Ocalona
07.01.2007.

Byłam ofiarą hitlerowskiego ludobójstwa. Do wojny mieszkaliśmy w małym polskim miasteczku. W naszej licznej rodzinie panowała atmosfera miłości i silnego wzajemnego przywiązania. Ciepłe wzajemne stosunki utrzymywaliśmy dosłownie ze wszystkimi. Wszyscy moi krewni mieszkali blisko, jeden obok drugiego i kiedy zaczynał np. padać deszcz, zawsze można było wstąpić do najbliższego domu i znaleźć się w gościnie u wujka, cioci czy dziadków.
Wychowywałam się w duchu judaistycznej, ortodoksyjnej tradycji żydowskiej. Mama zawsze nam wpajała, że Judaizm to cała treść życia, jego sens, cel i celowość. Nie robiłam różnicy między tzw. świętem małym i tzw. dużym; dla mnie pojęcia „mały’ i „duży” w odniesieniu do świąt nie istniało – po prostu: święto to święto. I, oczywiście, każda sobota, szabat, był dla nas świętem. Zawsze.
Mama z babcią przygotowania do szabatu rozpoczynały już w środę, zabierając się do przygotowywania ciast i tego najważniejszego wypieku – chały. W piątek przygotowywano rybę, gotowano rosół i robiono makaron nitki. Zanosiliśmy do piekarni czulent – garnek z mięsem,warzywami i ziemniakami.
Tego dnia myliśmy się szczególnie starannie i wkładaliśmy najlepsze, świąteczne ubrania. Stół przykrywało się pięknym, śnieżnobiałym obrusem i wyjmowało wszystkie, jakie były w domu, domowe srebra. Za świątecznym stołem zasiadała cała rodzina Ojciec wracał z synagogi i odmawiał kiddusz, błogosławił wino i chałę, żonę, synów i córki. W piątkowy, szabatni wieczór główną potrawą była ryba.
W sobotę rano szliśmy do synagogi. Po „nabożeństwie” wstępowaliśmy do piekarni po pozostawiony tu poprzedniego dnia czulent. Cała rodzina zasiadała w domu za stołem i w świątecznym nastroju zabieraliśmy się do jedzenia.

Okropności nazizmu
Dojście Hitlera do władzy zmieniło także nasze życie. We wrześniu 1939 roku Niemcy napadły na Polskę. Pewnego dnia - było to niedługo po wtargnięciu okupanta – zebrano nas, wszystkich uczniów narodowości żydowskiej i od naszego nauczyciela, który przyszedł razem z przedstawicielem okupacyjnych władz, usłyszeliśmy: „Posłuchajcie, dzieci. Od dziś nie wolno wam przychodzić do szkoły dlatego, że jesteście Żydami.” Miałam wtedy około dziesięciu lat. Byliśmy upokorzeni i przygnębieni.
Następnym posunięciem Niemców było wysiedlenie nas, wszystkich Żydów mieszkających w miasteczku, z naszych domów i zamknięcie w getcie, na które wydzielono tylko jedną ulicę. Ja, z moją o dwa lata starszą siostrą, byłyśmy jednymi z pierwszych, których tam przesiedlono. Niemcy, kiedy szłyśmy w odwiedziny do babci, schwytali nas i zawieźli do pracy w fabryce amunicji, choć byłyśmy jeszcze dziećmi.
Wszystko to stało się nagle i było dla nas koszmarem: zamiast ciepłego, przyjaznego domu, obudziliśmy się niespodziewanie, bez przygotowania w okropnych warunkach. Z atmosfery przytulnego, kochającego i troskliwego domu trafiliśmy do człowieka, który bez żadnej przyczyny niemal nieustannie bił nas batogiem. Bardzo rzadko otrzymywaliśmy zezwolenie na widywanie się rodzicami, aż pewnego razu takiego zezwolenia nie otrzymaliśmy. W zamian zapakowano nas i odprawiono w konwojowanej grupie do lasu. Poprzedniego lata często bywałyśmy w tym lesie zbierając grzyby, maliny i czarne jagody. I teraz znów tu byłyśmy, ale w charakterze więźniów.
