciałem, aby ludzie myśleli, iż jestem moralnie doskonały i za to mnie kochali. Jednak za każdym razem, kiedy zrobiłem coś, o czym wie­działem, że jest złe, i kiedy kłamałem, żeby się usprawie­dliwić, nienawidziłem siebie za obłudę i byłem pewien, że Bóg gardzi mną tak samo, jak ja gardziłem sobą.
Teraz, leżąc tutaj na szpitalnym łóżku, wiedząc, że wkrót­ce umrę, zrozumiałem, że Bóg wie, jaki jestem, i nie niena­widzi mnie, więc sam też nie muszę siebie nienawidzić. Wkrótce opuszczę szpital nie, dlatego, że mój stan się, po­prawia, ale dlatego że nic więcej nie mogą dla mnie zrobić, a moje łóżko jest potrzebne komuś, kogo można uratować. Nie wiem, czy moja społeczność przyjmie mnie z powrotem teraz, kiedy wiedzą, że jestem gejem, że mam AIDS i umieram. Mam nadzieję, że tak, ponieważ chciałbym do nich wygłosić jeszcze jedno, ostatnie kazanie. Chcę się z nimi podzielić tym, czego nauczyła mnie ta choroba. Nie musisz być doskonały. Po prostu staraj się najlepiej, jak potrafisz, a Bóg zaakceptuje cię takiego, jakim jesteś. Nie oczekuj, że twoje dzieci będą doskonałe. Kochaj je za ich wady, za ich próby i potknięcia, tak samo jak kocha nas Ojciec w niebiosach”.

W supermarkecie przy kasie widzę aż pięć pism dla, ko­biet, które na okładce oferują porady dietetyczne. W kolejce przede mną zauważam kobietę, która starannie je stu­diuje, i zastanawiam się, o czym myśli. Czy ma kompleksy, bo jej figura nie kwalifikuje jej na modelkę? Czy przeszła pranie mózgu i sądzi, że jest nieudanym człowiekiem, bo nie odpowiada społecznym standardom urody? Czy też jest wystarczająco mądra, by pamiętać, że wiek i geny płatają nam wszystkim złośliwe figle? Jeśli ta kobieta w kolejce przede mną jest rozwiedziona, być może nie uważa, że zawiodło jej małżeństwo, ale że to ona zawiodła przez to, iż nie była doskonałą partnerką. Taki pogląd wzmacniają często pisma kobiece, sugerując, że to kobieta jest odpowiedzialna za emocjonalną równowagę w małżeń­stwie. W najgorszym wypadku kobieta może zapaść na anoreksję albo bulimię z powodu poczucia wstydu, że jej ciało nie jest równie doskonałe jak ciała modelek i gwiazd filmowych, przedstawianych jej jako wzór.

Psychologowie przypuszczają, że anoreksja, chorobliwe głodzenie się prowadzące czasem nawet do śmierci, jest wy­nikiem odrazy do samego siebie, obrzydzenia do własnego ciała.
Kobiety nienawidzą swoich ciał, wstydzą się ich, po­nieważ społeczeństwo nauczyło je, że są oceniane na pod­stawie wyglądu. Określa je ich uroda. Zbierz setkę przy­padkowych kobiet i spytaj je, co sądzą o swoim wyglądzie, włosach, figurze. Założyłbym się, że od dziewięćdziesięciu pięciu do stu procent wyrazi niezadowolenie. Znałem ude­rzająco piękne kobiety, które wpadały w depresję, dlatego że przybrały na wadze dwa kilogramy albo miały jakąś le­dwie widoczną skazę. Całe branże przemysłu - moda, ko­smetyki, perfumy, niskokaloryczne diety, literatura o odchudzaniu się, chirurgia plastyczna, kliniki utraty wagi - zostały stworzone na bazie kobiecego poczucia zawstydze­nia swoim wyglądem. Można snuć domysły, że gdyby, które­goś dnia wszystkie kobiety w Europie lub na Świecie zbudziły się rano zadowolone z siebie, wiele krajowych gospodarek znalazłaby się w kryzysie.

U podłoża tego wstydu kryje się przekonanie, że aby być akceptowaną, aby być kochaną, kobieta musi sprostać nie­realistycznym standardom doskonałości, (podczas gdy przez cały czas smutną prawdą jest to, że kobiety, które same siebie lubią i dobrze się czują w swojej skórze, są dużo przyjemniejszymi partnerkami niż kobiety, które nieustannie sobie czegoś odmawiają i próbują ukryć rozczarowanie sobą).