Trudno wręcz opisać, z jakim bezprawiem i okrucieństwem mieliśmy do czynienia. Tak naprawdę, to tego, co odczuwaliśmy i przeżywaliśmy, żadne słowa wyrazić nie mogą. Budzono nas wcześnie rano. Tak wcześnie, że raczej bliżej było środka nocy niż poranka. Wyprowadzano na plac, niezależnie od pogody, i ustawiano w szeregach po pięcioro, by było nas łatwiej policzyć. Po takiej „pobudce” szliśmy do pracy. Praca w fabryce trwała do późnego wieczora. Ja pracowałam na stanowisku, które pozwalało na rozwałkowanie półcentymetrowego kawałka aluminium do rozmiarów naboju. Potem trzeba było włożyć komponenty, proch, złożyć i uzbroić pocisk.
Do czasu okupacji wszystko, czego ode mnie wymagano – to chodzić do szkoły, uczyć się, pomóc czasem mamie w gospodarstwie, trochę w sadzie i popilnować od czasu do czasu młodszą siostrę. Teraz postawiono mi krótkie ultimatum: „Albo opanujesz perfekcyjnie pracę na tym stanowisku, albo umrzesz”.
Pewnego razu długo płakałam, tak długo, aż poczułam, że brakuje mi łez. Miało to miejsce wtedy, kiedy wysiedlono całą ludność żydowską naszego miasta i kiedy zdałam sobie sprawę, że najprawdopodobniej już nigdy więcej nie zobaczę moich rodziców, rodzeństwa i nikogo ze swej rodziny. Był to ostatni raz w ciągu mojego dotychczasowego życia, kiedy płakałam. Chyba naprawdę zabrakło mi już łez.
Z początku tych strasznych dni bez przerwy modliłam się. Wstawałam wcześnie rano, by odmówić poranne modlitwy mode ani, a w ciągu dnia odmawiałam Szma i modliłam się do Boga tak po prostu, swoimi słowami. Pewnego dnia modliłam się, by Bóg przysłał mi, albo choć pozwolił zobaczyć moją mamę – byłam głodna i bardzo tęskniłam za domem. Potrzebowałam macierzyńskiej troskliwości a nie nieustannych cięgów. Chciałabym wykąpać się, ale nie było ku temu warunków, nie było też mydła - nieustannie chodziłam w brudzie. Dlatego modliłam się. Ale nie było żadnych efektów – nic nie działo się. Nie było odpowiedzi na moje modlitwy i stąd wyciągnęłam wniosek, że Boga nie ma!

Obozy koncentracyjne
Przewożono mnie z obozu do obozu koncentracyjnego, aż znalazłam się w Bergen-Belsen, a potem w Dachau. Kiedy dziś o tym myślę, trudno mi samej uwierzyć, że można było przejść tyle okropności; i że mogłam to wytrzymać a przy tym pozostać wśród żywych. W obozie działy się rzeczy będące niewyobrażalnymi, niespotykanymi dotychczas przestępstwami. Pastwiono się nad nami na różne sposoby. Oto, np. wyprowadzano w pole i zmuszano do wykopywania buraków – gołymi rękami ze zamarzniętej ziemi. Do dziś pamiętam, jak krwawiły moje ręce; i nawet dziś, kiedy na nie spojrzę, wydaje mi się czasami, że nadal krwawią.
Jedno z wydarzeń, charakteryzujące ludzkie okrucieństwo szczególnie utkwiło mi w pamięci. Pewnego razu pracowałam w polu przy burakach. Przyszła mi wówczas do głowy taka oto myśl: schowam i potem zjem jeden burak. Nawet nastawiłam się, że mój żołądek mniej będzie cierpiał najbliższej nocy. Nasza dzienna racja żywnościowa składała się z kawałka chleba, którego 80% stanowiły trociny, i z kubka kawy. Uważano, że to powinno wystarczyć dla podtrzymania naszych sił przez 24 godziny. Tej porcji żywności ledwie, oczywiście, starczało na tyle, by natychmiast nie umrzeć z głodu, nie mówiąc już o regeneracji sił potrzebnych do ciężkiej, wielogodzinnej pracy w niesamowitym chłodzie.
Zostałam złapana. Kiedy strażnik mnie złapał na zabieraniu tego jednego, jedynego buraka, zostałam tak silnie zbita, że jeszcze dziś, kiedy o tym mówię, czuję uderzenia kańczuga na plecach, na twarzy i na całym ciele. Potem na długi czas powieszono mnie za ręce na belce, karząc mnie w ten sposób tylko za to, że będąc bardzo głodną, nie wytrzymałam i próbowałam wziąć do jedzenia jeden zwykły burak.
Wielu z nas ginęło z zimna – żadnej ciepłej odzieży nie mieliśmy. Czasami musieliśmy stać w szeregu mimo tego, że leżał śnieg, a my – na wpół ubrani i bez butów.
Na jednej ze zbiórek zmuszono nas do zupełnego rozebrania się, by przeprowadzić eksperyment: ile potrzeba czasu, by u człowieka całkowicie zamarzła krew. I do dzisiejszego dnia, gdy w chłodną pogodę zmarzną mi, tak jak każdemu człowiekowi, palce moich rąk, wspominam tamten czas, tamte chwile, kiedy zaczynałam zamarzać. A jedyną przyczyną, która spowodowała, że wówczas nie zamarzłam było to, że znalazłam sie pod stosem ludzi, którzy upadając przykryli mnie i w ten sposób uchronili moje ciało od utraty ciepła. Pomyślałam sobie wtedy, że jednak przeżyję ten dzień, tak jak przeżyłam nawet dzień, w którym stwierdziłam, że nie ma Boga, że On nie istnieje.
Udało mi się przeżyć, a zasługę tego przypisywałam wyłącznie samej sobie. Dopiero znacznie później zrozumiałam, że za swoje ówczesne ocalenie winnam dziękować jedynie naszemu Panu.
Ale był czas, kiedy byłam niemal przekonana, iż nie uda mi się pozostać wśród żywych. W czasie transportu do Dachu pociąg został ostrzelany. Kiedy wyskoczyliśmy z wagonów i rzuciliśmy się do ucieczki w las, w mojej głowie przemknęła myśl: „Co za ironia losu!? Wykonałam, wyprodukowałam tak wiele amunicji, że i dla mnie jaj starczy!”. Zresztą śmierć w takich okolicznościach wydawała się lżejszą niż życie; i bliższą.
Kiedy jeszcze znajdowałam się w swoim miasteczku, ale już jako nadzorowany więzień, zdarzyło mi się pewnego razu uśmiechnąć do kogoś nieznajomego. Niemcy za to „przestępstwo” wsadzili mnie na 24 godziny do zbiornika ze ściekami i fekaliami. Poziom cieczy zmuszał do stania na końcach palców – by nie utonąć. Nie miałam wtedy nawet dwunastu lat.
Następnym ciężkim przeżyciem była dla mnie choroba siostry, która była w jednym ze mną obozie i zaraziła się durem brzusznym. Siostra była jedynym członkiem rodziny, który jeszcze pozostał przy życiu. Nie wierzyłam, że po jej stracie potrafię dalej żyć. Na domiar złego do baraków co jakiś czas przychodzili strażnicy, by sprawdzić, czy wśród więźniów nie ma kogoś chorego. Jeśli takiego znaleźli, wywozili go w pole, na mróz, by zamarzł. Dlatego w czas tych wizytacji kładłam się na siostrze, przykrywając ją sobą; i kiedy kazano podnosić rękę tym wszystkim, którzy są zdrowi, podnosiłam rękę zamiast swej siostry.
Wtedy jeszcze nie znałam Boga. Sądziłam, że te wszystkie cierpienia i okropności obozu koncentracyjnego znoszę dlatego, że to właśnie On tak chciał, że On mnie tu umieścił. Dopiero później zrozumiałam, że to nie tak, że jeśli mamy mówić o ingerencji Pana, to polegała ona na tym, że pomagał mi On to wszystko przejść. I przeżyć, nie umrzeć, jak wielu innych.

Przeznaczona na rozstrzelanie
Dwukrotnie wyznaczano mnie do rozstrzelania. I dwukrotnie, kiedy zauważałam lukę w otaczającym nas pierścieniu strażników, uciekłam i ukryłam się. Za drugim razem niemal natknęłam się na strażnika. W pośpiechu z początku go nie zauważyłam – musiałam dosłownie od niego odskoczyć. Na szczęście on też mnie nie zauważył. Inaczej już nie żyłabym. To mogło zdarzyć się tylko za Bożą opatrznością. Gdyby strażnik mnie zauważył, postępowanie było jedno – po prostu zastrzeliłby mnie na miejscu. Starając się być niewidoczną, ukradkiem skryłam się w zalesionej części obozu.
Kiedy w maju 1945 r. nas wyzwolono, byłam pewna, że tego, co wycierpiałam i przeżyłam, nigdy Niemcom nie wybaczę. Nienawidziłam ich z całych sił swego jestestwa.
Ta nienawiść niszczyła, w dosłownym znaczeniu zżerała mój organizm. Z tego powody musiałam przejść 27 poważnych operacji. W tym czasie chciałam znaleźć kogoś takiego, kto mógłby zrzucić bombę na Niemcy i na Polskę.