Czy istnieje męski odpowiednik anoreksji? Co wpędza mężczyzn w odrazę do samych siebie i prowadzi, do samoniszczącego zachowania? Podczas gdy społeczeństwo uczy kobiety wstydu z powodu tuszy czy braku urody, mężczyzn uczy wstydu z powodu nie zarabiania wystarczającej ilości pieniędzy.
Teraz, kiedy kobiety wchodzą w świat biznesu, one także uczą się rozczarowania sobą z powodu braku sukcesu finansowego. Każde czasopismo kobiece z artyku­łami o tym, jak utracić nadwagę, ma swój odpowiednik w postaci pism i książek dla mężczyzn o tym, jak być lep­szym sprzedawcą czy skuteczniejszym menedżerem. Każ­de zdjęcie aktorki telewizyjnej lub filmowej z pięknymi włosami i świetną figurą ma odpowiednik w postaci zdjęcia mężczyzny w dobrze skrojonym garniturze, prowadzącego drogi samochód.

Pogrążające się we wstydzie kobiety głodzą się, noszą niewygodne ubranie i obuwie, poddają się operacjom chi­rurgicznym, bo nauczono je nienawiści do własnego ciała za to, że nie są wystarczająco piękne.
Mężczyźni zapracowują się aż do całkowitego wyczerpania, piją zbyt dużo lub wyle­wają na innych (kobiety, homoseksualistów, Żydów, czar­nych, cudzoziemców) nienawiść, którą czują do samych sie­bie, dlatego że społeczeństwo oceniło ich możliwości zarob­kowania i zauważyło ich niepowodzenia. Kobiety z reguły obracają swój gniew przeciwko sobie, mężczyźni albo zwra­cają się przeciw sobie (nadmierne picie lub wywołane przez własne zachowanie problemy zdrowotne), albo znajdują ofiarę, na którą mogą zrzucić winę. Wstyd i poczucie winy uczą ich rozczarowania do siebie i wpędzają w nienawiść do każdego, komu powodzi się lepiej od nich, jak również w pogardę dla tych, którym powodzi się gorzej.
A my się zastanawiamy, dlaczego ludzie są tacy samotni i tacy gniewni i dlaczego społeczeństwo jest tak zatomizowane. Skoro wstyd wynika ze złego samopoczucia z powodu tego, kim jesteśmy, to jak możemy go uleczyć? Rozwiąza­niem wydaje się istnienie kogoś, komu ufasz i kogo szanu­jesz i kto mówi ci, że zasłużyłeś, by traktowano cię poważ­nie. Najlepiej, by od samego początku traktowali cię tak rodzice. Niektóre dzieci, które nie mają tego poczucia ak­ceptacji i dowartościowania ze strony rodziców, mogą mieć wystarczająco dużo szczęścia, by znaleźć nauczyciela czy trenera, który da im to, czego potrzebują. Ludzie urodzeni w najbardziej nędznych warunkach (czy chodzi o ubóstwo finansowe, czy emocjonalne), którzy potem osiągają sukce­sy w życiu, mają jedną rzecz wspólną, a mianowicie to, że ktoś kiedyś wziął ich za rękę i uwierzył w nich.

We wzruszającej książeczce jedna z anonimowych autorek opowiada swoją historię: „Wyrosłam w rodzinie, którą dziś nazwalibyśmy patologicz­ną. Moim rodzicom zupełnie nieźle powodziło się material­nie, ale żyliśmy w uczuciowym chaosie i pogmatwaniu w samym środku zamożnej dzielnicy. Tak jak większość dzieci przyjmowałam, że tak musi być i że pokła­dy gniewu i wrogości były w jakiś sposób moją winą. Pew­nego dnia, kiedy byłam małym dzieckiem, po serii szcze­gólnie bolesnych zajść z moimi rodzicami, nasza służąca wzięła mnie na stronę i porozmawiała ze mną. Powiedziała mi, że wszystko jej jedno, jeśli z tego powodu straci pracę, ale nie może już dłużej być milczącym obserwatorem. Po­wiedziała mi, że moi rodzice są szaleni, że zachowują się bardzo źle, zupełnie nie tak jak dobrzy, kochający rodzice powinni się zachowywać wobec swoich dzieci. Powiedziała mi, że jestem dobrą, słodką dziewczynką i że to, co się dzie­je, nie jest moją winą... To był nieprawdopodobny dar. Jej słowa dały mi wyjaśnienie, którego potrzebowałam, dały mi sposób na uniknięcie nieustannego obwiniania samej siebie”. Ponieważ wstyd wyrasta z naszego odbioru tego, co inni myślą o nas, taką informację się akceptuje i często takie zapewnienie wystarcza, by pokonać wstyd.