Oprócz mojej siostry i jednej cioci z mojej blisko stuosobowej rodziny nie ocalał nikt.

Moje nowe życie
Po wyzwoleniu wyjechałam do Ameryki, wyszłam za mąż i urodziłam dzieci. Miałam nowe życie. Nienawidziłam nadal Boga, ale stałam się aktywną działaczką w naszej synagodze. Robiłam to dla dzieci Miałam wewnętrzne głębokie przekonanie, że moje dzieci muszą poznać judaizm i tradycję narodu żydowskiego – ja nie mogłam im niczego przekazać, niczego nauczyć; moja dusza była martwa. Na wszelkie możliwe sposoby pomagałam też w organizacji żydowskiej szkoły. Udało mi się nawet zostać prezesem żydowskiego, żeńskiego stowarzyszenia. Gdyby patrzeć na moją aktywność, z tego punktu widzenia możnaby orzec, że byłam wzorcowym przykładem Żydówki.
Gdyby jednak ktoś spytał mnie wtedy: „Czy ty wierzysz w Boga?”, odpowiedziałabym: „Nie”. Niemniej nadal uważałam za konieczne uchronić przynależność do judaizmu i przestrzegania tradycji żydowskiej – u siebie i w swojej rodzinie. Zwłaszcza u dzieci.

Moja córka wierzy w Jezusa
Pewnego dnia podeszła do mnie moja córka, podlotek i oznajmiła najgorszą rzecz, jaką można było sobie na moim miejscu wyobrazić. On obwieściła: „Mamo, ja wierzę w Jezusa Chrystusa. Wierzę, że jest On prawdziwym żydowskim Mesjaszem.”
O mało co nie dostałam ataku serca! Niezwłocznie opowiedziałam jej, co Jezus Chrystus zrobił z naszą rodziną i dlaczego nie ma ona tak wielu ciotek i wujków. Mówiłam, jak to nazistowscy strażnicy nieprzerwanie wypominali mi, że to ja zabiłam Jezusa; twierdzili, że On mnie nienawidzi i to dlatego wysłał mnie i mnie podobnych do obozu koncentracyjnego, bym tam znalazła swoją śmierć.
Kiedy jeszcze mieszkałam w Polsce i miałam 7 lub 8 lat, katolicki ksiądz uderzył mnie po głowie krucyfiksem, ponieważ osądził, że popełniłam „straszne przestępstwo”, przechodząc publicznym chodnikiem zbyt blisko, jego zdaniem, budynku kościoła. Żadną z tych wiadomości nie przekonałam córki, nie uświadomiłam jej błędu.
Uwierzenie mojej córki w Jezusa było dla mnie równoznaczne z jej śmiercią. Postąpiłam tak, jak powinna postąpić wzorowa Żydówka – wyrzuciłam córkę z domu. Nie mogłam sobie pozwolić na życie pod jednym dachem z moim wrogiem.
Wkrótce doczekałam się nowego ciosu. Kiedy mój mąż wybrał się do domu, w którym znalazła schronieni moja córka, by zobaczyć jak żyje i co u niej słychać – on także stał się wierzącym w Jezusa. Ten dom stał się forpocztą propagandy wiary chrześcijańskiej wśród Żydów.
Wszystkie pozostałe moje nadzieje pokładałam w młodszej córce. Chodziła ona do porządnej, prywatnej żydowskiej szkoły. Miała dobre wychowanie. Aż któregoś dnia przypadkiem dowiedziałam się, że i ona stałą się chrześcijanką. W pierwszym odruchu zbiłam ją.
Odtąd zaczęło zmieniać się postępowanie domowników. Mój mąż, przyjąwszy Pana, kiedy tylko wrócił do domu, zaczął mi czytać na głos Ewangelię. Dotąd nigdy nie słyszałam, o czym mówi Ewangelia, ale sam fakt mówienia głośno, wszem i wobec o swojej nowej wierze czyniło go w moich oczach zdrajcą. Poproszony o pomoc nasz rabin nie wskórał nic. Mój mąż był uparty, wytrwały i niezachwiany w swojej wierze.
Co mogłam zrobić!? Nosiłam się z zamiarem opuszczenia swojej rodziny, ale nie mogłam. Jedna z moich koleżanek, prawnik z wykształcenia ostrzegała mnie: „Jeśli wyjdziesz z domu, popełnisz przestępstwo. Według prawa będzie to porzucenie nieletnich dzieci. Za to grozi więzienie”. Byłam w ciężkiej rozterce: jedną rodzinę już straciłam w hitlerowskich Niemczech, teraz byłam na skraju utraty drugiej, a wszystko, i jedno, i drugie, przez jakiegoś Jezusa Chrystusa. Gdybym wtedy mogła spotkać tego Jezusa, zabiłabym go natychmiast!
Robiłam wszystko, co było możliwe, by ocucić, otrzeźwić moje córki – by moje córki przejrzały na oczy. Opowiadałam im o obozach koncentracyjnych, o stosunku chrześcijan do Żydów. Błagałam je i prosiłam o odżegnanie się od tego Jezusa, wroga Żydów. Wszak przez 2000 lat ciągle nas prześladowano tylko dlatego, że świat chrześcijański uważał tego człowieka za Mesjasza. Słowem opowiedziałam córkom wszystko, co wiedziałam, widziałam i przeżyłam – wszystko na nic.
Zaraz po przyjęciu chrześcijaństwa mój mąż przeforsował powrót do domu naszej starszej córki. I od tego czasu już oboje nieprzerwanie świadczyli mi o Jezusie. Zaczęłam znajdywać otwartą swoją hebrajską Biblię, a tuż obok notatki, różne zapiski i cytaty z Pisma Świętego. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że te notatki to fragmenty Pisma Świętego, a to dlatego, że naówczas nie znałam jeszcze Biblii.

Wizyta u rabina
Postanowiłam znowu zwrócić się o pomoc do rabina. Rabin pokazał mi różne fragmenty Pisma Świętego, które mogłyby być przydatne w mojej rodzinnej walce o wiarę. Pokazałam je domownikom, a oni w odpowiedzi na nie, pokazali mi pięć razy więcej fragmentów biblijnych. Zasugerowali także, bym spytała rabina o rozdział 53 księgi Izajasza i poprosiła go o objaśnienia. Zrobiłam tak, a rabin stwierdził, że tego rozdziału nie czyta żaden porządny Żyd, i że tym bardziej nie powinna go czytać Żydowska kobieta, matka i żona. I w taki oto nieoczekiwany sposób otrzymałam zakaz czytania 53-ciego rozdziału księgi proroka Izajasza. Ten sam los spotkał Psalm 22. A ponieważ domownicy uświadomili mnie, że istnieje 328 proroctw dotyczących przyjścia Mesjasza, cierpiącego za nasze grzechy Zbawiciela, zaczęłam pytać o nie naszego rabina. W końcu rabin zdenerwował się i podsumowując nasze spotkania powiedział mi, bym nie przychodziła więcej do synagogi, ponieważ przeczytałam mu 53 rozdział Izajasza. I ciągle o niego pytam.
Dlatego zawołałam łkając: „Pomóż mi, proszę! Ja nie chce iść drogą mojej rodziny! Poradź i wytłumacz mi to wszystko! Jeśli mówisz mi, że moja rodzina jest już martwa, bo uwierzyli w Jezusa, to jakim sposobem znikają z domu zapasy żywności, skoro nikt obcy u nas nie bywa. Kto je zjada? I dlaczego mam tak dużo rzeczy do prania? Jak mi to wyjaśnisz, skoro twierdzisz, że oni nie żyją? Pomóż mi!”
Rabin odpowiedział krótko: „Nie! Ja już w niczym pomóc ci nie mogę.”
Postanowiłam zatem radzić sobie sama. Doszłam do wniosku, że w końcu powinnam choć trochę wiedzieć o co toczy się nasz rodzinny spór. Zaczęłam od ukradkowych wypraw do naszej sutereny, na czytanie przy zamkniętych drzwiach Nowego Testamentu. Najpierw przeczytałam Ewangelię Mateusza, z której dowiedziałam się, że Jezus był miłosiernym i dobrym, a już na pewno nie był mordercą mojego narodu – wręcz przeciwnie, był człowiekiem dobrym i prawym. Wtedy zaczęłam się zastanawiać.
Zwróciłam się o pomoc do innego rabina, ale on mi odrzekł: „Przykro mi, ale nie mogę ci pomóc, bo nie znam Biblii aż tak szczegółowo, by podjąć temat Mesjasza”.