Kilka lat temu, kiedy podróżowałem po kraju z usługą Słowa Bożego, na temat tego, co daje nam religijność, zauważyłem coś bardzo interesującego. W każdym zborze, które odwiedziłem, po moich wypowiedziach o korzyściach płynących z wiary ktoś brał mnie na stro­nę i mówił, że najbardziej inspirujące doświadczenie reli­gijne w jego życiu zdarzyło się nie w kościele na niedziel­nym nabożeństwie, ale w salce parafialnej na spotkaniu Anonimowych Alkoholików albo na zebraniu jakiejś innej organizacji z programem dwunastu stopni. Było coś praw­dziwego w tych ich przeżyciach. Pytałem, czy po­trafią dokładnie określić, co było dla nich tak pomocne. Sło­wem, które ciągle powracało, była „akceptacja”. Przesła­nie, które słyszeli na niedzielnym nabożeństwie, głosiło, że każdy zły uczynek oddziela ich od Boga, a tylko Boża łaska szczodrobliwość bronią przed piekłem. Przesłanie, które otrzymywali na środowych spotkaniach opartych na zasa­dzie dwunastu stopni, brzmiało: „Nie jestem w porządku i ty nie jesteś w porządku, ale to nie szkodzi”. Nic, co mogli uczynić, nie oddzielało ich od Boga.

Pewna kobieta opowiedziała mi, że poszła na spotkanie grupy wzajemnej pomocy ludzi z bulimią i wyznała tam, iż wyciąga jedzenie z kosza na śmieci, gdy rodzina już śpi. Zamiast: „To chore, naprawdę masz problemy”, jak mówili jej przyjaciele, członkowie grupy zareagowali: „Tak, Ewa, my też to robiliśmy i wiemy, jak parszywie człowiek się wtedy czuje. To zawsze jest bardzo trudne, ale możesz nauczyć się panować nad sobą”.

Grupa proponowała jej nie dzielenie się siłą, ale słabo­ścią, „wzajemną uczciwość otwartego przyznawania się do słabości”, odkupiającą wiedzę, że inni ludzie - mili, godni szacunku, atrakcyjni - walczą z takimi samymi demonami, co ty i że możecie zrobić dla siebie wzajemnie to, czego żad­ne z was nie zdoła zrobić samo. Jeden z wychodzących z kryzysu alkoholików tak to wyraził: „Terapia dawała mi wyjaśnienie, religijna grupa wzajemnej pomocy dała mi akceptacje dla samego siebie”.
Nie używał słowa „przebaczenie”, inni członkowie jego grupy AA nie byli ludźmi, którym zrobił krzywdę swoim nałogowym piciem. Sponso­rowana przez kościół grupa nie ofiarowywała przebaczenia za jego uczynki. Dawała akceptację, przebaczenie tego, że ma wady, że jest niepełnym, niedoskonałym człowiekiem. Oferowała to, co synagogi oferują wiernym w Dniu Pojed­nania, zapewnienie, że jeśli odrzucisz wykręty i usprawiedliwienia i staniesz przed Bogiem nagi i bezbronny, jeśli - przyznasz się do błędów, czyniąc pierwszy krok w kierunku zaradzenia im, Bóg cię nie odrzuci. Nadal będziesz znajdował akceptację w Jego oczach.