Milioner
Niedługo po tej debacie z rabinem zostałam zaproszona na obiad do domu Artura DeMossa. Pan DeMoss był bogatym bisnesmanem, chrześcijaninem. Raz do roku otwierał swój dom dla ludzi - spraszał gości dla propagandy wiary chrześcijańskiej wśród Żydów. Gospodarz zapytał mnie, czy nie obrażę się, jeśli on pomodli się za mnie. Odpowiedziałam: „Jest mi wszystko jedno. Może pan nawet stanąć na głowie. To pański dom!”
Gospodarz nie przejął się moją odpowiedzią i zaczął modlić się. Żydzi nigdy w czasie modlitwy nie zamykają oczy, ale ja, zupełnie nieoczekiwanie dla siebie samej – zamknęłam oczy i zaniosłam króciutką modlitwę: „Boże Abrahama, Izaaka i Jakuba! Jeśli Jezus jest naprawdę Mesjaszem, niech tak będzie. Ale, Ojcze, jeśli nie, to zapomnij, że zwracałam się do Ciebie”. Była to moja pierwsza od niepamiętnych czasów modlitwa. Poczułam po niej, jakby ogromny kamień spadł mi z serca. Po raz pierwszy od czasów wojny rzewnie zapłakałam i poczułam jakby jakieś niezwykłe oczyszczenie. Zrozumiałam, że Jezus żyje i przyjęłam Go jako swego osobistego Mesjasza.
Kiedy ludzie tacy jak ja, ofiary hitlerowskiego faszyzmu, gniewają się na mnie za to, że zostałam mesjanistyczną Żydówką – ja po prostu okazuję im swoją miłość, bo ich rozumiem, rozumiem ich reakcje i odczucia. Ja też to przechodziłam, też przeżyłam te okropności w obozach hitlerowskich i rozterki w moim nowym życiu.

Telefon z Berlina
Kiedyś zadzwonił do mnie Sid Rot. Jeden z jego przyjaciół, pastor dużego Kościoła w Berlinie, w rozmowie telefonicznej poinformował Sida: „Planujemy dużą konferencję i imprezy ewangelizacyjne. Chcemy wynająć największy w Berlinie stadion, ten, na którym Hitler organizował swoje masówki i wiece. Poszukujemy mesjańskich Żydów, bo chcemy, by uczestniczyli oni w naszych imprezach i by ich było jak najwięcej.” Sid odpowiedział mu: „Znam kogoś idealnie pasującego do tego rodzaju konferencji.” Miał na uwadze właśnie mnie. W pierwszym odruchu zdecydowanie tę propozycję odrzuciłam.
Kiedy po wojnie wreszcie mogłam porzucić Niemcy, solennie sobie przyrzekłam, że noga moja nigdy więcej nie postanie na tej przeklętej ziemi. A teraz Sid proponował mi powrót. Jak on mógł!? Był to dla mnie problem, z którym zmagałam się miesiącami; 6 miesięcy walczyłam w myślach z sobą i swoim sumieniem – jechać czy nie? W swoim życiu prosiłam Boga o różne rzeczy: o śmierć, o szczęśliwy powrót do domu; i prosiłam też, bym już nigdy nie musiała jechać do Niemiec. Ale zawsze, kiedy to robiłam, kiedy zaczynałam modlić się o niekierowanie mnie do Niemiec, zawsze miałam wrażenie, że słyszę głos, wyraźne słowa: „powinnaś tam pojechać i przebaczyć.” Nie chciałam tego przyjąć do wiadomości.
Długo walczyłam. W końcu poddałam się. Razem z mężem i czteroma wierzącymi osobami pojechaliśmy do Niemiec. Później dołączyło do nas wielu innych chrześcijan. Wyjazd ten, jak wspomniałem, poprzedziła moja półroczna, trudna walka wewnętrzna. Dlatego przed wyjazdem poprosiłam ludzi, by ciągle modlili się za mnie, za mój pobyt w Niemczech.
Była to wielka, poważna i doniosła konferencja. Brali w niej udział najbardziej znani działacze chrześcijańscy z Petem Robertsonem, Demonem Szakarianem i Patem Bunem na czele.
Kiedy znalazłam się na stadionie, na którym Hitler zapewniał, że faszyzm będzie rządził światem przez co najmniej następne tysiąclecie, a po wytępieniu innych nacji Niemcy będą jedynymi panami w swej Tysiącletniej Rzeszy – zobaczyłam, że cały stadion zapełnia inne, nowe pokolenie Niemców, Niemców, którzy przyszli tu z zupełnie innych pobudek i w innym celu. Niektórzy z nich mieli szaliki z gwiazdą Dawida. Tu i tam powiewały izraelskie flagi. Kiedy na tym stadionie zobaczyłam czołowych amerykańskich działaczy chrześcijańskich i, obok nich, Niemców z gwiazdą Dawida zaczęłam zastanawiać się: ”Co tu się dzieje!? I co ja tu robię. jaki jest cel mego pobytu w tym miejscu? Panie mój! Czego Ty ode mnie oczekujesz? Zabierz mnie stąd. Ja nie chcę rozmawiać po niemiecku. Bo może swoim tu pobytem daję sygnał, mówię Niemcom i całemu światu, że w czasie wojny nic się nie stało, że nie ma niczego złego w likwidowaniu Żydów?!”
Takie myśli tłukły mi się w głowie. Dopóki nie poproszono o mnie zabranie głosu, na trybunę.

Oko w oko z nazistami
W niedzielę poproszono mnie o zabranie głosu. Nie wiedziałam, jak zdołałam przebrnąć tekst swego wystąpienia. Nie pamiętałam także swoich słów o przebaczeniu, które padły z trybuny. A po moim wystąpieniu podchodzili do mnie jacyś ludzie – ludzie, których najmniej ze wszystkich w świecie chciałam w tym momencie oglądać. To byli dawni naziści! Najwidoczniej w swoim przemówieniu poprosiłam byłych nazistów o podejście w celu wspólnej modlitwy o przebaczenie. Czy naprawdę tak powiedziałam? Czy znalazłszy się z nimi sam na sam mogłam, tak jak to obiecałam z mównicy, to zrobić?
Nagle uświadomiłam sobie, że o przebaczaniu zaczęłam mówić w momencie, w którym podszedł do mnie były strażnik obozu koncentracyjnego w Dachau, który w swoim zakresie obowiązków miał karanie więźniów. Kiedy przedstawił się, moje ciało odruchowo zjeżyło się od bólu. On zaś padł na kolana i zaczął błagać mnie o wybaczenie.
Nikt nie może tak naprawdę do końca zrozumieć, co musiałam wycierpieć w Dachu i Bergen-Belsen. Normalny człowiek nie jest w stanie nawet sobie wyobrazić, jakie piekło było moim udziałem. Jak to wszystko można wybaczyć? Jestem osobą wierzącą, i tylko miłość Boża, która mą powodowała sprawiła, że jednak mogłam wybaczyć tym, którzy do mnie podchodzili – sama Rosa Prais nigdy nie mogłaby tego zrobić, zapomnieć o tym bólu, który przeszła będąc jeszcze dzieckiem.
Kiedy szykowałam się do wyjazdu z Berlina, podszedł do mnie jeden z byłych nazistów, który uczestniczył w mojej modlitwie o przebaczenie i powiedział mi, że dopiero teraz, po raz pierwszy od czasów wojny mógł spokojnie zasnąć.



Dajcie mi siły…
Za następnym pobytem w Niemczech zdarzyło się, że trafiłam w miejsce znajdujące się nieopodal Bergen-Belsen. Poznałam miejsce, mimo iż powinnam raz na zawsze zagrzebać w sobie jakiekolwiek wspomnienie o obozie. Jechałam samochodem z innymi wierzącymi: małżeństwem ze Szwecji i Niemcem o imieniu Otto. Zapytałam przewodnika, gdzie znajduje się główna brama obozu. Sama nie mogłam jej zlokalizować, jako że baraki obozowe spaliły się a tylko po nich umiałabym zorientować się w topografii dawnego obozu. Wiedziałam, że jeśli pokażą mi miejsce bramy głównej, potrafię umiejscowić dawne położenie baraków. Uderzył mnie przy tym fakt, że nawet teraz w miejscach, gdzie przebiegało podłączone do prądu ogrodzenie z drutów kolczastych, nie rośnie trawa. Dowiedziałam się, że trawę w tych miejscach wysiewano wielokrotnie – bez rezultatu.
Przewodnik pokazał mi imienną listę więźniów obozu w Bergen-Belsen. Znalazłam na niej swoje i mojej siostry nazwisko. Byłyśmy w ostatniej partii więźniów ewakuowanych z Bergen-Belsen do Dachu. Wszyscy ci, którzy pozostali w Bergen, zmarli na tyfus plamisty.
Z moich oczu pociekły łzy. I nagle wykrzyczałam patrząc na zgliszcza dawnego obozu: „Ty zostałeś unicestwiony, a ja jestem tu i teraz. Żywa!”
Potem zaczęłam modlić się o zbawienie Niemiec i o to, by wszyscy Niemcy mogli doznać miłości, miłosierdzia i przebaczenia naszego Mesjasza.