Najlepsze streszczenie tego religijnego poglądu, jakie kiedykolwiek widziałem, składało się z pięciu słów na nalepce samochodowej: „Bóg i tak cię kochać Nie ma potrzeby próbować oszukać Boga, tak jak robili to Adam i Ewa, zrzucając winę na innych, twierdzić, że nie mogliśmy zapa­nować nad sobą albo, że nas skuszono. Bóg zna nas zbyt dobrze, by dać się oszukać, zna nasze uczynki, ale i tak nas kocha.
Nie chodzi o to, że Boga nie obchodzi, czy czynimy dobro czy zło. Obchodzi Go to głęboko, to właśnie troska Boga nadaje naszym moralnym wyborom kosmiczne znaczenie. Bóg zna różnicę między uczynkiem, który jest zły, i osobą, która staje się utraconą duszą z powodu złego uczyn­ku. To coś więcej niż potępienie grzechu i miłość do grze­sznika. Bóg potępia grzech, ale zanadto kocha człowieka, który go popełnił, by napiętnować jego jako grzesznika. Bóg może być rozczarowany niektórymi naszymi uczynkami, ale nigdy nie jest rozczarowany tym, kim jesteśmy, omylnymi ludźmi walczącymi ze skutkami poznania dobra i zła.
Bohaterowie Biblii nie są doskonałymi ludźmi. Ich wspaniałe, natchnione wiarą uczynki przyćmiewają ich pomył­ki, ale wszyscy oni popełniają wiele błędów, ponieważ są istotami ludzkimi, nie mitycznymi wzorami doskonało­ści. Abraham wypędza swoją żonę i syna, aby głodowali na i pustyni, i naraża żonę na niebezpieczeństwo, kłamiąc na jej temat, aby uratować siebie. Jednak Abraham jest nazy­wany „przyjacielem Boga”. Mojżesz wielokrotnie wpada w gniew na ludzi, którym powinien przewodzić, ale jest mu dana zażyłość z Bogiem, jakiej żaden inny prorok nie doświadczą. Dawid popełnia cudzołóstwo z zamężną kobietą i organizuje zamach na życie jej męża, ale Bóg kocha Dawida bardziej niż którąkolwiek inną postać z Biblii. Czło­wiek, który twierdzi, że jest doskonały, bez wad i braków, twierdzi w istocie, iż jest jak Bóg.

Człowiek, który swoje wady zna aż za dobrze, jest otwarty na miłość i obecność Boga, ponieważ zdaje sobie sprawę z tego, że nie jest Bogiem. Ernest Kurtz i Katherine Ketcham tak to ujmują: „Niedoskonałość to rana, przez którą wchodzi Bóg”.

Powinniśmy sobie uświadomić, że nie jesteśmy i nigdy nie będziemy doskonali, z poczuciem ulgi, a nie niechęci i nieuchronnego kompromisu. Nie oznacza to, że godzimy się na mierność. Rozumiemy nasze człowieczeństwo, zda­jąc sobie sprawę, że sytuacje, przed jakimi stajemy jako ludzie, są tak skomplikowane, iż nikt nie potrafi za każ­dym razem wybrać dobrze.

Pewien psychiatra opisu­je wybitnego adwokata, który obawiał się przegrać sprawę sądową ze strachu, że jego koledzy przestaliby go szano­wać, gdyby się okazało, że nie jest doskonały. Kiedy wre­szcie jedną sprawę przegrał, odkrył ze zdumieniem i ulgą, że koledzy lubili go bardziej, kiedy był mniej doskonały, miał mniejszą obsesję na punkcie doskonałości i był bar­dziej ludzki.

Jeśli boimy się popełnić błąd, bo czujemy przymus za­chowania pozoru doskonałości, ponieważ za każdym razem, kiedy robimy coś źle, przypomina nam się gorzki smak ro­dzicielskiego rozczarowania i krytyki czy też sarkazm na­uczyciela, nigdy nie będziemy dość odważni, by spróbować czegoś nowego i trudnego. Będziemy robili tylko to, co na pewno potrafimy robić dobrze. Nigdy się nie nauczymy, nigdy się nie rozwiniemy.
Jeśli nasi rodzice nie umieją uporać się z naszymi błęda­mi, jeśli trudno im nas kochać wraz z naszymi nie doskonałościami, być może potrzebują naszej doskonałości, aby im samym przysparzała chwały.
Jeśli nasi współmałżonkowie bez ustanku wytykają nam niepowodzenia, być może chcą, abyśmy stali się lepsi i nie znają innego sposobu, aby to osiągnąć. Jeśli przyjaciele są bezlitośni i odtrącają nas za na­sze pomyłki, może dzieje się tak, dlatego, że te pomyłki ugo­dziły ich w szczególnie wrażliwe miejsce.

Bóg jednak nie potrzebuje nas do zaspokojenia swoich potrzeb, Jego ocze­kiwania w stosunku do nas są bardziej realistyczne niż bli­skich nam ludzi. Bóg w równym stopniu kocha kobietę oty­łą i szczupłą, niezdarnego młodzika i utalentowanego spo­rtowca, nieudanego sprzedawcę i jego bardziej energiczne­go rywala. W rzeczywistości Bóg może kochać ich bardziej z powodu bólu, którego oni - Jego dzieci - doświadczyli ze strony innych Jego dzieci, oraz dlatego że wstyd - „rana, która wpuszcza Boga” - przełamał zbroję pozorów dosko­nałości i otworzył ich dusze na obecność Boga. Bóg akceptuje nas takimi, jacy jesteśmy, i ta akceptacja jest początkiem procesu uleczenia wstydu, ponieważ tylko wtedy, kie­dy wiemy, że można nas zaakceptować i kochać, będziemy mogli zmienić w sobie to, czego sami nie lubimy.

Jak Biblia może pomóc przezwyciężyć poczucie winy? Jak uciszyć ten głos wewnętrzny, który czasem jest głosem rodziców, czasem nauczyciela czy duchownego i mówi nam: Jak mogłeś coś takiego zrobić?
Są rzeczy, z powodu, których powinniśmy czuć się winni, ale poczucie winy winno być związane z czynem, a nie ze sprawcą. Mąż, który nie dotrzymuje obietnic małżeńskich albo w grze hazardowej przegrywa całą pensję i zostawia swoją rodzinę w nędzy, powinien czuć się winny. Przyja­ciel lub duchowny, który akceptuje jego usprawiedliwienia, że doprowadziło go do tego zrzędzenie żony, nie czyni mu przysługi. Pozwala mu tylko ukrywać się przed własną niedoskonałością, przyjmować postawę: „Ze mną jest wszystko w porządku, nie muszę się zmieniać, to dla kogoś innego” i opierać się siłom, które mogłyby mu pomóc zmienić się i stać się bardziej ludzkim. Czy jednak istnieje większe prawdopodobieństwo, że zmieni swoje zachowanie, kiedy potępimy go jako nieodpowiedzialnego człowieka zamiast potępić jako nieodpowiedzialne to, co zrobił, czy kiedy mu powiemy, że jest w nim chęć i zdolność bycia odpowiedzialnym, kochającym mężem i że z pomocą Boga i wsparciem przyjaciół tę chęć i zdolność mógł­by urzeczywistnić?

Odwiedzałem w szpitalu swego przyjaciela. Palił trzy paczki papierosów dziennie przez całe dorosłe życie i umierał na raka płuc. Często mówił, że czuje winę z powodu zrujno­wania własnego zdrowia. Czy bardziej pomogły mu słowa „To nie twoja wina, te reklamy papierosów są takie sprytne, że każdego przekonałyby do palenia”, czy mówiąc: „Sądzę, że musisz czuć się źle na skutek tego, co się stało, z faktu, że się sam do tego przyczyniłeś. Chciałbym ci jednak przypomnieć, że twoja żona i córka nadal cię kochają. Nie gniewają się na ciebie, nawet, jeśli czasem ich rozpacz z powodu twojej choroby i ich strach przed przyszłością mogą wyglądać jak gniew. Nadal kocha cię też Bóg. Nie spisał cię na straty. Wie, co uczyniłeś wobec siebie, ale i tak cię kocha. Przyszedłem, żeby postać przy twoim łóżku i modlić się wraz z tobą, co będzie znakiem i ucieleśnie­niem Bożej miłości. Jeśli więc szanujesz opinię swojej ro­dziny i opinię Boga, chcę, byś nigdy nie przestał kochać siebie i myśleć o sobie jako o dobrym człowieku”.

Moje sło­wa nie wyleczyły jego raka płuc, ale mogły uleczyć winę i wstyd, które złośliwie zaczęły się w nim rozrastać. Za­pewniony o miłości Boga, o swojej wartości jako człowieka, męża, ojca i przyjaciela, mógł zaakceptować moje modlitwy, łzy swojej żony i wizyty zatroskanych bliskich. Nie przedłużyło to jego życia, (choć przypuszczam, że przekonanie, iż zasługuje się na życie, może pomóc po­wstrzymać niektóre skutki choroby), ale pomogło mu prze­żyć ostatnie miesiące ze świadomością, że jest kochany i ceniony.