Nagle przemknęła mi myśl: „Panie! Jak ja mogę modlić się na tym cmentarzysku, gdzie tak wielu cierpiało takie okropności, że nawet trudno to opisać.”
W czasie mojej modlitwy Otto doznał silnego, na granicy histerii, wzburzenia. Podeszłam do niego i objęłam go. A on powiedział: „Jak można modlić się za nas, Niemców, skoro z naszej winy tak wiele wycierpieliście. Moja rodzina także przyczyniła się do tego. Byliście tu, w tym obozie z powodu Niemców. Jak możecie?! Gdzie tu sens? Chciałbym mieć siły, by to zrozumieć.”
Otto poprosił mnie o przebaczenie i w oczach współtowarzyszy pojawiły się łzy. Zaczęliśmy modlić się o siebie nawzajem i o cały naród niemiecki.

Powinniście przebaczać
Jeśli czasami brakuje wam sił, by komuś przebaczać, to na początek powiem wam, że nie jest możliwym nienawidzić kogoś bardziej, niż ja nienawidziłam Niemców. Oprócz tego wszystkiego, co przeżyłam w przeszłości, były też skutki w teraźniejszości w postaci mego uszkodzonego żołądka. Do czasu przyjazdu do Berlina przeszłam 27 operacji mając w perspektywie następne.
Nienawiść potrafi zniszczyć naszą duszę, ale potrafi też zżerać, dosłownie, nasz organizm. Ponadto - miłość nie jest w stanie funkcjonować w jednym organizmie wespół z nienawiścią, złością, goryczą. Kiedy w końcu wyzbyłam się nienawiści i miłość zaczęła wypełniać moją duszę, wewnątrz mego ciała zaczęły zachodzić zmiany. Przestały mnie nękać chroniczne bóle. Od 1981 roku nie musiałam poddawać się żadnej operacji, ponieważ Bóg oczyścił moje ciało z jadu. Oczywiście, jak nikt nie może znać bólu, który nas dotyka, tak samo nikt tak naprawdę nie jest w stanie do końca zrozumieć, na czym polegały moje cierpienia, jakie dane mi było przeżyć. Niemniej dla nienawiści żadnego usprawiedliwienia nie ma! Dlatego powinniście wybaczać! Musicie walczyć i pokonać swoją nienawiść!
Nie może nam nigdy zabraknąć sił, by przebaczać. To jednak nie zależy od was. Nie tylko od was. Niczego nie możecie zdziałać polegając tylko na sobie. Powinniście zwrócić się do Pana, a Bóg da wam siły do wszystkiego.


Komentarz Sida Rota
Jakaż to siła pozwoliła Rozie Prais przebaczyć nazistom, z winy których cała jej rodzina przeszła tyle cierpień zakończonych śmiercią!?
I jaka siła innej kobiecie pozwoliła wybaczyć narkomanowi, który zabił młotkiem jej męża. Rozmawiałem z tym mordercą – nazywano go Frank Cherry. Wdowa nawet odwiedzała go w więzieniu. Jej niezwykłe przebaczenie spowodowało skierowanie myśli Franka ku Bogu. Teraz, po przedterminowym zwolnieniu, poświęcił się reedukacji więźniów czerpiąc najwidoczniej siły i mądrość z tego przebaczenia.
Taką siłę daje Duch Święty. Bóg przepowiedział, że nadejdzie dzień, kiedy zmieni On serca ludzi i da im nowego ducha. „I dam wam serce nowe, i ducha nowego dam wam do waszego wnętrza, i usunę z waszego ciała serca kamienne, a dam wam serca miękkie.” [Ezech. 36: 26; BW]
Ten Duch, którego daje nam Pan, pozwala nam prowadzić coraz lepsze, rozsądniejsze życie i daje nam siły do pokonania wszelkich naszych lęków. W księdze proroka Jeremiasza 30: 31-34, napisanej setki lat przed narodzeniem Chrystusa, przepowiada się nowe Boże przymierze, w wyniku którego Bóg nie tylko odpuści nam nasze grzechy, ale pozwoli też na poznanie siebie.
Poczujcie bliskość Boga! Możecie usłyszeć Jego głos. Możecie doświadczyć Jego miłości! Wiem na pewno, że to prawda; dlatego, że Go znam. I to, co zrobił dla mnie, chce zrobić dla każdego z was, dla każdego człowieka.
                                                                                              Rosa Pras