Istnieją pewne rzeczy, z powodu, których nie czulibyśmy się winni, gdybyśmy byli w pełni racjonalnymi ludźmi, ale ponieważ nimi nie jesteśmy, naraża nas to na poczucie winy. Jeśli mamy nadmierne poczucie odpowiedzialności za dobry rezultat wszelkich przedsięwzięć, jeśli mamy prze­sadne poczucie, że w naszej mocy leży spowodowanie, by wszystko układało się pomyślnie, czynimy się winni za wszystko, począwszy od złej pogody, a na niewłaściwym zachowaniu innych kończąc.

Psychologia przypomina nam, że „nie panujemy nad bólem innych lu­dzi. Poczucie winy w znacznej mierze wypływa z przekona­nia, że mamy większy wpływ na bieg rzeczy niż to jest w rzeczywistości”.

Rodzice, których dziecko urodziło się z wadą genetyczną, obwiniają o to siebie, choć tego w oczywisty sposób sami nie wybrali. Zadają sobie pytania: „Czy to się stało, dlatego, że będąc w ciąży, piłam wino? Dlatego że miałam stosunki płciowe w czasie ciąży? Dlatego że przed małżeństwem mia­łam kilku partnerów, czy też, dlatego że czułam niechęć do tego, co dziecko będzie oznaczało dla mojej pracy, wakacji, figury?”
Rodzice, których dzieci doznają obrażeń w wypad­kach, gnębią się myślą: „Gdybym tylko nie pozwoliła jej tam pójść”, jak gdyby mieli obowiązek przewidywania przyszłości.

Kilka lat temu byłem na dwóch pogrzebach starszych kobiet. Obie rodziny odwiedziłem tego samego popołudnia, aby złożyć kondolencje. W pierwszym domu najstarszy syn zmarłej powiedział: „To moja wina, że mama zmarła. Powinienem był wysłać ją na południe, za­brać ją z tego przejmującego zimna, gdzie nawet nie można wyjść na spacer. Gdybym to zrobił, żyłaby dzisiaj”. Próbo­wałem go pocieszyć, a potem poszedłem do drugiej rodziny, gdzie najstarszy syn powiedział: „Myślę, że matka umarła z mojej winy. Gdybym tylko nie nalegał, że musi pojechać na południe... Ta długa podróż pociągiem, gwałtowna zmia­na klimatu, to było dla niej zbyt dużo”.

Jeśli rzecz kończy się nieszczęśliwie, będziemy sobie bez końca robić wyrzuty wszystkimi „gdyby” i „Jeśli", obwinia­jąc się o nie dokonanie mądrzejszego wyboru. Wina jest nie­mal zawsze obecna po śmierci bliskiego człowieka (ponie­waż my nadal jesteśmy żywi, a ta osoba nie, ponieważ pod­jęliśmy decyzję, która okazała się niewłaściwa, ponieważ jakąś częścią duszy możemy żywić urazę do zmarłego, a może kiedyś nawet życzyliśmy mu śmierci).

Ze wszystkich sposobów, w jakie możemy stracić bliskie­go człowieka, najsilniejsze poczucie winy wywołuje śmierć samobójcza. Samobójstwo niezwykle skutecznie wywołuje poczucie winy wśród tych, którzy nadal żyją. Czytałem wie­le dobrych książek na temat samobójstwa, wszystkie mają tę samą wadę. Pierwsza połowa książki mówi nam, że jeśli jesteśmy dostatecznie spostrzegawczy i wrażliwi, możemy zauważyć sygnały ostrzegawcze i zapobiec samobójstwu. Druga połowa opowiada, że jeśli ktoś, kogo kochaliśmy, odebrał sobie życie, nie powinniśmy się czuć winni. Kiedy człowiek jest zdecydowany popełnić samobójstwo, nie mo­żesz zrobić niczego, by go powstrzymać.
Prawdopodobnie oba te twierdzenia są prawdziwe. Na­stępująca historia też jest prawdziwa: Młody mężczyzna chodził dwa razy w tygodniu do terapeuty, ponieważ cier­piał na depresję. Pewnego piątkowego poranka po normal­nej sesji terapeutycznej terapeuta oświadczył: „Nie podoba mi się twój stan. Nie chcę cię zostawić samego na weekend. Obawiam się, że możesz sobie coś zrobić. Chciałbym, żebyś spędził weekend ze mną i moją żoną w naszym domku”.

W czasie jazdy młody mężczyzna poprosił tera­peutę, żeby zatrzymał się na chwilę, bo musi się załatwić. Zaczął iść w kierunku przydrożnego lasku, ale nagle od­wrócił się i wybiegł na szosę, prosto pod nadjeżdżającą ciężarówkę. Zginął na miejscu. Była to sytuacja tak zbli­żona do idealnej, jak tylko można sobie życzyć, wykwali­fikowany specjalista odebrał subtelne sygnały i zrobił wszy­stko, by nie zostawić bez opieki pacjenta w depresji. Jed­nak nawet to nie wystarczyło, by powstrzymać człowie­ka skłonnego do autodestrukcji od unicestwienia samego siebie.

Możemy mówić ludziom, że nie powinni czuć się winni, że zrobili wszystko, co w ich mocy. Możemy podkreślać, że nie są odpowiedzialni za uczucia i czyny innych, ale poczu­cie winy jest irracjonalne. Czujemy się winni, gdy nam się coś uda („Nie zasługuję na sukces, kiedy jest tylu ludzi, którym się nie powiodło”), i czujemy się winni, gdy nam się nie powiedzie („To wszystko z mojej winy”).
Mamy poczu­cie winy z powodu inercji („Może gdybym zrobił więcej...”), a nawet własnych myśli („Zgrzeszyłem przeciwko mojemu małżeństwu, bo zauważyłem, jak atrakcyjna była ta kobie­ta przy sąsiednim stoliku i zastanawiałem się, co by się stało, gdybym zaczął z nią rozmowę”). Nie można rozmo­wą wyzwolić kogoś z poczucia winy. Wiem, próbowałem tego setki razy. Im częściej powtarzasz: „Jesteś niereali­styczny, nie ma potrzeby, żebyś o to siebie obwiniał”, tym mocniej do rozmówcy dociera: „Nie dość, że jesteś winny, to jeszcze jesteś nierealistyczny”.
Zamiast wypominać człowiekowi niewłaściwe uczucia, powinniśmy powiedzieć: „Wiem, że okropnie się czujesz z powodu tego, co się stało, i boleję wraz z tobą. Ale jesteś dobrym człowiekiem i ko­cham cię”.
Skoro esencją winy jest poczucie, że jestem złym, człowie­kiem i nie zasługuję na miłość z powodu tego, co zrobiłem, możemy je zneutralizować przez zapewnienie ludzi, że w rzeczywistości bardzo nas obchodzi ich los nie tylko, dla­tego, że my jesteśmy emocjonalnie szczodrymi, troskliwy­mi ludźmi, ale dlatego że oni prawdziwie zasługują na mi­łość.

Jest nieszczęściem, że tak wielu z nas wychowano w prze­konaniu, iż biblia to karcący głos, który wzbudza w nas poczucie winy. Pragnąłbym, abyśmy nauczyli się widzieć biblie jako źródło leczenia i łagodzenia poczucia winy, po­nieważ w dużej mierze to poczucie jest irracjonalne (nie ma powodu, żebyśmy czuli się winni, a jednak tak się czu­jemy i nie można nas przekonać, że nie musimy), a biblia działa w obszarze pozaracjonalnym.

Wiele lat temu pewna starsza kobieta z naszej społeczności przyszła do mnie i mówi, że chce ze mną porozmawiać.
- Pastorze, czuję się okropnie - powiedziała. - W zeszłym tygodniu zrobiłam coś bardzo złego.
Czekałem, żeby mi wyznała, co za straszliwy grzech po­pełniła.
Poszłam na cmentarz odwiedzić grób mojego męża.
Aha, no i co się tam zdarzyło?
W czwartek było żydowskie święto i wiem, że nie powinno się chodzić na cmentarz w święta.
Ale myślałam o nim bez przerwy i taka się czułam samotna, że poszłam, choć wiedziałam, że to złe. Teraz okropnie się czuję.
Ponieważ byłem młodym, niedoświadczonym pastorem, popełniłem błąd, próbując ją przekonać, że nie ma powodu czuć się winna. Powiedziałem, że rozumiem, dlaczego chcia­ła odwiedzić miejsce spoczynku swojego męża, że było to silne uczucie religijne i że reguła zakazująca wizyt na cmentarzu w święta nie jest aż tak ważną regułą religijną. Im więcej mówiłem, tym bardziej czuła się nieswojo. Czuła się winna z powodu tego, co zrobiła (może wizyta na cmen­tarzu wzbudziła jakieś pogrzebane poczucie winy, które nie miało nic wspólnego z zakłóceniem święta), i moje przeko­nywanie, że nie musi tak się czuć, nie pomagało.
Nagle wpadłem na pewien pomysł. Irracjonalne poczucie winy wymaga irracjonalnej terapii, a nie racjonalnych argumen­tów. Zapytałem
Jaka to była data?
Siedemnasty.
Proszę dać siedemdziesiąt złotych na cele dobroczynne w imieniu męża i w ten sposób zadośćuczynić za ten uczy­nek.
Twarz kobiety rozjaśniła się.
- O, dziękuję. Już mi lepiej.

Jedną z rzeczy, z którymi biblia najlepiej sobie radzi, jest uczenie nas przezwyciężania naturalnego poczucia winy, które odczuwamy po śmierci kogoś bliskiego, oraz słusznego poczucia winy, wynikającego z naszych złych uczynków. Jeśli poczucie winy jest rezultatem czegoś, co zrobiliśmy, lekiem mogą być inne, lepsze czyny, akty tro­skliwości, ofiarowanie pieniędzy na organizacje dobroczynne, pomoc sąsiadowi. Na poziomie racjonalnym wiemy, że datki na cele charytatywne nie przekreślą samolubnego czy bezmyślnego czynu, który wywołał nasze poczucie winy.
Jednak na poziomie irracjonalnym, tam gdzie żyją nasze dusze, czyn ten ukazuje nam nasze lepsze, szlachetniejsze „ja". Czyn „równoważy” czyn, głos słusznej dumy przeciw­stawia się strofującemu, pełnemu dezaprobaty głosowi win­nego sumienia.

Tradycyjna interpretacja biblii często wymaga od nas wykonywa­nia czynów i odprawiania rytuałów, które „nie mają sen­su”. Niejednokrotnie byłem zniecierpliwieni tymi bezsen­sownymi żądaniami. Skoro jednak te rytuały przetrwały stulecia, to jest tak być może, dlatego, że „działają” na ja­kimś pozaracjonalnym poziomie i pomagają ludziom w sposób, którego nie rozumiemy. Kiedy ktoś bliski umiera, a my czu­jemy się winni, ponieważ żyjemy i nie mogliśmy zrobić nic, by uratować tę osobę, biblia ofiaruje nam sposoby przeży­wania żałoby wystarczająco, abyśmy czuli, że nie traktujemy śmierci lekko. Kiedy zrobimy coś, czego bardzo żałujemy, biblia pokazuje nam, jak zrównoważyć zły uczy­nek uczynkiem bardziej godnym szacunku. Myślę tu o ży­dowskim obyczaju sziwa, pozostawania w domu przez ty­dzień po śmierci członka rodziny, zakrywania wszystkich luster i siedzenia na niskiej, twardej ławce, a potem odma­wiania modlitwy żałobnika na codziennych nabożeństwach przez cały rok.

W starożytnym Izraelu, w czasach biblijnych, Słowo Boże nie tylko określała dobro i zło oraz oczekiwania wobec ludzi. Dawała również wskazówki, co człowiek ma robić, kiedy czuje się przytłoczony poczuciem, że zawiódł i rozczarował Boga. Miał wtedy przynieść na ołtarz Boga ofiarę, zadość­uczynienie za grzechy. Jej celem nie było „zrównoważenie ksiąg” dobrym uczynkiem, aby zrekompensować każdy zły uczynek, ani przekupienie Boga, aby przymknął oczy na występek.
Jej celem było zaznajomienie dawcy z jego lepszą naturą, pozwolenie mu na powiedzenie sobie: „Chciałbym być doskonały, ale wiem, że nie jestem doskonały. Czasami jestem słaby i bezmyślny.
Ale oto, proszę, niekie­dy potrafię być silny i szczodry, a także opanowany. Nie jestem złym człowiekiem. Jestem człowiekiem, który czę­sto robi złe rzeczy, ale jeszcze częściej czyni rzeczy dobre. Jeśli to wystarcza Bogu, powinno również wystarczać mnie”.
Mędrcy mówią, że w całej Jerozolimie nie było szczę­śliwszego człowieka od tego, który przyniósł swoją ofiarę za grzechy na ołtarz Boga i odchodził z poczuciem przeba­czenia.


Simha